wtorek, 30 września 2014

Blogowa bessa

Teraz ze mną na solo nie wygrasz. Ja bardzo dużo czytam, odświeżam umysł i kurwa będę jak brzytwa.
J. Oleksy

Jeśli ktoś śledzi bloga na bieżąco, mógł zauważyć, że ostatnio częściej pojawiają się wpisy o rozwoju osobistym. Łatwo wywnioskować, że temat mocno mnie interesuje. Przez ostatnie 2 lata blog powoli zamierał, w 2012 93 wpisy, w 2013 już tylko 55, a w tym roku dopiero 43 (44-rty się właśnie produkuje). Statystki potwierdzają marazm - od szczytu w 2012 roku spadek o 66%, nawet w zeszłym roku było 30% więcej odsłon:


Liczba odsłon i komentarzy dynamicznie ruszyła w czasie bessy 2011 roku, którą wieszczyłem w co drugim wpisie. Potem przyszła hossa, buy&hold, większość moich analiz (szczególnie fundamentalnych) nie trafiała na bloga, odpłynęli czytelnicy zainteresowani giełdą. Podtrzymywałem jednak kroplówkę, bo nie zamierzam z niego rezygnować. Wiele się przez ostatnie półtora roku nauczyłem i zamierzam podzielić się tym w artykułach.

Postanowiłem rozruszać nieco bloga i publikować 2 wpisy tygodniowo. I nie będą to 2 wykresiki wklejane na siłę, bo tematów mam mnóstwo. Całe życie kierowało mną przekonanie, że gdy coś studiuję, to prawdziwa wiedza leży gdzieś obok, a ja mogę dobić tylko do pewnego etapu. To przekonanie wzmacniała teoria 10 tys. godzin, bo dawała mi usprawiedliwienie - nie znam czegoś wystarczająco dobrze, ponieważ nie przerobiłem nawet połowy materiału. Tyle że ta teoria zajmuje się procesem osiągania geniuszu w danej dziedzinie, a nie solidnego warsztatu. Solidne umiejętności można zdobyć zdecydowanie szybciej i zdecydowanie mniejszym wysiłkiem - trzeba tylko dużo myśleć.

Spędziłem większość świadomego życia rozmyślając, a dopiero niedawno odkryłem schematy, które odpędzały myślenie wtedy, gdy było ono potrzebne. Jak opisać to w prostych słowach na blogu? Mogę stworzyć wirtualną postać i na jej przykładzie tłumaczyć pewne procesy, ale to jest sposób na książkę, a nie bloga. Dlatego tyle piszę o sobie - nie żeby się chwalić czymkolwiek, tylko pokazywać jak ułomna istota powoli rozwija się i więcej dostrzega. Te spostrzeżenia niektórych pchną do rozwoju, dla innych będą oczywiste, a inni uznają je za bzdury.

Nie zrezygnuję z wpisów giełdowych, ale zdecydowanie częściej pojawią się tematy dotyczące:
- rozwoju osobistego,
- twórczości,
- biegania, diety, wegetarianizmu,
- osiągania szczęścia i sensu w życiu.

Poszło mocno na koniec, ale temat sensu życia zajmował stałą rubrykę od początku blogowania. Przebudzenie, życie tu i teraz, ego przewijały się często i gęsto, aż pogodziłem się z rzeczywistością. Ale zmiana nie nastąpiłaby bez potwierdzonych naukowo metod, na których bazuje część literatury rozwojowej (kolejna, niestety przytłaczająca część zajmuje się tworzeniem wydumanych teorii i przepisywaniem innych wydumanych teorii).


piątek, 26 września 2014

Jak można było tego nie widzieć?

Najbardziej intrygującą cechą wykresów giełdowych jest łatwość z jaką można analizować ich historyczne zachowanie. Oglądając wykres wielkiej hossy na WIG z lat 2003-2007 można machnąć linię trendu albo wstawić średnią 12-miesięczną i złapać się za głowę - jakie to zarabianie było wtedy proste, wystarczyło kupić akcje i trzymać 4 lata nim średnia została przebita. Keep it simple! Większość inwestorów z tamtego okresu wyginęła w kolejnych latach. Na ich miejsce przyszli wyznawcy nowej "taktyki" (zasłyszane od znajomego, który zaczynał od emisji Taurona na GPW: "to proste, kupuję akcje WIG20 kiedy spada i sprzedaję jak rośnie"). Dlaczego tak? Popatrzmy na wykres z ostatnich lat:


Nic dziwnego, że kolega ignoruje trendy inne niż boczny i średnie kroczące. Nie miał okazji przekonać się jak niebezpieczne jest to podejście w silnej bessie albo ile okazji można stracić w hossie. Dla niego podejście pod opór to sygnał sprzedaży, a zejście na wsparcie to sygnał kupna. Kiedy WIG20 wybije z konsolidacji ta taktyka przyniesie wiele zgryzot i strat, nim mózg nauczy się rozpoznawać nowe wzorce.

Z doświadczenia (po sobie) wiem, że większości ludzi pokazywanie innych zachowań rynków niewiele daje, bo analityczny umysł swoje, a zakodowane w emocjach schematy postępowania swoje. Analizujesz trend na jakimś aktywie i znajdujesz prostą średnią X-tygodniową, która jest silnym wsparciem trendu - super! myślisz sobie, kupuję i siedzę na pozycji. Ale po pierwszej mocniejszej fali wzrostowej uciekasz z mikro-zyskiem, bo w podświadomości kołaczą ci doświadczenia z ostatnich kilku lat na WIG20. Nie mają znaczenia twoje najlepsze analizy, bo impuls "uciekaj, bo zaraz spadnie" jest silniejszy - zamykasz pozycję za szybko. Co z tego, że widzisz okazje fundamentalne czy techniczne, możesz mieć trafność 80%, skoro biorąc niewielki procent założonego ruchu zarobisz niewiele więcej, niż stracisz w tych 20% nietrafionych zagraniach.

Kolejny, chyba najbardziej rozpowszechniony na giełdzie przykład dysonansu między tym co planuje część analityczna umysłu, a tym co wykonujemy pod wpływem intuicji, jest gra pod zmianę trendu. Wbrew pozorom symptomy formowania szczytu lub dołka są dość powtarzalne. Ile razy kupiliśmy po wnikliwej analizie jakąś przecenioną perełkę, która urosła w kolejnych latach 10-krotnie, ale my zarobiliśmy tylko kilkadziesiąt procent? Nawet gdy oczami wyobraźni spodziewaliśmy się takiego ruchu, nawet gdy raporty i analizy fundamentalne potwierdzały przypuszczenia, zamknęliśmy pozycję w przedbiegach. Jak mawiał Livermore, rynek zabierze w dalszą podróż tylko niewielką część tych, którzy od początku zajęli prawidłową pozycję.

Skoro problemy są tak powszechne, to nie wynikają z indywidualnych predyspozycji, ale z cech całego gatunku ludzkiego. I faktycznie - ich przyczyną są tzw. błędy poznawcze, czyli schematy postępowania, które wyewoluowały w homo sapiens. Kiedyś pozwalały przetrwać w dzikim środowisku, ale utrudniają poruszanie w racjonalnie zaprojektowanych systemach. Naukowcy wyodrębnili ich całą gamę, nie mam czasu by je przepisywać, ale polecam wygooglać i się zaznajomić. Część z tych błędów (m.in. efekt potwierdzenia, efekt pewności wstecznej) ma kolosalne znaczenie dla jakości gry na giełdzie. Jeśli w naszym przypadku te schematy są dominujące (a dominują u zdecydowanej większości ludzi), będziemy potrzebowali wiele wysiłku i lat, aby przeprogramować intuicję i regularnie zarabiać. Trzeba będzie przeżyć kilka rynków byka i niedźwiedzia, żeby już nic nie mogło zaskoczyć. Nic dziwnego, że większość ludzi odpuszcza sobie giełdę i dorabia teorie o ustawionym rynku, naganiaczach itd.

Zdarza się odsetek ludzi, u których te efekty mają mniejsze znaczenie i udaje im się gładko wdrożyć zasady zarabiania na giełdzie. Te zasady są proste, najszybsze co możemy opanować to właśnie technika. Np. znajdź indeks w trendzie wzrostowym, określ średnią kroczącą na wykresie tygodniowym, która jest wsparciem, ustaw SL pod ostatnim dołkiem i przesuwaj go wraz z trendem. Do tego zasady zarządzania kapitałem (np. 1/10 portfela na inwestycję) i można zarabiać. Proste jak na prezentacjach brokerów. Ten odsetek graczy, który potrafi intuicyjnie przyswoić zasady gry wcale nie jest wolny od błędów poznawczych, po prostu działają one na innych polach.

Los obdarzył mnie standardowym pakietem błędów poznawczych, dlatego przyswajanie zasad gry w środowisku chaotyczno-losowym idzie topornie. Mimo, że zaliczyłem tylko 1 rok straty, nigdy nie miałem jakiegoś super roku albo choćby wspaniałej inwestycji, w której kilkukrotnie pomnożyłem kapitał. Czy jednak nie stykając się tak często z porażkami, znalazłbym w sobie potrzebę, żeby uświadamiać sobie schematy, które mną kierują? Czy uświadomiłbym sobie, jak ważne jest rozróżnienie, która część umysłu podejmuje decyzję:
- szybka (tzw. intuicja), emocjonalna, oparta o heurystyki i błędy poznawcza,
- wolna, oparta o racjonalne analizy.

Dziś potrafię rozróżnić, kiedy opanowuje mnie impuls domagający się szybkiego, określonego działania. Nie ignoruję go - w końcu przez kilka lat gry giełdowej wyrobiłem wiele dobrych nawyków, ale też nie ulegam mu - siadam do analizy, wyciszam umysł i oddaję pole racjonalnej części. To podejście, wyniesione z giełdy przenoszę na całe życie - jeśli szybkość podjęcia decyzji nie jest wymagana, jeśli nie posiadam dostatecznej wiedzy z danej dziedziny, to odczekuję chwilę, bo wiem już, że gdy ochłonę do gry wkroczy racjonalna część umysłu.

No to się kurczę rozpisałem, a miałem tylko wkleić ten wykres MDAX :)



wtorek, 23 września 2014

Mądre 20 lepsze od bezmyślnych 10 tys.

Kontynuując badania nad ideą z wpisu o micie talentu, że nie liczy się tylko ilość czasu przeznaczonego na ćwiczenia, ale też jego jakość, trafiłem na ciekawą prezentację:



Okazuje się, że możemy poznać podstawy wystarczające do samodzielnej nauki tak skomplikowanych umiejętności jak gra na instrumencie czy rysowanie w zaledwie 20 godzin. Jeśli ktoś nie ma czasu by obejrzeć prezentację, polecam przewinąć na koniec i przekonać się jak autor poradził sobie z grą na ukulele po 20 godzinach intensywnej nauki. Dla zawodowego muzyka to kaleczenie sztuki, ale dla przeciętnego człowieka, nie mającego styczności z muzyką gość umie już grać.

Film podlinkował ktoś na Wykopie pod wpisem o 30-sto dniowym kursie rysowania:
http://www.wykop.pl/link/2151254/podsumowanie-mirkowego-projektu-rysowaniew30dni/

Użytkownik, który umieścił ten wpis, przez 30 dni prowadził internetowy dziennik swoich postępów. I po 30 dniach stworzył lepsze rysunki, niż ja, choć latami jako dzieciak rysowałem komiksy i zdarzyło mi się narysować kilka gierek. Kluczem do dobrego rysowania nie jest praktyka, tylko myślenie. Nie twierdzę, że moje rysowanie było złe - jako dzieciak nie zastanawiasz się jak powinieneś rysować, tylko to robisz, bo lubisz. Czasem coś przypadkowo dostrzegałem i nieświadomie podnosiłem umiejętności, ale nie był to proces celowy. Dlatego przez lata rysowałem podobnie i wydawało mi się, że tak jest w życiu - chcesz być w czymś dobry, to musisz to bardzo długo praktykować.

Tymczasem gdy dziś patrzę wstecz, widzę, że istotna zmiana jakości moich rysunków odbywała się zawsze po przemyśleniu jak coś jest wykonane. Spodobała mi się gra, chciałem zrobić podobną, więc analizowałem jej grafikę i dość szybko osiągałem satysfakcjonujący mnie poziom. Niestety wierzyłem, że mogę rysować odwołując się tylko do swojej wyobraźni i doświadczeń, dlatego nigdy nawet nie otarłem się o profesjonalizm. Profesjonalista dochodzi do perfekcji w jakimś stylu, mistrz poznaje wiele stylów i zaczyna tworzyć nowe, a amator się bawi zamiast uczyć, bo wydaje mu się, że zostanie profesjonalistą jest zbyt trudne. Nie wie, że od zawodowstwa dzieli go przeskok mentalny, a nie czas poświęcony na praktykę.

Podobnie jest z tradingiem - kiedyś wierzyłem, że jak będę intensywnie grał, to po paru latach wyrobię parę tysięcy godzin i będzie mi dobrze szło. Ale postępy nie były funkcją czasu poświęconego na trading, tylko analiz porażek i sukcesów. Kiedy dostawałem tęgiego łupnia od rynku, zaczynałem analizować co robię źle, szukałem w książkach i na blogach porad ekspertów. I to były najbardziej wartościowe momenty - przeżyłem emocjonalny cios, przeczytałem jak radzili sobie z nim zawodowcy i dopiero byłem w stanie częściowo zmienić styl gry. Dlatego tak wielu traderów ze szczytu wspomina, że bankrutowali na początku kariery - wyzerowanie rachunku unaoczniało im nikłą wiedzę, kierowanie się emocjami i uleganie błędom poznawczym. Znaleźli jednak sposób, by wejść na dobrą ścieżkę: zaczęli myśleć.

To kolejny po najważniejszym nawyku rewolucyjny koncept, który zmienił mój sposób myślenia. Niby to takie oczywiste, że jak chcesz coś umieć, to musisz się uczyć. Sęk w tym, że możesz się uczyć umiejętności latami i opanować ją gorzej niż przeszkolony w 20 godzin przez zawodowca nowicjusz.

czwartek, 18 września 2014

Hossa czy fałszywka?

Indeks MWIG40, który był najsilniejszym indeksem na GPW w czasie korekty/spadków listopad 2013-sierpień 2014 wyszedł górą z konsolidacji:


WIG testuje szczyt z listopada:



Na obu wykresach bessa oczywiście nie wystąpiła, a obecna siła sugeruje kontynuację hossy.
WIG20USD rokuje szansę na wybicie po 3 latach konsolidacji:


Na MWIG40/WIG250 nastąpiła dywergencja:


Widzimy, że w poprzednich bessach takie dywergencje kończyły się "spadkami wyrównującymi". A zaraz potem startowała silna hossa. I taki scenariusz byłby scenariuszem-marzeniem, bo można by zatankować tanio akcje i po 7 latach od szczytu bańki liczyć na mocniejszą hossę. Z drugiej strony są sygnały przemawiające za dłuższymi spadkami. Niestety weszliśmy w roczny okres niepewności, co pokażę poniżej.

Po pierwsze za miesiąc "oscylator Kitchina" dla WIG250 osiągnie wartość 34 miesięcy, czyli tyle, ile wynosił dotychczasowy najkrótszy cykl:


Najdłuższy cykl wyniósł 47 (2000-2003), najkrótszy 34 miesiące (2009-2011). Różnica 13 miesięcy jest bardzo duża i w tym okresie wskazania oscylatora tracą sens. Teoretycznie może ruszać już akumulacja jak w 2005 lub 2012, albo (reguła naprzemienności daje scenariuszowi większą szansę) możemy być wciąż w pierwszej fali spadków jak w 2001 czy 2008 roku.

Za silną bessą obok reguły przemienności przemawia podobny kształt (zachowanie spółek) do 2000-2001 i 2007-2008 roku.

Po drugie pomimo byczego wykresu MWIG40 cena do wartości księgowej i cena do zysku osiągnęły wielkości ze szczytów hossy:



Po trzecie choć 7 lat od pęknięcia bańki na akcjach wydaje się długim okresem i wiele spółek jest wycenianych nisko (np. płacą wyższe dywidendy niż obligacje czy lokaty), nie mieliśmy do czynienia z fazą zniechęcenia do akcji. Porównajmy bańkę na MWIG40 z Dow Jones z 1929:



Pęknięcie bańki, 5-letnia korekta A-B-C i kolejna masakra akcji w 1937 roku!

Po czwarte akcje rynków rozwiniętych są drogie. Są w trendach wzrostowych, ale są drogie. Najważniejszy dla polskiej giełdy jest DAX, a ten ostatnio wykazuje słabość. Drogie akcje, spadające wskaźniki wyprzedzające i bardzo dojrzały cykl wzrostowy dają szansę korekcie. Raczej nie będzie to krach jak w sierpniu 2011, tylko męcząca spadko-konsolidacja:



---

Przyznam szczerze, że zdziwiły mnie wyniki przedstawionej analizy. Dotychczas obstawiałem, że najpóźniej wiosną 2015 roku wystartuje hossa. Zacząłem też już analizować fundamenty i trendy spółek pod przyszłe zakupy. Liczę się z ryzykiem, że hossa zaczęła się w sierpniu bieżącego roku i będę musiał kupować drożej, żeby nie przegapić sytuacji podobnej do tej z 2006 roku. Ale suma wszystkich ryzyk i rozjazd sygnałów odpychają mnie od akcji. Nie czuję tej "pewności" co do kursu rynku, jaką miałem w 2011, 2012 i 2013 roku.

Jeden z moich scenariuszy zakłada silny sygnał kupna na WIG20, pod który zamierzam... kupić opcje na spadki. Nie chodzi o granie przeciwko trendowi - przeciwko trendowi zagrałem w sierpniu, gdy uwierzyłem w wybicie w dół z konsolidacji. Był to poważny błąd, ponieważ zagrałem pod sygnał tygodniowy w piątek, w trakcie sesji - sygnał został jednak zanegowany i świeca tygodniowa potwierdziła wsparcie, a nie wyłamanie. Nadrzędny trend boczny znowu zwyciężył, a ja zebrałem baty. Tym razem w razie byczego sygnału zagram na powrót do wsparcia w ramach trendu bocznego.

Czytelnicy wiedzą, że nie zajmuję się faktami medialnymi typu OFE, QE czy inwazja Rosji na Ukrainę. To sa bardzo ważne wydarzenia, ale krewni i znajomi królika znają je z wielomiesięcznym wyprzedzeniem i budują pod nie pozycje. Ba, jestem przekonany, że QE było planowane na lata przed uruchomieniem i odpowiednie instytucje miały już zbudowane scenariusze alokacji aktywów, które możemy tylko obserwować na wykresach. Ktoś pamięta o wojnie w Syrii? W 2011 tłumaczono nią wzrosty na ropie. Wojna trwa dalej, powstał nawet jakiś średniowieczny kalifat, tymczasem cena ropy spada.

Dlatego moje analizy indeksów uwzględniają głównie technikę i cykle, a nie politykę czy makro-gospodarkę. Wykres jest 2-wymiarowy, a do analizy fundamentalnej potrzeba dziesiątek wskaźników. Nie uwzględnienie jednego może powalić całą prognozę. Nie mówię o spółkach, tutaj technika jest wstępem do analizy fundamentów. Póki co ja tej hossy nie kupuję.

wtorek, 16 września 2014

Krew w piah

ROZWIĄŻ LABIRYNT UWAŻAJĄC. 
ZRUB TO Z OŁUWKIEM Z GUMKĄ. 
WYBIEŻ START.
Hania 5 lat

Listy pisane przez dzieci do św. Mikołaja są bardzo zabawne. Pełne błęduw ortograficznych i nieskładne. Dziecko pisze jak słyszy, więc:

u to u, a nie u lub ó,
h to h, a nie h lub ch,
ż to ż, a nie ż lub rz (chyba, rze zostało nauczone odwrotnie, wtedy rz to ż, a nie ż lub rz)

dochodzi jeszcze sporo pomyłek typu pisanie "en" zamiast "ę", "f" za "w" itd. Te jednak w przeciwieństwie do u/ó, h/ch, ż/rz albo da się usłyszeć, albo opierają się o dość proste zasady bez wyjątkuw i dziecko szybko je przyswoi, kiedy pujdzie do szkoły. Natomiast z u/ó, h/ch, ż/rz będzie zmagać się przez lata kartkuwek, poprawek, przenudnych lekcji, czasem nie zaliczy sprawdzianu z powodu ortuw lub stanie się obiektem kpin ruwieśnikuw.

Kiedyś rurznice w wymowie u/ó, h/ch, ż/rz były słyszalne, dlatego ortografia sprawiała mniej kłopotów i miała sens. Dźwięczne 'h', twarde 'ó' - w średniej miałem nauczycielkę historii, z kturej mowy mugłbym pisać nieznane mi wyrazy z tymi głoskami poprawnie. Dzisiaj jednak jurz tak się nie muwi, więc opanowanie dziesiątek reguł i setek wyjątkuw porzera drogocenny czas lekcyjny, ktury morznaby przeznaczyć na naukę naprawdę przydatnej w rzyciu wiedzy: jak być twurczym, jak radzić sobie ze stresem, jak gospodarować pieniędzmi, jak dbać o przyjaciuł itd.

Wiecie dlaczego Azjaci z Dalekiego Wshodu są lepsi od nas z matematyki? (to rze są, potwierdzają badania naukowe). Bynajmniej nie z powodu rzekomo wrodzonej wyrzszej inteligencji, bo na starcie mają ją taką jak Europejczycy/Amerykanie. Są lepsi z matemetyki z dwuh powoduw:

- ih liczebniki są bardzo krutkie, jedno-sylabowe, np. 4-si, 7-qi, dlatego są w stanie bez problemu zapamiętać np. 10-cyfrowy numer telefonu (człowiek zapamiętuje w tzw. pamięci aktywnej to, co da się wymuwić przez ok. 2-3 sekundy), tymczasem europejskie liczebniki są często 2 sylabowe (cztery, siedem). Dlatego dzieci azjatyckie uczą się szybko liczyć i mają "pamięć" do liczb, a europejskie często zostają "humanistami".

- złorzone liczby są nazwane spujnie, tak jak są pisane w systemie pozycyjnym, czyli 11 to dziesięć-jeden, 18 dziesięć-osiem, 23 dwa-dziesięć-trzy, a nie jedenaście (najpierw liczba jedności, a potem dziesiątek), osiemnaście (to samo), dwadzieścia-trzy (blisko, ale nie to samo co 23). Ten logiczny zgrzyt w nazywaniu liczb 11-19 inaczej nirz wszystkih pozostałyh wprowadza haos, ktury dla 6-9 latkuw tworzy obraz matematyki, opartej w tym czasie głuwnie na obliczeniah, jako czegoś skomplikowanego i nieintuicyjnego. Najpierw trzeba przełorzyć słowa na liczbę, dokonać obliczeń i z powrotem zamienić wynik na słowa. Tymczasem mali Azjaci cały czas operują na liczbah.

Wyobraźmy sobie, jak efektywne byłoby nauczanie matematyki, gdybyśmy zamiast obecnyh liczb stosowali np. takie:
den, dwa, trzy, ry, pieć, sześ, dem, siem, wieć, dzieś,
dzie-den, dzie-dwa, dzie-trzy, dzie-ry, dzie-pieć, dzie-sześ, dzie-dem, dzie-siem, dzie-wieć, dwa-dzieś,
dwa-dzie-den, dwa-dzie-dwa itd.

Uporządkowanie liczebnikuw byłoby na tym etapie zbyt durzą ingerencją (morze za 200 lat?), ale praktycznie natyhmiast morznaby wprowadzić reformę polegającą na usunięciu z pisowni liter:
ó, ż, ch

u to u,
h to h,
rz to rz (jak sz, cz, drz)

- dzieci umiałyby pisać poprawnie kilka lat szybciej nirz dziś,
- w szkołah uwolniłoby się sporo godzin języka polskiego na naprawdę przydatne tematy,
- pisalibyśmy szybciej na klawiaturah, bo zniknęłyby 2 specjalne znaki ż i ó,
- jurz nikt nie miałby problemu z napisaniem grzegrzułka.

Jest jeszcze jeden argument. Czasami czytam dumne komentarze Polakuw pod artykułami o najtrudniejszyh językah świata, rze polski jest w czołuwce pod względem skomplikowania i czasu potrzebnego do nauki. Opanowanie ojczystego języka zabiera nam średnio 2 lata więcej czasu nirz Anglikom. I z czego tu się cieszyć?? Rze marnotrawimy bezcenne godziny nauki na komplikowanie sobie rzycia? Rze poza paroma pasjonatami egzotyki, biznesmenami i sąsiednimi Słowianami nikt na świecie nie hce się uczyć polskiego? Ilu pisarzy pogrzebaliśmy, bo nie było komu ih tłumaczyć, ilu potencjalnyh wynalazcuw, inrzynieruw poległo na maturze z polskiego z powodu błęduw ortograficznyh.

Ku pamięci kupa, wpisał się Alojzy Dupa.

czwartek, 11 września 2014

Dieta cz. 3 - natura, paleo i wege

Kontynuacja cyklu rozpoczętego w maju:

http://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html

Dieta naturalna, idealna dla homo sapiens rozpala umysły ludzi zajmujących się zdrowiem. Jak liście eukaliptusa dla misia koala, tak i dla nas musi istnieć pokarm, który sprawi, że będziemy wiecznie zdrowi, uśmiechnięci i w pełni sił. Podróżnicy, badacze-amatorzy co rusz odnajdują plemię w Amazonii, szczep Buszmenów albo zapomnianą wioskę we Włoszech, której członkowie podobno nie znają chorób. Potem piszą pełne entuzjazmu poradniki wychwalające jakąś magiczną substancję (wszystkie ziarna to zło, bo są od tysięcy lat modyfikowane przez człowieka, ale nasiona trawy z And to coś zupełnie innego...) i na jakiś czas znajdują wyznawców, dopóki ci nie kapną się, że dalej chorują i nie przerzucą na nowy specyfik.

Tymczasem dane statystyczne pokazują, że na długość życia wpływa głównie PKB państwa. Ludzie Zachodu przejadają się i często żywią śmieciami, tyją, tracą zęby, idą do dentysty, wstawiają implanty, chorują na cukrzycę, dostają insulinę, serce niedomaga, lekarze przetykają żyły, wszczepiają bypassy, w bogatych krajach zaawansowana medycyna wykrywa w porę nowotwory. A nasi zdrowi buszmeni nie dożywają 50-tki, bo nie mają antybiotyków albo jakieś pasożyty zjadają im wątrobę. Indyjska wioska, której mieszkańcy nie znali raka ani zawałów traci swój magiczny nimb, kiedy lekarze odkrywają, że schorzenia zwane cywilizacyjnymi zawsze tam występowały, ale po pierwsze rzadko, bo mało kto dożywał 60-tki, a po drugie brano je za ingerencję boskich sił, a nie jakieś tam cholesterole, insuliny, bakterie czy wirusy.

OK - jednak sam wcześniej napisałem, że są znane diety długowiecznych i są dość proste:
- jedzą mało, głównie warzywa i nieprzetworzony ryż/kasze, nie przejadają się,
- jedzą bardzo mało mięsa,
- spędzają aktywnie czas na świeżym powietrzu, uprawiając warzywa na swoich poletkach.
Jednak poszukiwaczom idealnej diety to nie wystarcza, bo jedni nie wyobrażają sobie dnia bez pół kilo kiełbasy, drudzy uważają, że mięso to zło, a jeszcze inni wierzą w składniki (proteiny, tłuszcze omega 3, witaminy itd.) a nie pokarmy. Dlatego szukają teorii, która potwierdzi ich przekonania.

Jedną z modnych diet (systemu żywienia) jest tzw. dieta paleo. W skrócie: je się tylko to, na co polowali nasi przodkowie, bo na sawannie ewoluowali setki tysięcy lat i nasz system trawienny musiał przystosować się do tego co mieli pod ręką: mięsa i trochę warzyw. Żadnych ziaren, nabiału i innych wynalazków młodszych niż 10 tys. lat p.n.e. Dzięki jedzeniu mięsa urosły nasze mózgi, bo dostawały więcej energii z mięsa (a tej mózg potrzebuje bardzo dużo w stosunku do reszty organów), kombinowaliśmy jak zdybać antylopę, więc inteligencja była premiowana, działaliśmy grupowo, co dało początek werbalnej komunikacji i jako tropiciele wczuwaliśmy się w skórę zwierzyny łownej, wykształcając w ten sposób myślenie abstrakcyjne.

Zwolennicy tej diety, którzy wg mnie po prostu lubią mięso i muszą temu nadać "naukowe" podstawy, nie biorą niestety pod uwagę prostego faktu: proto-ludzie żyli wtedy po 30 kilka lat. Wymuszone stepowieniem dżungli przejście na mięso (a raczej podroby, bo drapieżniki wcale nie przepadają za mięsem, po pierwsze rzucają się na wątrobę, nerki, serce) faktycznie wspomagało szybki rozwój, ale równocześnie mogło obniżać potencjalny żywot myśliwego. Tylko jakie miało dla niego znaczenie, że może dożyć 70-tki lub 60-tki, jeśli szansa na przetrwanie 40-stu lat była znikoma z powodu chorób, zimna, głodu i ran?

Jeszcze głębiej sięgają weganie: skoro wcześniej żyliśmy w dżungli i żywiliśmy się bananami, to czym jest te kilkadziesiąt tys. lat polowań w stosunku do wcześniejszych milionów lat ewolucji? Tylko znowu - te małpki oprócz bananów podjadały też jajka, skorupiaki, ponadto z punktu widzenia genetyki, to choć były naszymi przodkami, jesteśmy już zupełnie innym gatunkiem. Weganie (i co zabawne również zwolennicy paleo) dowodzą swoich racji na podstawie uzębienia i długości jelit. Największym cierniem w diecie wegańskiej jest niemożność dostarczenia organizmowi witaminy B12, niezbędnej do produkcji czerwonych krwinek. B12 jest w mięsie, nabiale, jajach, ale nie występuje w żadnych pokarmach roślinnych, co wyklucza dietę bez suplementacji (szczególnie u dzieci, bo dorośli mają zapasy na kilka lat).

I tu leży pies pogrzebany, bo skoro nie da się urodzić i żyć bez suplementacji jako weganin, to nie jest to dieta naturalna. Niektórzy argumentują: nasze bakterie w grubym jelicie produkują tę witaminę, ale ponieważ jest przyswajana w jelicie cienkim, to ludzie musieli kiedyś dostarczać ją w cyklu zamkniętym. I faktycznie, w Iranie i Indiach naturalni weganie nie chorują na anemię, bo nawożą odchodami ogródki. Nie myją też dostatecznie warzyw, więc witamina utrzymuje się na skórkach. "Niestety" taka praktyka jest zakazana w naszym świecie, ale tu nie chodzi o przyswajanie witaminy z warzyw, tylko poszukiwanie dowodu na naturalność systemu żywienia.

Przeprowadźmy teraz szybką symulację. Żyją sobie w dżungli jakieś proto-małpoczłeki i nie muszą martwić się o dostępność jadalnych bulw, owoców, orzechów i jajek. Być może produkują sobie i przyswajają B12 i niektórzy są całe życie weganami. Ale klimat się zmienia, dżungla stepowieje i małpolud, który nie schodzi z drzewa i nie ugania się z kijem za zwierzyną kończy w ślepym zaułku ewolucji. Niestety surowe mięso jest ciężko strawialne, więc przeżywa tylko niewielka ilość osobników, której udaje się zdobyć ogień i z jego pomocą doprowadzić mięso do miękkości. Mijają dziesiątki, setki tysięcy lat, sylwetka małpoludów zaczyna przypominać obecną ludzką. Typki, które produkowały i przyswajały B12 wyginęły, bo nie miały innych, ważniejszych przystosowań, a tym, którzy jedli witaminę w pokarmach odzwierzęcych ów gen nie był potrzebny. Nie będę opisywał różnych faz wędrówek erectusów chińskich, neandertalczyków zmagających się z mamutami, których wyparli biegający homo sapiens.

Przejdźmy od razu do Europy w czasy zdecydowanie nam bliższe. Klimat się zaostrza, przychodzi sroga zima. Ludzie na pewnym terenie potrafią łapać dzikie tury, a nawet uwięzić je w drewnianej proto-stodole. Nie jestem specjalistą od biologii, więc przykład tura może być wadliwy, chcę tylko pokazać mechanizm ewolucyjny w praktyce. Tur zje zebrane i ususzone latem trawy, wygrzebie jakiś korzonek spod śniegu, obgryzie korę. Ludzie tego nie zjedzą, ludzie jedzą tury. Ale zima się wydłuża i kto zjada swoje tury, ten umiera z głodu. Dlatego niektórzy kombinują i zamiast jeść tura, jedzą pochodną z tura - tur żeński zjada niestrawialne siano i korzonki, a człek pije jego mleko. Niestety ludzie mleka wtedy nie trawią i np. zima zabiera 100% turojadów, ale "tylko" 80% turo-mlekopijów. Wśród 10% ludzi, którzy przetrwali na tym terenie znalazły się osobniki, które radziły sobie z trawieniem laktazy. Teraz stanowią już znaczący odsetek populacji. Z każdą kolejną zimą ich liczba rośnie, aż po tysiącach lat dla 98% Szwedów, 85% Niemców strawienie mleka nie stanowi żadnego problemu, a wartości odżywcze jakie daje mleko i jego przetwory są w zimnym klimacie ogromne.

Podobną symulację można przeprowadzić do każdego pokarmu, który umożliwił przetrwanie na pewnym terytorium. Kto nie polował na sawannie, wymarł, kto nie pił mleka w czasie srogich europejskich zim, wymarł, kto nie przyswoił ziaren z [tu wstawić rodzaj ziarna], w czasie srogich zim w [tu wstawić region], wymarł itd. itp. Nie istnieje jeden naturalny sposób odżywiania dla homo sapiens! Dieta dająca szanse na długie i zdrowe życie jest prosta, dość postna (niedojadanie, nisko energetyczne składniki) i ściśle łączy się z ruchem na powietrzu. Jeśli trawisz mleko i gluten, całkowite odstawianie nabiału i zbóż jest bez sensu. Problemem nie jest mleko, ani zboże, ale sposób jego przetwarzania: mleko UHT dosłodzone i ze sztucznymi aromatami sprzedawane jako koktajl owocowy, zamiast naturalnego kefiru, ciastko z białej, wyjałowionej mąki, zamiast kaszy z warzywami. 

Na koniec jeszcze parę słów o weganizmie, bo ktoś po wpisie mógłby pomyśleć, że jestem przeciwnikiem tego sposobu życia. Po pierwsze nie jest to dieta, bo weganinem można być jedząc głównie warzywa, ale wegańskie są też kluski i naleśniki (zdecydowanie nie polecam drugiego podejścia). Weganizm to styl życia i połączony z przemyślanym doborem posiłków jest dla mnie najciekawszą drogą. Od 3 lat jestem wegetarianinem, choć wolałbym jeść tylko przepyszne posiłki na bazie kasz, fasoli, soczewicy i ton warzyw. Niestety nie lubię spędzać dużo czasu w kuchni, więc gdy organizm domaga się szybko czegoś białkowego, najłatwiej ugotować jajka albo zjeść kanapkę z serem czy sałatkę z fetą. Nie mam problemu z suplementacją B12 (myślałem, że z samych jaj i nabiału wystarczy tej witaminy, ale miałem lekko obniżone erytrocyty), bo równie sztuczna jak te suplementy jest połowa pokarmów na półkach sklepowych.

Wegetarianizm okazał się konsekwencją pewnej drogi. Kilkanaście lat temu ograniczałem mięso i nabiał, bo za dużo go jadłem budując atletyczną sylwetkę i nabawiłem się wielu dolegliwości. Podobnie było z mącznymi potrawami - odczuwałem bezpośrednio w wynikach sportowych gdy ich za dużo jadłem, a pośrednio poprzez wypryski na skórze. Ciało samo kierowało mnie na ograniczanie pewnych składników, ale całkowite wykluczenie ich z diety było już wyborem ideologicznym.

Miałem napisać dziś również o cukrze, ale wpis się bardzo rozrósł, więc temat przerzucam na kolejny odcinek. Będzie również o bieganiu i aktywności ruchowej.


Wszystkie części:

https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html


poniedziałek, 8 września 2014

Najważniejszy nawyk

Tchniony przebłyskiem olśnienia zanotowałem w piątek w zakładce 'nawyki' taki oto wpis w pozycji nr 25:

JEŻELI myśli blokują mnie przed działaniem, TO zaczynam działać.

Do wpisania tego krótkiego zdania potrzebowałem kilku lat przemyśleń, testów różnych systemów, wprowadzenia 2 lata temu GTD (Getting Things Done), a od kilku miesięcy celowego programowania nawyków. Banalne? Proste? Z pewnością! Ale zdecydowanie nie łatwe.

Pierwszy raz o nawykach pisałem już 5 lat temu. Wprowadziłem wtedy np. nawyk zmywania minimum jednego naczynia za każdym razem, gdy wchodziłem do kuchni (do dziś zresztą stosuję tę zasadę). Bodajże rok temu zetknąłem się z naukowym podejściem do tego wydawałoby się banalnego tematu i zacząłem powolutku wprowadzać nowe zachowania do codziennego menu. O samych nawykach napiszę jeszcze nie raz, dziś skupię się na tym najważniejszym, który znalazł się w systemie w piątek.

Kiedy zajmujesz się wieloma projektami i dodatkowo np. jeszcze grasz na giełdzie, istnieje bardzo silna pokusa, żeby traktować priorytety wybiórczo. Jeśli musisz zrobić coś strasznie nudnego, to nagle znajdujesz czas na napisanie języka skryptowego, o którym kiedyś myślałeś, że by się przydał, stworzenie dogłębnej analizy wybranych spółek pod przyszłą hossę itd. Głównym minusem nudnego projektu jest to, że doskonale wiesz jak wiele żmudnych kroków będziesz musiał wykonać: pootwierać dziesiątki plików, przerabiać je, złożyć do kupy. Wszystkie te kroki przerabiałeś tysiące razy i nie masz problemu z wykonaniem, ale kiedy pomyślisz ile tego jest, chcesz od razu uciec.

Dlaczego? Ponieważ w myślach ogarniasz wszystko naraz, ale robić możesz tylko jedną czynność w jednym momencie. Pokażę to na przykładzie. Po drobnych problemach z dyskiem przy włączaniu komputera w czwartek, wpisałem do TODO listy zadanie 'zrobić backup na dvd'. Jednak przez cały dzień nie znalazłem motywacji, żeby się zabrać za to zadanie (choć jeszcze rano groziła mi utrata danych!). Zrobienie kopii zapasowej danych zdecydowanie nie jest zadaniem atomowym, które nie wymaga zużycia zasobów siły woli. Kiedy pomyślałem o segregowaniu dziesiątków projektów, wyczerpane zasoby siły woli nie uniosły tego ciężaru i przerzuciłem zadanie na kolejny dzień.

Nie zrozumcie mnie źle - jeśli masz silną motywację, żeby zrobić backup, to możesz cały dzień spędzić na wypalaniu płyt. Ale czasami po prostu nie chcesz brać kolejnego zadania na głowę, choć czujesz, że powinieneś je zrobić (bo możesz później gorzko żałować). Wypalenie backupu danych na dvd nie wymaga żadnej specjalistycznej wiedzy, jednak jeśli nie wiesz dokładnie co będziesz kopiował, wkrada się dużo niewiadomych, które zniechęcają umysł do działania (umysł boi się niepewności).

W branży rozwojowej podanych jest kilka technik jak zmagać się z zadaniami, których nie chce nam się robić. Np. zamiast pisać w TODO liście 'zrobić backup danych' mógłbym wpisać tzw. trigger 'o 16-stej wsadzę płytę DVD do napędu'. W ten sposób 'oszukałbym' umysł, że nie czeka mnie ważne zadanie, tylko jedna mała czynność, którą zrobię bez problemu. A później zgodnie z maksymą 'zacząć to połowa sukcesu' zrobiłbym ten backup siłą rozpędu. Problem w tym, że często używałem tej techniki i czasem mam blokadę przed wpisaniem takiego triggera, bo wiem, że jest przecież pułapką.

W piątek również odkładałem to zadanie, bo męczy mnie deadline jednego projektu. W pewnym momencie przypomniało mi się zdanie z książki PSTRYK, którą recenzowałem niedawno: bierność i opór nie są oznaką lenistwa, ale braku wiedzy co należy wykonać w najbliższym momencie. A żeby wiedzieć co zrobić, trzeba pomyśleć. A żeby pomyśleć, trzeba rozwiać myśli o innych ważnych rzeczach, które trzeba zrobić. A żeby przejść gładko do kolejnego zadania, trzeba mieć wyrobiony nawyk brania byka za rogi niezależnie od zasobów siły woli i motywacji. I taki nawyk chyba mi się wyrobił dzięki ostatnim miesiącom. Zrobiłem ten backup (zajął 25 minut) i kilka innych zadań, które też wcześniej przekładałem. Kiedy brałem się za każde z tych zadań pojawiały się dziesiątki argumentów, żeby odpuścić, ale nie przebijały się przez poczucie pewności, że będę to robił, aż zrobię.

I wówczas zachęcony tym poczuciem mocy dopisałem do listy nawyków:

JEŻELI myśli blokują mnie przed działaniem, TO zaczynam działać.


czwartek, 4 września 2014

Silne indeksy, ale trend...

Dotychczas w prognozowaniu zachowania cen akcji posługiwałem się głównie indeksami małych spółek (WIG250) lub całego rynku. Małe spółki interesują małych graczy, ponieważ na nich najlepiej widać sentyment na rynku, ponadto stopy zwrotu w hossie są zazwyczaj wyższe, niż na dużych spółkach. Zależności te opisałem przy okazji badania stosunku WIG20/WIG250 .

Dziś przyjrzę się silnym indeksom:

MWIG40


Przez całą "bessę" bardzo silny, korekta zjadła zaledwie 24% hossy 2011-2013 (bessa to czysto umowne określenie, dla mnie oznacza, że większość spółek osuwa się lub konsoliduje, oscylatory wychładzają się i generalnie bezpieczniej jest siedzieć poza akcjami; jako indeks bazowy służy mi WIG250). Najbliższe podobieństwo do bessy 2004-2005 z zaznaczonym timingiem.

WIG20TR


Pojawiła się siła, ale również opór na RSI, czekam na naruszenie listopadowego szczytu.

WIG30TR


Do szczytu z 2011 roku indeks potrzebował aż 3 podejścia, nim nastąpiło wybicie. Czas jaki upłynął od poprzedniego szczytu jest znacznie krótszy, ale nie sądzę, żeby tym razem indeks poszedł daleko wyżej bez korekty.

Do analizy tego indeksu skłoniła mnie dzisiaj siła LPP, który zrobił nowy szczyt. C/Wk 12.45, kapitalizacja 18.38 miliarda. Rzec by się chciało:

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój balon mają. 

I wszystko byłoby fajnie i pięknie, gdyby nie te 2 wykresy:

MWIG40_PE


WIG20_PE


Przy tych poziomach ceny do zysku nie preferuję jeszcze powrotu hossy. WIG250 i szeroki rynek ledwo partycypują w tych wzrostach. Dlatego póki co zakładam, że na indeksach WIG20, WIG30 i MWIG40 mamy do czynienia z ruchem pod górną bandę w trendzie bocznym. 

Na początku sierpnia, po dość silnym sygnale sprzedaży wygenerowanym przez WIG250 w lipcu, sytuacja wyglądała dokładnie odwrotnie. WIG20 wyłamał wsparcie na 2300 i wydawało się, że w końcu indeksy dużych spółek podążą za małymi na południe. Jak wiemy była to pułapka na misie, po której duże spółki z siłą huraganu powędrowały pod górne bandy ograniczeń, a w ostatnich dniach niektóre z wielomiesięcznych oporów połamały. Na razie zakładam, że tym razem będziemy mieli jeszcze pułapkę na byki.

Hossa się zbliża i nie można przegapić zakupu dobrych spółek. Hossa 2012-2013 rozwijała się na małych spółkach bardzo ślamazarnie, prawie każde wybicie na SWIG80 było po jakimś czasie kasowane, nim wreszcie indeks hiperbolicznie wystrzelił do góry. Takie zachowanie dawało szanse na dobre zakupy. Tym razem może być jak w 2009 roku - szybkie wzrosty i pozamiatane. Kto będzie za długo czekał na korektę, żeby kupić, przegapi 80% ruchu. Wyszukuję już spółki na przyszłą hossę, interesuję się branżami, które mogą stać się modne, ale zakupów jeszcze nie robię. Timing is everything..