W weekend wypada punkt lokalnego dołka dla S&P500.
1. Na początek automatycznie wyznaczone daty dla najbardziej podobnych okresów w historii:
Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :) Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
W weekend wypada punkt lokalnego dołka dla S&P500.
1. Na początek automatycznie wyznaczone daty dla najbardziej podobnych okresów w historii:
Zachowanie dolara zbliżone do średniej ścieżki z ostatnich 10 lat. Początek roku słabość, później wzrost (sezonowy szczyt wypada 19 marca). Jeśli schemat zadziała dalej, dolar powinien osłabiać się wtedy do końca kwietnia.
AT: brak wyraźnego odchylenia. Kurs przebywa w kanale wzrostowym od 15 lat.
Roczny zwrot na przestrzeni 20 lat - czekamy na -10?
Liczba wzrostowych sesji w ciągu roku - od 05.2021 do 05.2022 wyraźny wzrost na wskaźniku - szczyt wyprzedził max na FUSD o 5 miesięcy.Widzę dużo popłochu na amerykańskim fintwicie po każdym wystąpieniu Powella. Nawet jeden z moich ulubionych kanałów ( https://twitter.com/GameofTrades_ ) przywdział ultra niedźwiedzie futro. Tymczasem dolar mimo podwyżek stóp stracił momentum.
Słabnący dolar powinien dać paliwo Europie. To tutaj upatruję siły w tym cyklu - nie w rynkach rozwijających się, ale właśnie na Starym Kontynencie.
UK - ATH
Francja - ATH
Niemcy - jeszcze nie ATH, ale w trendzie:
Pierwszy audiobook, który nagrałem w 2022.
Historie z Wall Street to 8 opowiadań napisanych przez Edwina Lefevre'a w 1901 roku. Przedstawiają mechanizmy giełdy i ludzkie zachowania, które praktycznie nie zmieniły się odkąd działają rynki kapitałowe.
Link do pierwszego opowiadania (kolejne też tam są).
Youtube
Spotify
https://open.spotify.com/episode/0kJlJUsJmcRhKgowGgDrhS
Apple Podcasts
Jesse Livermore - Boy Plunger - człowiek, który przechytrzył Wielki Krach
Autor: Tom Rubython
Youtube
Spotify
https://open.spotify.com/episode/30OG1qBvfEPhCzgKMMeaSh
Apple Podcasts
Od lektora.
Dziękuję za wysłuchanie audiobooka Boy Plunger. Otrzymałem od was wiele ciepłych słów i podziękowań za które jestem wdzięczny. Niektórzy słuchacze zadawali pytania: czego nauczyliśmy się od Jessego Livermore'a. Czy imponuje nam ta postać?
Odpowiem za siebie.
O istnieniu Jessego dowiedziałem się ponad 11 lat temu przy okazji polskiej premiery Wspomnień Gracza Giełdowego autorstwa Edwina Lefevra. Wierzyłem wtedy, że studiując historie największych traderów poznam świętego Graala spekulacji. Jak większość początkujących chciałem zarobić szybko i dużo. I jak większość początkujących startowałem z małym kapitałem, naturalnym wyborem wydawała się zatem gra na dźwigni. W końcu Jesse tak grał i zarobił fortunę.
Nie interesowały mnie koleje jego prywatnego życia. Kobiety, jachty, pałace. To nie dla mnie. Chciałem poznać jego refleksje na temat rynku, dowiedzieć się co muszę zmienić w swoim podejściu, aby usprawnić grę. Chciałem tak jak on zagrać o wysoką stawkę, i oczywiście wygrać.
Moje dalsze losy na rynku potoczyły się standardowo. Kilka lat później po podsumowaniu wyników, liczby bez cienia wątpliwości wykazały, że gra na pochodnych w najlepszym wypadku kończy się na zerze. Ciułane tygodniami zyski wyparowywały na jednym głupim zagraniu. Była to nie tylko strata pieniędzy. Najbardziej bolały utracone zaufanie do samego siebie oraz brak wiary w umiejętność stworzenia zarabiającego systemu. Sensowne i powtarzalne zyski wynikały z kupowania tanich akcji w bessie i trzymania ich w hossie. Pogodziłem się wreszcie, że nie będę grał jak Jesse i skupiłem się na tym co działało: analizowaniu fundamentów spółek i kupowaniu akcji na długi termin, kiedy giełda stwarzała okazje. Zaakceptowałem, że nie rzucę rynku na kolana i zająłem się nudnym składaniem procentów.
Wspomnienia Gracza Giełdowego zostały wydane po raz pierwszy w 1923 roku. Nie obejmują zatem największego sukcesu Jessego z 1929 roku i jego poźniejszego upadku. Jesse Livermore miał bardzo duży udział w powstawaniu książki. I jak prawie każdy człowiek, starał się ukazać siebie takiego, za jakiego chciał uchodzić. Honorowego gracza, podnoszącego się z porażek i wyciągającego z nich ponadczasowe lekcje. Boy Plunger ukazuje fakty, które Jesse ukryty we Wspomnieniach pod pseudonimem Larry Livingstone wolał przemilczeć lub wyparł ze świadomości.
Rozrzutne życie, nieumiejętność stworzenia zdrowych relacji rodzinnych, rozpady związków, nieuczciwe operacje finansowe. Najbardziej w tym wszystkim zadziwia nieumiejętność dostrzegania wartości. Po każdym bankructwie największego spekulanta wszech czasów, jego drogocenne klejnoty, jachty i wille licytowano za dziesiątą część kwoty, którą na nie wydał. Jesse nie tylko nie potrafił utrzymać fortuny; nie umiał jej również sensownie upłynnić. Nie różnił się w tym od innych postaci ze szczytów świata sztuki czy sportu. Geniusz w jednej wąskiej dziedzinie i nieporadny jak dziecko w całej reszcie.
Wracając zatem do pytania postawionego na początku: czy imponuje mi ta postać? Jako dążący do perfekcji gracz, który dowiódł, że można wychwycić puls rynku, przekroczyć ewolucyjne bariery wdrukowane w nasze mózgi i zarobić fortunę na krachu: tak, imponuje mi. Jako człowiek wciągnięty w otchłań przez hedonistyczne impulsy - w żadnym wypadku. Aby dokonać przełomowych odkryć, potrzeba obsesji graniczącej z szaleństwem. Livermore przypłacił ją latami depresji, aż wreszcie się poddał i popełnił samobójstwo. Zdecydowanie nie jest to ścieżka atrakcyjna dla mnie. Nie umniejsza to jednak przyjemności płynącej z możliwości wglądu w umysł i ewolucję wybitnego gracza Jessego Livermore'a, którą zapewnił nam Tom Rubython w książce Boy Plunger.
Dominik Dagiel 28 luty 2023 roku.
A co jeśli recesja uderzy w kolejnym cyklu?
Większość makro analityków zakłada rychłe uderzenie recesji, zatem wstrzymują się od zakupów akcji, bo analizy pokazują, że recesyjne rynki niedźwiedzia trwają rok dłużej niż obecny.
Kluczowy wykres mielony na wszystkich socialach to odwrócona krzywa rentowności:
Zawsze kiedy wykres zawraca powyżej zera, startuje recesja, a giełdy pikują.
Jeśli czytacie mnie dłużej, głównej recesji w Polsce (i całym naszym regionie?) upatruję w okolicach 2025, kiedy wystąpi splot niekorzystnych cykli. Na przełom 2023/24 wypada mi zatem ostatnie okienko na szczyt euforycznej hossy. Jeśli mielibyśmy zobaczyć jeszcze podwójne dno w 2023, na wzrosty zostałoby bardzo mało czasu.
To oczywiście żaden argument: zakładanie bessy 2025 w 2018 (wtedy opublikowałem pierwszy raz te analizy, choć pierwsze wyliczenia na 2025 dokonałem już w 2009 :) ma zerową wartość prognostyczną. Zajrzyjmy zatem na wykresy. Na warsztat wezmę indeks SWIG80, na którym najlepiej widać cykle.
1. AT
Atak na ATH w 2021, potem roczna bessa, obronione wsparcie wyznaczone przez szczyt cyklicznej hossy 2017. Nie ma się do czego przyczepić w tej interpretacji.
Przechodzę na swój Podtwórca Quant Portfolio General i pomielę trochę dane.
2. Spadki od ATH
Głębokość spadków w ostatniej bessie nie odstaje znacząco od tego co widzieliśmy w cyklicznych bessach od 2009.
3. Wzorce sezonowe
Ostatnie 10 lat:
Wybierzmy teraz lata, w których indeks wyznaczał dołek cyklicznej bessy i zaczynał hossę (2005, 2009, 2012, 2016, 2020), co odpowiadałoby wersji z podwójnym dnem:4. YoY
Aby pokazać o co mi chodzi, wybiorę wskaźniki pokazujące cykle na SWIG80. Pierwszy z nich to YoY - year on year, zwrot za ostatni rok:
Wybieramy miesiąc wyznaczenia cyklicznego szczytu i liczymy miesiące między szczytami (nie widać tu bardzo wydłużonego cyklu 2000-2004, ale zobaczymy go w kolejnej analizie):
04.2004 - 11.2006 : 2 lata i 7 miesięcy (31 m)
11.2006 - 02.2010 : 3 lata i 3 miesiące (39 m)
02.2010 - 11.2013 : 3 lata i 9 miesięcy (45 m)
11.2013 - 02.2017 : 3 lata i 3 miesiące (39 m)
02.2017 - 03.2021 : 4 lata i 1 miesiąc (49 m)
Dzisiaj mamy 01.2023, czyli od szczytu z 03.2021 minęły już 22 miesiące. Zakładając, że obecny cykl będzie krótszy od poprzedniego, kolejnego maksimum spodziewam się na wiosnę 2024 (marzec?).
Widzimy też, że po latach coraz słabszych hoss, w 2021 mieliśmy wreszcie silniejsze wzrosty.
5. Positive sessions
Policzmy teraz ilość pozytywnie zakończonych sesji w ostatnim roku i stwórzmy dla każdego miesiąca indeks:
03.1997 - 03.2000 : 3 lata (36 m)03.2000 - 04.2004 : 4 lata i 1 miesiąc (49 m)
04.2004 - 11.2006 : 2 lata i 7 miesięcy (31 m)
11.2006 - 03.2010 : 3 lata i 4 miesiące (40 m)
03.2010 - 10.2013 : 3 lata i 7 miesięcy (43 m)
10.2013 - 01.2017 : 3 lata i 3 miesiące (39 m)
01.2017 - 08.2020 : 3 lata i 7 miesięcy (43 m)
Licząc od 08.2020 do 01.2023 mamy: 2 lata i 5 miesięcy (29 m).
Interpretacja lokalnego szczytu na tym wskaźniku nie oznacza szczytu hossy - to bardziej szczyt pierwszej fazy hossy, kiedy rynek rośnie szeroką ławą. Co jest natomiast istotne, to że powinniśmy w fazie wznoszącej częściej oczekiwać wzrostów, niż spadków (hossa).
W przypadku obu wskaźników widzimy pewną naprzemienność: cykl krótszy - cykl dłuższy. Obecnie wypada kolej na cykl krótszy.
6. Uśrednione cykle
Jak bardzo bessa 2017-2020 była wydłużona pokazuje też synchronizacja obecnego cyklu z uśrednionymi cyklami rynków niedźwiedzia i byka.
Uśrednione bessy z punktem synchronizacji 2018.12.21 jako dołkiem poprzedniego cyklu:
W przypadku uśrednionych rynków byka musiałem przesunąć szczyt hossy na kwiecień 2021, żeby jako tako cykle się pokryły:
7. Bonus
Zastanawiacie się, dlaczego wziąłem na warsztat małe spółki? Otóż zakładam, że odwrócił się kolejny cykl:
S&P500 vs All NYSE ratio: czyli siła głównego ważonego indeksu vs szeroki nieważony indeks wszystkich spółek (niestety zaburzony uwzględnieniem tylko obecnego składu nowojorskiej giełdy).
Moja interpretacja:
1977 - 1990 : duże spółki zachowywały się lepiej od szerokiego rynku (13 lat)
1990 - 2007 : szeroki rynek perforował lepiej (17 lat)
2007 - 2022 : blue chipy silniejsze od małych spółek (15 lat)
2022 - ? : małe spółki przez kolejne kilkanaście lat będą zachowywać się lepiej. Stock picking wróci do łask, ETFy na indeksy (naśladujące głównie koszyk największych spółek) będą lagować.
I to tyle ode mnie.
Dzień szczęśliwy, w którym wszystko - nawet znużenie, było na swoim miejscu. Dzień, w którym byłem dzieckiem przeżywającym fascynację odkrywania, choć tym razem nie poruszały mnie tajemnice świata, a wgląd we własne wnętrze. Dzień, który zostaje w pamięci na zawsze, i którego nie można powtórzyć.
Plan
A jeszcze rano wszystko mogło wyglądać inaczej. Poprzedniego dnia, gdy samolot podchodził do lądowania, wybuchły mi zatoki i do wieczora ból nawracał kilkakrotnie. Po słabo przespanej nocy rozważałem przełożenie maratonu na poniedziałek. Gdy te rozterki dotarły do uszu dzieciaków, gwałtownie zaprotestowały:
- Tata biegnij dzisiaj, bo z tobą będziemy musieli cały dzień chodzić!
Z takim dopingiem nie mogłem dyskutować, ubrałem zatem strój biegowy, przygotowałem zegarek, listę z muzyką do słuchania, awaryjnie stary mp3 player, 30 euro i butelkę 0.5l wody. Żona podała jajecznicę i kawę na śniadanie, które zapewniły kalorie przynajmniej na połowę trasy.
Plan minimum zakładał przebiegnięcie od Koloseum do końca Via Appia Antica - starożytnej drogi rzymskiej. Wraz z powrotem i zwiedzeniem kilku ruin dałoby to dystans maratonu. Kusiło mnie jednak dorobienie ok. 10 km (po 5 w obie strony), żeby wejść na Castel Gandolfo i zobaczyć jezioro wulkaniczne Albano. Na mapce widać, jak wzdłuż planowanej trasy zieleń wcina się w zurbanizowane tereny wokół metropolii, co oznacza bieg w otoczeniu przyrody:
1-2 km: Za murami
Wystartowałem ok. 1 km od Koloseum przy egipskim obelisku. Zaskoczyło mnie, że tak blisko od starożytnego centrum pojawiły się nowoczesne bloki i budynki użyteczności publicznej.
Wystarczyło jednak zbiec ok. kilometra i sceneria gwałtownie się zmienia. Via Di Porta San Sebastiano, uliczka prowadząca bezpośrednio do Appia Antica, ciągnie się wzdłuż starych kościołów, willi i parków.
Hałas ruchu ulicznego szybko ustąpił odgłosom, jakich spodziewałbym się raczej w dżungli. Mnóstwo ptaków, w tym chyba nawet papugi. Tajemnica potęgowana murami, które odgradzają przechodnia od świata, za którym od wieków toczy się ukryte życie.
Natłoczenie interesujących budowli jest tak duże, że postanawiam w pierwszej części biegu delektować się tym co widzę, a zdjęcia wykonać w czasie powrotu, kiedy będę w stanie wybrać najciekawsze obiekty. Inaczej musiałbym co chwila się zatrzymywać i pstrykać fotki. Dlatego Mury Aureliana pojawią się pod koniec relacji.
3-5 km: Parco Regionale dell'Appia Antica
Za starożytnymi murami miejskimi biegnę kilkaset metrów wzdłuż ruchliwej ulicy do rozwidlenia. Appia Antica jest w tym miejscu użytkowana przez mieszkańców. Wcześniej zaplanowałem, by wybrać parkową odnogę, otwartą w godz. 9-18. Wzdłuż niej można zwiedzić różne pałace i podziemia. Widoki jednak lekko rozczarowują: równo przycięte trawniki z rzadkimi budowlami przypominają bardziej pole golfowe, niż starożytne rumowisko. Jestem jeszcze zbyt blisko miasta.
Od czasu do czasu kropi deszcz. W parku sporo spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Po niecałych 2 km opuszczam park i natykam się na pierwsze pozostałości kamieni układanych przez rzymskich legionistów.
6-9 km: Chłonięcie Historii
Z każdym kolejnym kilometrem ubywa samochodów, aż w końcu dozwolony jest tylko ruch pieszo-rowerowy. Wyremontowane wille i świątynie ustępują ruinom. Tworzy to niesamowity klimat obcowania z duchami pokoleń, które kiedyś tu żyły. Pałace, z których został ledwie narożnik, ściany dawno opuszczonych klasztorów.
Nie ma już murów po bokach drogi, więc mogę biec po wydeptanych ścieżkach - znacznie przyjaźniejszych dla stóp od twardych kamieni.
Cmentarzysko cywilizacji skłania do zadumy nad życiem. Gdzieś z głębi wspomnień dociera scena z Thorgala - bohatera komiksów, który kształtował dzieciństwo mojego pokolenia. Thorgal i Shaniah płyną tratwą do początków czasu w Ponad Krainą Cieni.
Widzę jak w dorosłym życiu odtwarzam role napisane u samego jego zarania. Thorgal - wojownik, który zawsze wybiera prawość, samotnie pokonuje każdy problem. Gardzi bogactwem, do szczęścia wystarczy mu chatka na odludziu, a piękna Aaricia, choć marzy o spokojnym życiu w domku i wychowywaniu dzieci, ciągle musi się plątać w kłopoty ukochanego. Nosz kurde, w co ja wpakowałem swoją rodzinę.
Dlaczego odrzucam łatwe życie i wygody? Bo gdy tylko mam wszystko co potrzebne do wygodnego życia, dopada mnie znużenie. Pcha mnie w kierunku więcej: więcej zarabiać, więcej akumulować. To sprawia, że czegokolwiek nie osiągnę, to natychmiast normalnieje i czuję się zmuszony do budowania czegoś większego. A i tak w końcu wszystko obróci się w pył, nawet te tysiącletnie ruiny. Dlatego w pewnym momencie życia wycofałem się w wysiłek. Jeśli pokonujesz maraton w mrozie, największą rozkosz daje gorąca kąpiel i kufelek piwa. Nie doceniamy pełnego żołądka i ciepłego mieszkania, które dostajemy od cywilizacji w gratisie.
![]() |
Pierwsze zetknięcie z koleinami wydrążonymi przez rzymskie rydwany, które wyznaczyły rozstaw osi współczesnych pociągów. |
10-17 km: Koniec Pierwszej Drogi
Z każdym kolejnym kilometrem trasa staje się coraz bardziej wiejska. Zadbane parki ustępują miejsca uprawom i łąkom.
Na jednej z polan wyłania się widok wzgórz do których zmierzam.
Przelotnie pada, ale mi to odpowiada: nie potrzebuję dużo pić. Temperatura koło 15 stopni.
Appia Antica dziczeje - gdzieniegdzie został z niej tylko wydeptany szlak. Może kamienie wybrali dawno temu okoliczni rolnicy do budowy zagród?
Park zawęża się do wstęgi wzdłuż drogi. Mijam lotnisko Ciampino, wyłaniają się nowoczesne osiedla. W pewnym momencie docierają do mnie jakieś krzyki. Dobiegam do stadionu - nasi grają z Canarinhos. Kibice szaleją.
Już tylko krótki odcinek dzieli mnie od miasteczka i ruchliwych ulic.
18-25 km: Castel Gandolfo
Przede mną kilka kilometrów bez większej historii. Trzeba uważać na rozpędzone samochody, czekać na światłach. Tradycyjnie gdy nie chce mi się zaglądać na mapę, wybieram zły zakręt i zbaczam z trasy. Tradycyjnie skręcam w pierwszy lepszy zakręt przez wzgórze, żeby wrócić na szlak. Mapa pokazuje, że przejścia nie ma, ale zdaję się na los - zazwyczaj udaje się coś wykombinować.
No i udaje się i tym razem: skończyła się droga, skończył chodnik, ale wyschnięte koryto strumienia doprowadza mnie do właściwej drogi.
Potem różne zawijasy w górę, aż wreszcie docieram do rogatek Castel Gandolfo i mogę zobaczyć Lago Albano:
Do historycznego centrum prowadzi miła dla oka droga.
Wraca ekscytacja. Nigdzie mi się nie spieszy. Na szczycie dołączam do turystów pykających selfiaki.
Załączam również fotografię z butelką wody, którą zabrałem ze sobą, ponieważ odegra ona jeszcze bardzo ważną rolę.
Przed startem wyobrażałem sobie, że w miasteczku wypiję kawkę, ale gdy widzę napis Vino na szyldzie, zmieniam zdanie. Trzeba się dobrze nawodnić, bo choć co jakiś czas kropi, kilkanaście stopni powyżej zera wyciąga wodę. Delektuję się kieliszkiem różowego wina, sączę małe piwo i zagryzam panini z mozarellą.
Chwila przeciąga się, aż robi mi się zimno. Nim wstanę rozważam poproszenie barmana o napełnienie wodą mojej buteleczki lub wyrzucenie jej. Zostało ok. 100 ml wody. Ostatecznie czując się mocno napity, rezygnuję z uzupełnienia zapasu, ale też nie wyrzucam tego co zostało.
Po posileniu się zwiedzam jeszcze miasteczko i obieram drogę powrotną obok Castelromano. Zamek jednak przesłaniają mury i niewiele widać.
26-31 km: Standardowy Powrót
Po zbiegnięciu z Castel Gandolfo obieram najprostszą trasę do Appia Antica. Więcej myślę o organizacji biegu, niż tym co warto jeszcze zobaczyć. Teraz mogę włączyć muzę. Zamiast listy ze Spotify decyduję się na starą listę z dawno nie słuchanego odtwarzacza mp3. Z górki biegnę szybko, znajome utwory nadają tempo.
Rozglądam się za sklepami spożywczymi, żeby kupić wodę na ostatnie 20 km, ale jak na złość po drodze nie znajduję żadnego. I tak docieram do Mojej Drogi. Ten widok raduje serce.
Zmienia się też pogoda - zza chmur wychodzi słońce. Będzie ciężko z dwoma łykami wody... Ale po piwku chce mi się siku; z doświadczenia wiem, że to niezły rezerwuar wody, po który za jakiś czas sięgnie organizm. To już ta faza biegu, kiedy mózg z byle pierdoły robi problem, więc roztrząsam czy się nie odwodnię, dopóki w słuchawkach Iron Maiden nie zagrają Alexander The Great. Powoli wchodzę w trans.
32-40 km: Oświecenie
Wchodzę w fazę zespolenia ze światem. Czy z tego powodu biegam maratony? Wtedy nie ma takich pytań. Jestem tylko ja i Droga. Właściwie to nie ma Mnie - po prostu Jestem. Po kolei Judas Priest, Moonspell i Ozzy Osbourne grają Mr. Crowley. Słońce oświetla krajobrazy, żebym mógł wykonać zaległe fotografie Antiki.
Uśmiech sam ciśnie się na usta. Akwedukt, pasące się krowy i stara droga podobnie wyglądałyby kilkaset lat temu, co dziś.
I wtedy w słuchawkach wybrzmiewa The Siren Of The Woods Theriona. To nie może być przypadek. Cała sceneria jest idealna, żeby ten utwór zaczął się właśnie Teraz. Jedna z najważniejszych piosenek w moim życiu, starożytny mezopotamski tekst do zniewalającej kompozycji. Samo zdjęcie nie wystarczy, wykonuję krótki filmik drzew smaganych wietrzykiem i wiem już, że do Siren... zrobię teledysk z tego biegu.
Amon Sûl zauroczyła mnie w pierwszej części trasy. Teraz mam czas, by do niej zajrzeć.
Ruiny pałacu senatorów z czasów Kommodusa (tego z Gladiatora) i "Stonehenge".
Powoli wracam na szlak turystyczny. Do upamiętnienia zostały ruiny kościoła i mauzoleum:
41-48 km: Wilson
Kilka razy wspominałem o prawie pustej buteleczce. Tutaj zaczyna się jej epopeja. Ostatnie 100 mililitrów wody pociągnęło mnie przez 24 km. Kiedy wyszło słońce, zgodnie z przewidywaniami skończyło się parcie na pęcherz. Później musiałem popijać wodę drobnymi łykami.
Po 40-stym kilometrze skończyła się ekstaza i zmagałem się ze znużeniem i odwodnieniem. I to było dobre. Nie chciałem już więcej piękna. Tym razem ominąłem park i biegłem częścią Appia Antica z ruchem samochodowym. Ciągle myślałem czy starczy wody, gdzie będzie jakiś sklep.
- Ciekawe, że można tak obsesyjnie myśleć o zwykłym przedmiocie jakim jest butelka wody - Pomyślałem. I wtedy jak na zawołanie mózg podrzucił obraz z Cast Away:
Moja Butelka to Wilson :D To było tak głupie, że aż śmieszne. Żadne zmęczenie nas nie położy, dopóki jesteśmy razem!
Przy Murach Aureliana wykonałem ostatnie zdjęcie z inspirowanych trasą, a Wilson wydał ostatni łyk wody.
Potem schowałem go pod pachę i obrałem kurs na Koloseum. Słońce znowu schowało się za chmurami i pragnienie gdzieś uszło. Im bliżej mety, tym więcej pary miałem jeszcze w nogach. Nie spodziewałem się takiej formy.
Przy Koloseum strzeliłem pro-forma fotkę:
I zakończyłem bieg przy obelisku.
Nagroda
Napisałem we wstępie "dzień szczęśliwy". I taki był do samego końca. Najpierw postawiłem Wilsona na stole. Zjadłem kilo mandarynek. Przez pół godziny stałem pod prysznicem i doświadczałem ciepłej wody spływającej z czubka głowy do stóp. Potem zjadłem pizzę. Na koniec otworzyłem wino i sączyłem z plastikowego pucharka. Wieczorem wyszedłem z córką na spacer po Wiecznym Mieście.
The Siren Of The Woods