poniedziałek, 16 grudnia 2013

No easy money here

Po każdej udanej serii zagrań na pochodnych, kiedy rynek idzie bez zająknięcia w jednym kierunku, przychodzi otrzeźwienie w postaci ruchu bocznego. Mówię sobie wtedy "no easy money here", żeby mentalnie przygotować się na ciężki okres. Przez ostatnie lata niewiele to dawało, bo po każdym boczniaku dawałem sobie spokój z pochodnymi, po tym jak próbując grać na kontynuację trendu oddawałem wcześniejsze zyski. Wystarczyło co prawda zmniejszyć wielkość pozycji i rozszerzyć widełki SL, ale strach przed ucieczką "wielkich" zysków sprawiał, że robiłem odwrotnie - im mniejszy potencjalnie zakres ruchu, tym otwierałem większą pozycję, żeby zarobić tyle, co w trendzie. Kończyło się na wypadnięciu na drugiej bandzie z odpowiednio dużą stratą. Dużo czasu i zjedzonych zysków kosztowało mnie zrozumienie tego błędu..

W nieco innej skali podobny schemat przebiega na akcjach. Kupujemy je w hossie, żeby zarobić 50-100-1000%, ale przez większość czasu bujamy się z marginalnymi zyskami lub stratami. Dopiero przeskok na wyższy pułap powoduje, że zysk staje się "bezpieczny", jednak kolejne miesiące balansowania na tym poziomie i często pozorne zejścia na poprzedni sprawiają, że sprzedajemy w przysłowiowym dołku. Przez to nawet w hossie nie jesteśmy w stanie pobić rynku. Co gorsza gdy przychodzi bessa zadziwiająco wielu inwestorów zmienia taktykę na buy&hold. Dlaczego? Ponieważ szczyt prawie zawsze jest budowany mozolnym boczniakiem. Nawet jeśli kończy się euforycznym wystrzałem i równie szybkim odpadnięciem, to rynek konsoliduje się dając złudzenie, że zaraz zaatakuje ponownie. Inwestor mówi sobie - tym razem mnie nie przerobią, tym razem nie oddam w dołku. Potem jak cena schodzi na niższy pułap, chce już tylko oddać bez straty, a co potem to już można sobie sprawdzić na różnych grafikach z wykresami euforii-paniki, ale to na razie temat odległy od aktualnej sytuacji na akcjach (za to bliski posiadaczom metali szlachetnych - tym tematem zajmę się w innym artykule).

Na razie próbuję ustrzelić początek fazy bocznej na wykresach akcji. Przywołajmy wykres bazowy SWIG80:


Przez blisko rok pisałem, że sprzedam akcje przy 15000 na SWIG80. Sprzedałem trochę wcześniej, ale generalnie zrealizowałem plan. Niepewny listopad i słaby póki co grudzień skłoniły mnie do oznaczenia końca fazy wzrostowej w październiku. Nie oznacza to końca hossy - wg interpretacji rynek wszedł w fazę boczną, która może potrwać wiele miesięcy. Gdyby w grudniu została wyrysowana biała świeca, musiałbym zmienić oznaczenie i faza wzrostu trwałaby dalej, łącznie co najmniej 8 miesięcy. Jednak na razie wygląda na to, że posiadacze akcji będą przeżywać dramaty, jakie były moim udziałem na kontraktach - jak tylko sprzedadzą akcje, te zaraz odbiją, ale gdy je odkupią, żeby nie przegapić nowego szczytu, akcje znowu opadną na wsparcia. No easy money here. Jak ktoś kupuje dołki i sprzedaje górki będzie miał wiele okazji do zarobku, ale biada mu, jeśli zacznie się trend spadkowy - wtedy potrafi urwać łapki i jeśli nie lubi brać strat, to wpadnie w emocjonalny kocioł euforii-paniki.

Ankieta (dziękuję za oddane głosy) miała na celu uprawdopodobnić postawioną tezę. Obejrzyjmy wyniki:


Nie widać miażdżącej przewagi byków. Trzeba jednak wziąć pod poprawkę, że mamy już ponad 2 tygodnie spadków na giełdzie. Jeśli giełdy weszły w trend boczny i jesteśmy w fazie budowania szczytu, euforie będą pojawiać się przy wzrostach, a zniechęcenie przy spadkach, więc możemy mieć do czynienia z tym drugim przypadkiem. Popatrzmy na wyniki sprzed roku:

(uwaga - wyniki z lipca 2012)

Wtedy zaledwie 13% inwestorów wierzyło w hossę, dziś tylko 8% chce zarobić na bessie, o 1/3 spadła liczba oszczędzających poza giełdą. To dla mnie kolejne argumenty za ruchem bocznym.

Co praktycznego z tego wynika?

- Po pierwsze nie analizuję już fundamentów i raportów spółek, bo w ruchu bocznym liczy się technika. Trzeba wyczytać z wykresu skąd ewakuują się fundusze lub insiderzy.

- Ruch boczny po ruchu wzrostowym nie musi zakończyć się bessą (przypadek z 2005 roku).

Uważam jednak, że taki wariant jest mało prawdopodobny. Biorąc pod uwagę ostatnie szaleństwa na IPO, cykl DM/EM i spodziewane osłabienie rynków wschodzących względem rozwiniętych oraz ten wpis:
http://solarcycles.net/2013/12/13/equities-bear-market-coming/
akcje są w przededniu bessy (a możliwe, że szczyt hossy był w listopadzie).

W takich momentach patrzę również na liderów hossy:


W przypadku tuzów z MWIG40 nie można mówić o zmianie trendu. Na razie widać tylko korekty. Co innego analizowany tutaj Apple:


Kurs wygląda książkowo i aż się prosi o kolejną falę spadkową w okolice 300$. Nie mam akcji Apple i nie zamierzam na nich grać, jednak ciężar tej spółki (chyba nadal największa kapitalizacja na świecie) powinien mieć wpływ na NASDAQ i obrazować sentyment do branży.

Na koniec pro-forma wstawiam WIG20USD. Nic 2 razy się nie zdarza, wątpliwe, żeby indeks wyrysował od szczytu w 2007 roku bliźniaczo podobną strukturę jak w latach 1994-2003:


Nie było mnie niestety na rynku w 2001 roku, ciekaw jestem jakie były nadzieje i lęki uczestników.

piątek, 13 grudnia 2013

Ankieta u progu

W lipcu zeszłego roku umieściłem ankietę, która skutecznie "przewidziała" hossę ( http://podtworca.blogspot.com/2012/07/czas-kupowac-akcje-bo-do-konca-roku.html ) . Dziś zapraszam Was do udziału w kolejnej ankiecie:


Jak sie zapatrujesz na rynek
  
pollcode.com free polls 

Zostało niespełna kilka sesji do rozstrzygnięcia czy październikowa prognoza (WIG20 poniżej 2400) się spełni. Tradycyjnie po zebraniu ponad 100 głosów umieszczę swoje przemyślenia na temat giełd oraz prognozy.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Powrót do kruszców

Gdy w 2008 roku wciągnęła mnie tematyka inwestycyjna z giełdą na czele, zacząłem również interesować się towarami i metalami szlachetnymi. "Inwestowałem" wtedy nie tylko w certyfikaty towarowe Raiffeisena, ale od 2009 roku zacząłem kupować srebrne sztabki, monety, medale z kolejkami i autami. Zamierzałem trzymać je "do emerytury" jako zabezpieczenie przed niestabilnością polskiej waluty i inflacji wpisanej z zasady w model pieniądza fiat. Jednak w czasie szalonych wzrostów z 2011 roku, gdy kolekcja podrożała o 100%, żyłka spekulanta przeważyła i spieniężyłem kruszce.

Od tamtego czasu kruszce mnie nie interesowały, szczególnie że wklejałem na blog kilka razy długoterminowe wykresy towarów i nie dawałem im szans na kontynuację hossy. Uważam również, że długoterminowo, wraz z rozwojem inżynierii materiałowej złoto i srebro będą coraz silniej odstawać od giełd. Dziś przeczytałem, że Polacy sprzedają już grafen. Zwykły, powszechnie występujący w przyrodzie węgiel ma niezliczone zastosowania, jest głównym składnikiem paliw, tworzy najtwardsze struktury na Ziemi (diament), a wynalazki oparte o fulereny i grafen rozpalają dopiero wyobraźnię. Gdy jakiś towar znacząco drożeje, skumulowana w laboratoriach, przedsiębiorstwach i uczelniach wiedza pozwala stworzyć tani i często lepszy zamiennik (np. światłowody).

Nie przekonują mnie argumenty, dla których 31-gramowa złota blaszka ma kosztować wielokrotność zaawansowanych urządzeń, realnie wpływających na życie człowieka. Za równowartość uncji złota można dziś kupić pralkę, lodówkę, kuchenkę i komputer osobisty - rarytasy nieosiągalne dla przeciętnego Polaka sprzed 30 lat.

Z drugiej strony - nic nie jest trwałe, także postęp technologiczny. Najbardziej zaawansowane cywilizacje z czasem przejadają swoje osiągnięcia (Europa) lub niewielka grupka kumuluje prawie całe bogactwo narodu (USA), nie mówiąc o tym, że większość ludzi żyje w państwach o nieefektywnych i skorumpowanych (Rosja, Indie, Chiny itd.). Polska jak zawsze egzystuje na granicy tych systemów - straciliśmy niepodległość jako kraj rządzony przez oligarchów, potem byliśmy niewolnikami pod azjatyckim butem, teraz biurokratyczna machina korumpowana przez zachodnie koncerny i rządzące Polską dziadostwo blokuje przedsiębiorczość. Gospodarka po prostu fluktuje i zakładanie, że zawsze będzie lepiej, jest naiwnością. Historia pokazuje, że reset dowolnego systemu nie jest niczym nadzwyczajnym - mury dalej stoją, zboże dalej rośnie, życie się toczy po staremu, choć trochę inaczej, gdy rozwadniają się ludziom oszczędności lub państwo nacjonalizuje im majątek.

Na takie właśnie okoliczności warto trochę kruszców posiadać, dlatego zacząłem znowu je kupować. Skusiła mnie cena, która wróciła do poziomów sprzed nagłej eksplozji. Myślę, że będzie jeszcze taniej - 45 PLN za uncję niejednego inwestora przyprawiłoby o palpitację serca, ale tak również wychodzi z wykresów:


Dla mnie osobiście im niższa będzie cena, tym lepiej, powrót do trendu wzrostowego jest ostatnią rzeczą jakiej bym chciał, ponieważ zamierzam co jakiś czas dobierać monety i sztabki. Jeśli będzie za drogo w stosunku do innych przedmiotów czy aktywów, to po prostu ich nie kupię.

piątek, 6 grudnia 2013

Ebook wart uwagi

Dziś bloger Albert Rokicki (longterm.pl) oferuje swój e-book INWESTUJ LONGTERM za darmo, jeśli zalajkujesz jego profil na FB lub zasubskrybujesz kanał YT. Choć moje podejście inwestycyjne różni się od jego (bardziej opieram się na cyklach gospodarczych i AT), niewątpliwie muszę podszkolić się z analizy fundamentalnej, dlatego skorzystałem z promocji i pobrałem e-booka.

Ostatni rok pokazał, że należało kupić i trzymać porządne spółki i nie kasować zysków, nawet gdy rynek wyceniał je drogo. Z perspektywy czasu widzę, że błędem było trzymanie przeze mnie spółek fundamentalnych i aktywnych na jednym koncie, które dodatkowo wykorzystywałem do gry na kontraktach. Stare konto maklerskie w mBanku dało mi blisko 1/3 zysków, choć trzymałem tam 5 razy mniej kapitału. Dlaczego? Bo nie chciało mi się tam logować przy byle wahnięciu cen. Grając na kontraktach gapiłem się za często w notowania akcji i niepotrzebnie redukowałem pakiety albo ucinałem małe zyski wbrew założeniom. W oczekiwaniu na kolejną hossę, złożyłem wniosek o nowe konto z niskimi prowizjami, które będzie służyć tylko do długoterminowych inwestycji, a trzymane na nim spółki wylecą z notowań.

środa, 27 listopada 2013

Strzały znikąd



Są takie sytuacje na rynku, kiedy pieniądze leżą na ulicy i takie, gdy najlepiej wychodzi się na byciu poza rynkiem. Pieniądze można było podnosić rok temu, pół roku temu, a na wielu spółkach nawet po wrześniowym kraszku. A teraz?


SWIG80 prawie na złotym fibonie (ok. 15800) przy tłumach pędzących do funduszy małych i średnich spółek. Nie lepiej wygląda wykres "okienkowy" :


Przypomnę: zaznaczam na tym wykresie okresy wzrostów, spadków i konsolidacji. Parametry są czysto umowne "na oko", ale jakby nie liczyć, z mocnymi wzrostami mamy do czynienia minimum 7 miesięcy, a to już blisko średniej (9 miesięcy).

Teraz pieniądze wiszą na wędce, możemy podskakiwać i je skubać, ale czasem możemy nadziać się na haczyk. W silnym trendzie nie ma sensu grać przeciwnie, ale wobec bliskości istotnych oporów nie należy poddawać się euforii, bo dziwnym trafem właśnie w tych punktach media objawiają światu jakieś hiobowe wieści. Rozgrzany rynek niemiecki i amerykański wygląda właśnie, jakby oczekiwał takiego impulsu - i dopóki on nie nastąpi, powolutku wspina się po kilka punktów z rekordem 'wszechczasów' każdego dnia, by później w dwie sesje oddać tygodnie wspinaczki.

Tymczasem ja, już jako gracz krótkoterminowy, poszukuję sprzymierzeńców pod ataki na kilkudziesięcio-punktowe przestrzenie wykresu FW20. Dwa razy do góry, raz w dół, póki hossa trwa, choć i tak jakimś dziwnym trafem grając na spadki zarabiam, a obstawiając wzrosty tracę. Taka już moja przypadłość, może w bessie dla odmiany kupując dołki zarobię.

Oglądając dowolny wykres w różnych skalach możemy zawsze znaleźć jakieś wsparcie, opór, wykupienie, wyprzedanie czy inny sygnał. Np. taki WIG20USD - na tygodniówce walka na linii bessy:


ale patrząc tylko na dzienny obstawiałbym wyjście górą, co na WIG20 dałoby okolice 2700-2750 :


Jak powiedział pan w kapeluszu "a mi to lotto", co ma rosnąć niech urośnie, a co spaść niech spada - byle w porę dostrzec kierunek i się podłączyć na lewarku. Strzeżcie się wiadomości, bo stamtąd przyjdzie znak.

wtorek, 19 listopada 2013

WIG20 - tanio czy drogo?

Poszukując momentów przełomowych na rynku posługuję się często wykresami P/E, P/B i Div Yield dla różnych indeksów. Ponieważ kupowane przez polskie fundusze i OFE MWIG40 jak i SWIG80 osiągnęły prognozowane przeze mnie poziomy, a teraz tłum rzucił się do odebrania akcji MiŚSiów, przestały mnie one chwilowo interesować. Jednak hossa trwa i podobnie jak w drugiej połowie zeszłego roku, napędza ją kapitał zagraniczny na WIG20. Zerknijmy zatem na wykresy:


Niebieski to C/Wk, która przy poziomie ok. 1.44 jest poniżej poprzednich rynków byka. Co innego wskaźnik C/Z - ten osiąga już wartości widziane przy szczytach hossy 2007 i 2011. Co liczy się bardziej - niższy C/Wk, czy wyższy C/Z? Moim zdaniem nie odchorowaliśmy jeszcze bańki spekulacyjnej z 2007 roku i na ogłoszoną na wielu blogach hossę pokoleniową będziemy musieli jeszcze poczekać. Gram pod scenariusz, że giełdy rynków wschodzących (w tym Polski) czekają ciężkie czasy, a to jedna z moich analogii:



czwartek, 14 listopada 2013

"Maraton 4 jezior" vel "Amber maraton 2013"

Sezon biegowy 2013 jeszcze trwa, ale nim spadną pierwsze śniegi, postanowiliśmy z kolegami przebiec maraton wokół 4 kaszubskich jezior leżących w promieniu kilkunastu kilometrów od naszych domów. Moje niedawne rozterki na temat przesuwania granic w tej dyscyplinie rozpłynęły się po udanym starcie w Biegu Niepodległości. Krótko po godz. 8 ruszyliśmy we trzech: Jarek (divingrunner.pl), Tomek (runaroundthelake.blogspot.com) i ja. Jarek jest po kilku kontuzjach i 2-miesięcznej przerwie w bieganiu, więc planuje towarzyszyć nam do ok. 30-stego kilometra.

Pierwsze jezioro zaliczone po niecałych 7km (chyba będziemy tu morsować zimą, bo nad morze trzeba jeździć samochodem) :



Kolejne kilometry mijają na luźnych rozmowach i od czasu do czasu studiowaniu "mapy", czyli karteczki na którą przerysowałem mapkę wykreśloną przez Tomka na endomondo. Po ok. 15-stu km docieramy do jeziora Łapińskiego, gdzie pożywiamy się orzechami i tortillami z pastą z pieczonego bakłażana, papryki i komosy ryżowej, które przygotował Tomek. Przeglądając kolejne punkty trasy doznaję olśnienia - na 30-stym kilometrze jest Bielkówek, gdzie siedzibę ma lokalny browar Amber. Z pewnością mają tam jakiś sklepik firmowy, w którym wypijemy porządne piwo przed mityczną ścianą na maratonie. Wiedziony tą wizją lekko pląsam dalsze kilometry.



Niestety Jarek zaczyna odstawać i mówi, żebyśmy biegli dalej a on swoim tempem będzie się zmagał z królewskim dystansem. Do Bielkówka go nie ciągnie, bo piwa nie pije. Żegnamy się zatem upewniwszy się, że trafi do domu (miał z nami biec 3 dychy) i kontynuujemy bieg we dwóch. Wreszcie wśród lasów i łąk pojawia się tabliczka z nazwą miejscowości, mijamy nawet dom, do którego wchodzi się przez mostek od razu na poddasze. Browaru nigdzie nie widać, ale przechodnie wskazują drogę. Zmęczenie daje znać o sobie, bo nie popijamy od dłuższego czasu wody i soku myśląc o zimnym piwie.

W końcu docieramy:



Niestety na miejscu okazuje się, że zakład nie posiada sklepu firmowego. Jesteśmy jednak dość zdeterminowani i udaje nam się spotkać miłego pana odpowiedzialnego za marketing. Widząc nasz stan po 30-stu km zaprasza nas do sali konferencyjnej i proponuje zimnego Pszeniczniaka . W tych okolicznościach nawet sok malinowy od teściowej wymięka. Podczas konsumpcji słuchamy informacji o browarze. Fotki przy starych murach nie strzelimy, bo browar powstał zaledwie w 1994 roku, za to konsekwentnie buduje swoje portfolio jakościowych piw, z których najbardziej znane to Koźlak, Żywe, Złote Lwy. Wszystkie piwa z Ambera warzone są w sposób tradycyjny, dość długo leżakują i dojrzewają. Tymczasem piwa koncernowe powstają w innej technologii tzw. high gravity brewing - wytwarza się w skróconym procesie koncentraty, które potem są rozcieńczane wodą i nasycane CO2. Technologia ta pozwala koncernom produkować miliony hektolitrów wyrobów piwopodobnych. Nie mogą z nimi konkurować małe browary nastawione na niskie ceny, dla których HGB jest za drogie. Amber wybrał inną ścieżkę rozwoju (warzą ok. 200 tys. hektolitrów) i postawił na jakość - na moje bardzo dobry ruch, życzę im żeby zdobyli silną pozycję nie tylko na polskim rynku. Po koncerniaki już nie sięgnę.



Pokrzepieni Pszeniczniakiem ruszamy z nowymi siłami dalej. Gdzieś na horyzoncie widzimy czarną kropkę, która powiększa się - to chyba Jaro nas minął, kiedy sączyliśmy piwo. Nie wiem czy to bąbelki zadziałały, ale łapie nas jakaś głupawka, przed oczami mam bajkę Ezopa o żółwiu, który wyprzedził zająca. Po chwili widzimy się ponownie i jeszcze raz żegnamy, przed nami ostatnia dycha. Powoli zaczyna robić się ciężej - Tomek męczy się pod górkę, a mnie bolą łydki i stopy na zbiegach. Ale kilometry mijają, dojadam ostatnie zapasy bananów i czekolady (jednym z celów tej wyprawy było jedzenie na trasie, żeby się przygotować na dłuższe biegi), zaczynamy biec w lekkim transie, aż docieramy do domów.

Kondycyjnie czuję się świetnie, jednak będę musiał wzmocnić łydki, poszukać sposobów rozluźniania stóp, boli mnie coś na styku stopy i piszczela w prawej nodze. Jutro już będzie wszystko ok, ale jednak jeszcze nogi za bardzo odczuwają ten dystans. Fajnie, że możemy przebiec maraton tak z marszu bez przygotowań. Jeśli potraktować go jak bieg turystyczny, jest tylko bardziej wymagającym treningiem. I tak ma być - w końcu my ludzie jesteśmy urodzonymi biegaczami.

wtorek, 12 listopada 2013

Rozwój cz. 2: Cele

11 listopada zeszłego roku po raz pierwszy uczestniczyłem w oficjalnym biegu ulicznym (Bieg Niepodległości w Gdyni). Nie znałem swoich osiągów, bo biegam bez zegarka, więc ustawiłem się daleko z tyłu i po cichu liczyłem na dobiegnięcie do mety w ok. 50min./10km. Ku swojemu zaskoczeniu przez prawie całą trasę wyprzedzałem biegaczy i osiągnąłem wynik 44 minuty netto. Wkrótce stało się to, czego najbardziej się obawiałem, kiedy wciągnęło mnie bieganie - zacząłem marzyć o lepszych wynikach i stawiać sobie dalekosiężne cele.

Od początku zarzekałem się, że biegam tylko dla przyjemności, nie kupuję żadnych zegarków, pulsometrów,  super butów, nie biorę telefonu z endomondo, nie zwiększam dawki treningów. Wiedziałem bowiem z doświadczenia, że po jakimś czasie nie będę wychodził pobiegać, żeby się odprężyć, tylko żeby wykonać trening. Że będę musiał podkręcać dawkę, nie będę mógł odpuścić treningu, bo spadnie forma, jednym słowem zapędzę się w kozi róg, po którym będę miał ochotę rzucić to w cholerę. Tak miałem z różnymi sportami w dzieciństwie, graniem na gitarze, rysowaniem. Chcesz być w czymś dobry, to poświęcasz temu czas. Jeśli cię to kręci, to radość z robienia tego jest nagradzana dodatkowo coraz lepszymi wynikami.

Problem pojawia się wtedy, gdy chcesz być dobry w zbyt wielu rzeczach. Zaczynają one walczyć o twoją uwagę, zamiast się cieszyć, że wyjdziesz porobić jedną z nich, myślisz: "muszę jeszcze to, powinienem tamto, nie zdążę tego". Zaczynasz frustrować się brakiem ochoty, postępów, a gdy pojawia się regres, odpuszczasz. Nie chciałem (i nie chcę), żeby ten schemat dotknął biegania, bo postanowiłem związać z nim swoje życie. Dlatego postanowiłem, że tegoroczny Bieg Niepodległości będzie ostatnim, w którym będę walczył o rekord. W sobotę spotkaliśmy się rodzinkami z Tomkiem, który prowadzi blog poświęcony bieganiu http://runaroundthelake.blogspot.com i uzasadniłem mu swoją decyzję. "Chcę być dobrym traderem i skutecznym przedsiębiorcą, na bycie dobrym biegaczem brakuje tu miejsca." O tym, że pokłady siły woli są ograniczone uświadomił mnie mini-cykl wpisów o samoregulacji z bloga Rozwojowiec  http://www.rozwojowiec.pl/2185/zwiekszamy-samodyscypline/ .

Szczególnie zapamiętałem wyniki badań studentów w trakcie sesji egzaminacyjnej - żeby zmusić się do nauki, wykorzystywali pokłady siły woli i w konsekwencji zaniedbywali porządki, higienę, odżywianie. I faktycznie przecież tak było w akademiku - sesja, nie sesja, w Counter Strike się dalej grało, film z kumplami z pokoju tradycyjnie obejrzało, kolegów z innych pokojów odwiedziło i jak zawsze znalazł się czas na piwko w Melmaku - z tego, do czego człowiek nie musi się zmuszać, się nie rezygnuje. Selekcja i priorytetowanie dotyczy tylko obowiązków.

W ciągu 2013 roku poprawiałem czas na zawodach na 10km: 44:00, 43:08, 42:48, 42:31. Każdy kolejny rekord bliżej poprzedniego, typowe asymptotyczne zachowanie. Na poniedziałek nastawiłem się zatem na ewentualne poprawienie wyniku o jakieś 5 sekund, choć po cichu liczyłem na 41 z przodu. 3 tygodnie wcześniej biegłem w półmaratonie w Bydgoszczy i po 9.8km miałem czas poniżej 42 minut. Mimo kryzysu węglowodanowego (tylko woda na trasie) osiągnąłem wtedy niezły czas 1:34:08 . Ponieważ frekwencja na gdyńskim biegu była w tym roku rekordowa (bieg ukończyło 5594 uczestników), miasto było zakorkowane i musieliśmy dość daleko zaparkować. Kursując między dzieciakami, znajomymi i strojem do przebrania przetruchtałem przed startem jakieś 2-3km. Wcześniej nigdy się nie rozgrzewałem, bo myślałem, że tylko się niepotrzebnie zmęczę i szybciej zużyję glikogen z mięśni.

Tradycyjnie sygnał do startu dał wystrzał z ORP Błyskawicy. Elita gdzieś z przodu pomknęła, ja czekam aż się tłum poruszy i powoli przekraczam linię startu. Potem przepychanie do przodu, żeby znaleźć odpowiednie tempo. Temperatura niska (zmarzłem na starcie), ale to bardzo dobrze, za chwilę będzie ciepło, a nie zgrzeję się. Pierwsze zakręty, wiadukt, jakieś tereny industrialne - tu w poprzednich startach dopadało mnie pierwsze zmęczenie, nim organizm przestawił się na intensywny tryb. Tymczasem czuję się doskonale wypoczęty - czyżby to efekt wcześniejszej nieplanowanej rozgrzewki? Oddycham spokojnie przez nos, dalej wyprzedzam.

Dobiegamy do wiaduktu na którym jest pomiar czasu, zbiegając z wiaduktu przyspieszam. Samopoczucie wciąż świetnie, w dodatku jestem jak nigdy skoncentrowany na stawianych krokach - czuję jak sprężynują, wydłużam je. I znowu wyprzedzam. Mijamy środek trasy wśród kibiców i przed nami najtrudniejszy odcinek - Świętojańską pod górę. Tutaj zawsze lekko odpuszczałem, ale tym razem nie ma zmęczenia, więc wydłużam krok i niżej się odbijam. Dzięki temu nie męcząc się wciąż utrzymuję tempo. Wreszcie zakręcamy za Urzędem Miejskim w kierunku morza; na długim zjeździe mocniej przyspieszam i wyprzedzam wielu zawodników. To mój ulubiony fragment trasy, pędzę aż do plaży, po czym bulwarem mkniemy ostatnie półtora kilometra. To tutaj włączała mi się zawsze 'strefa dyskomfortu', ale tym razem nie ma po niej śladu - tym razem nie wyprzedzają mnie również zawodnicy, których wyminąłem na zbiegu.

Czuję jednak, że zaczynam balansować na krawędzi zmęczenia. Już dość blisko do mety, zatem postanawiam odpocząć przed finiszem. Jednak gdy wsłuchuję się w oddech biegaczy obok, stwierdzam, że mam od nich więcej siły, więc nie zwalniam i dalej w miarę możliwości wyprzedzam. Wreszcie ostatni zakręt, zauważam metę na horyzoncie, organizm nawykowo zaczyna pompować finiszowe endorfiny - biegnę na pełnych obrotach. Nadal zachowując pełną świadomość (na finiszu różnie z tym bywa) zerkam na zegar przy mecie, a tam szok - czas 40:3x . Koniec biegu, nadal mam dużo sił (to pierwsza myśl), byłem tak blisko złamania 40 minut (druga), kuurde ale szybko pobiegłem (trzecia), zadowolony z siebie podnoszę ręce w geście zwycięstwa.

Koledzy również zadowoleni, niemal każdy zrobił życiówkę tego dnia, wszyscy nakręceni na więcej. Regularne bieganie zaprocentowało. I co teraz? Porzucać "zawodowstwo", gdy się dobiegło zaledwie 21 sekund od wcześniejszego życiowego celu? (czas netto 40:21). Chyba poszukam ćwiczenia na zwiększenie pokładów silnej woli.. W czwartek biegniemy maraton wokół kaszubskich jezior.

wtorek, 29 października 2013

Zwodnicza magia wykresów

Oglądając hiperboliczne wykresy złota, akcji czy mieszkań wielu ludzi żałuje, że nie zarobiło na nich fortuny. "Mogłem kupić więcej akcji", "mogłem się nie bać wejść w złoto", "mogłem sprzedać mieszkanie na górce" itd. Jednocześnie zdecydowana większość inwestujących w drogie, podlegające hiperbolicznemu wzrostowi cen aktywa traci. Nie zauważają bowiem, że imponujące zmiany cen, wyrażone procentowo nie są wcale wielkie. Kiedy złoto przebijało 1600 usd za uncję, ludzie rzucili się na zakupy pod rekomendację z ceną 2000. Kupowali drogo, żeby zarobić potencjalnie 20%, przy czym jeśli doliczyć różnice między ceną kupna i sprzedaży, kosztów przesyłki oraz opóźnienia w realizacji transakcji, mogli co najwyżej liczyć na zarobienie jakichś 10% i to przy pozytywnym założeniu, że cena osiągnie te 2000$ (co jak wiemy się nie udało).

Popatrzmy na wykres liniowy banku Pekao:


Załóżmy, że PEO kreśli korektę A-B-C od szczytu z 2007 roku i fale A oraz C będą równe. Dawałoby to zasięg wzrostu do luki bessy ze stycznia 2008 w okolicy 230 zł. Zasięg między obecnym oporem a hipotetycznym zasięgiem wygląda imponująco, jednak jeśli odniesiemy go do aktualnej ceny bliskiej 200zł, to jest to zaledwie 15%. Przejdźmy teraz na skalę logarytmiczną:


Analogiczny wzrost 15% Pekao wykonało 6 razy pod rząd w 2009 roku oraz kilka razy w trakcie obecnej hossy. "Gdybym wtedy kupił" należy sobie powiedzieć, a nie żałować nie podłączenia się do dojrzałego ruchu. Na hiperboli można zarobić na instrumentach pochodnych, gdy walczy się o zarobek w punktach, a nie X%, ale do tego potrzeba wysokich umiejętności i żelaznej konsekwencji, żeby nie przegapić momentu pęknięcia bańki.

Do umieszczenia tego wpisu zachęciła mnie analiza kilku polskich blue-chipów, które wyglądają bardzo byczo. PZU po 514? Proszę bardzo:


Na wykresie możemy zobaczyć długie białe świece, ale akcje wg tego scenariusza mogą zarobić tylko 9%. A ryzyko rośnie..

Na koniec wykres certyfikatów na spadki ropy i WIG20SHORT:


Mam z tymi certami rachunki do wyrównania za 2011 rok ;) Myślę, że wraz z rosnącym wydobyciem łupków, rozwijaniem technologii w USA i uniezależnieniu tego kraju od dostaw ropy z importu, zobaczymy wielką zwałę na ropie oraz wzrosty na dolarze, co da podwójnie zarobić na certach. Dlatego do analiz biorę również rosyjski RTS i USDRUB:


Dopóki nie będzie wybicia, nie ma co zajmować pozycji, jednak obstawiam wyjście górą i kolejne tchnienie wielkiej bessy na EM, zapoczątkowanej w 2007 roku.

niedziela, 27 października 2013

Wigi dla opornych



Teraz już tak będzie - akcji prawie nie mam, więc z kolejnym tankowaniem muszę czekać na bessę ;)

I zielony do kolekcji:



poniedziałek, 14 października 2013

Kochajmy hossy, tak szybko odchodzą

Dziękuję Czytelnikom za wzięcie udziału w ankiecie.


Wyniki ankiety sugerują, że do końca roku WIG20 może skończyć poniżej 2400: 23% niedźwiedzie, 30% neutralni, 47% byki. Dla porównania badanie INI :


Optymizm porównywalny z lokalnymi szczytami z początku 2012 i 2013 roku.

Do końca roku pozostało 2 i pół miesiąca. Tymczasem analiza techniczna największych polskich indeksów pokazuje siłę dojrzałej hossy:

WIG pokonał szczyt z 2011 roku i dotarł do połowy długiej czarnej świecy ze stycznia 2008 roku. Zachowanie wykresu przypomina grudzień 1999 roku, kiedy indeks pokonał po szybkiej i mocnej korekcie szczyt poprzedniej hossy. Nawet zasięg czasowy od dołka z 95 roku i zakres późniejszych wzrostów są podobne. To ważna analogia, ponieważ coraz więcej analityków uważa aktualne wzrosty za początek cyklu dekadowego i doszukuje się powtórki wielkich wzrostów, jakie nastąpiły po 1993 i 2003 roku. Ja natomiast uważam, że jesteśmy już niedaleko od bessy, która zmasakruje Emerging Markets. Porównanie obecnej sytuacji do tej z przełomu 1999/2000 dobrze pasuje - jak wtedy najsilniejszy jest NASDAQ. Różnica jest taka, że wtedy był to ostatni rajd na rynkach rozwiniętych przed przejęciem pałeczki przez Emerging Markets i surowce, a teraz cykl zawrócił, co pokazuje Wojciech Białek (wykres z sierpnia br) :


Zatem zamiast cyklu dekadowego i niebotycznych wycen polskich spółek, spodziewam się na dzień dzisiejszy rychłego końca hossy i 2-3 letniego marazmu z dramatem w tle. Nie gram jeszcze na spadek, bo oczekuję inflacyjnej części hossy z rajdem na towarach, jednak nie trzymam już długoterminowo akcji (poza paroma niedobitkami). Co najwyżej kupuję akcje pod krótkie techniczne zagrania. Zatem - nadal uważam, że jesteśmy w hossie, jednak w każdym momencie może nastąpić tąpnięcie, które okaże się po czasie początkiem bessy. Ten rok przyzwyczaił nas do tego, że akcje szybko odrabiają straty po mocnych spadkach, dlatego już kolejna wyprzedaż może być pułapką na byka. Nie wiem kiedy to się może stać - dziś, za tydzień, za miesiąc, za kwartał, jednak najbliższy czas to nie jest dla mnie dobry okres na kupowanie wartościowych spółek. Co więcej - ewentualne mocniejsze spadki będą wg moich analogii pierwszą falą bessy, dlatego akcje fundamentalne kupię tylko pod korekty, a na prawdziwe długoterminowe okazję ustawię się znacznie później.

Wykres SWIG80, na bazie którego przez ponad rok trzymałem akcje, pokazuje na dzień dzisiejszy pół roku fali wznoszącej:


Z przedstawionej interpretacji wynika, że wzrosty trwają średnio ok. 9 miesięcy, spadki 10, a konsolidacja 13. W kresce tygodniowej SWIG80 dociera do połowy bessy z 2007-2009 roku, ale mocniejsze opory znajdują się dopiero na poziomie 16000 punktów:


Siłę pokazuje też MWIG40, dla którego wiele razy wskazywałem jako cel 3500 (dla SWIG 15 tys.) :


W tym wypadku nagromadzenie oporów leży najbliżej.

Ostatni analizowany dziś wykres to WIG20TR (total return) :


Technicznie wygląda pro-wzrostowo (jak ktoś lubi formacje typu RGR, to widać tu cup and handle, ale ja na takie formacje rzadko gram - chyba, że w krótkim terminie i zgodnie z trendem).

Wnioski: w latach 2003-2007 urosło wiele fortun, z których większość wyparowała już w kolejnym roku, jednak tamci ludzie pamiętają jaką okazją jest silny rynek byka. Kilka lat wzrostów może ustawić człowieka na całe życie. Zauważyłem wśród komentujących na różnych blogach spore ciśnienie na 3-cyfrowe wzrosty i kapitalizacje mocno oderwane od fundamentów. Tymczasem takie zachowanie spółek (tj. wysokie wzrosty powyżej godziwej wyceny) jest anomalią i zdarza się raz na kilkanaście lat. 6 lat po bańce na akcjach to w moim odczucie zdecydowanie zbyt krótki okres. Owszem - są i będą spółki przynoszące krocie, jak w ostatnich latach CD Projekt czy LPP, jednak tendencja nie powinna dotyczyć całego rynku.

W krótkim terminie wszystkie indeksy stoją pod istotnymi oporami, ale też wyglądają byczo. Prawdę powiedziawszy prędzej bym obstawił na podstawie AT 2800 na WIG20, niż 2200. Jednak sentyment osiągnął niebezpieczne poziomy, a ewentualny wystrzał na akcjach potraktuję jako okazję do pozbycia się resztek papierów, pogrania DT Longami i zbudowania pozycji krótkiej na opcjach.

PS Prośba do zorientowanych w astro o interpretację tego zdarzenia:
http://wiadomosci.onet.pl/nauka/nasa-pole-magnetyczne-slonca-niedlugo-sie-odwroci/36vdf
Czy istnieje jakaś korelacja z długoterminowymi cyklami na indeksach?

piątek, 11 października 2013

Ankieta WIG20

Zapraszam do wzięcia udziału w ankiecie:


Na koniec roku wartosc WIG20 wyniesie:
  
pollcode.com free polls 

Tradycyjnie czekam do zebrania ok. 100 głosów i przygotuję uzasadnienie (jeśli wyniki będą się zgadzać z moimi przewidywaniami ;)

czwartek, 3 października 2013

Rozwój cz. 1: Strefa dyskomfortu

Przeżyliście zapewne nie raz podobną sytuację: biegniecie np. na autobus, nagle czujecie ogromne zmęczenie, pojawia się myśl "nie dam rady", zatrzymujecie się i odpoczywacie. Coś tak normalnego, że nie wiadomo po co o tym pisać. Organizm się zmęczył i wysyła sygnał, że trzeba odpocząć. Czy jednak pojawienie się myśli "przestań kontynuować to nieprzyjemne działanie" jest wrodzoną cechą każdego człowieka? W świetle materiałów, które przeczytałem i własnych doświadczeń moja odpowiedź brzmi: nie.

Kiedy pierwszy raz doświadczamy jakiegoś stanu, pojawiają się różne myśli. Kierując uwagę na którąś z nich i poddając się jej intencji, umysł tworzy powiązanie stan-myśl. Od teraz szansa, że pomyślimy i zadziałamy podobnie, gdy organizm wejdzie w ten sam stan, znacząco rośnie (ponadto przywołanie tej myśli może spowodować sprzężenie zwrotne i również pojawienie się częściowo tego stanu). Jeśli ten stan jest intensywny, jak silny impuls zmęczenia, poddanie się myśli o przerwaniu czynności i odpoczynkowi przynosi natychmiastowy efekt ulgi, dlatego u prawie każdego człowieka powiązanie "dyskomfort-przerwij-ulga" tworzy się niejako naturalnie. Na "przerwij" składają się różne myśli w stylu "nie musisz się tak spieszyć", "odpuść, to nie jest warte takich wyrzeczeń", wizje końca cierpień, gdy odpoczniemy itp. - treść nie jest istotna, ważny jest efekt ostateczny, czyli przerwanie czynności i ulga (która często jest pozorna, bo zaraz mogą pojawić się wyrzuty sumienia i poczucie winy, że nie daliśmy rady).

No dobra, a co jeśli nie przerwiemy? Czy w ogóle jest to możliwe? Jak najbardziej. Strefa dyskomfortu przejawia się z różną intensywnością i czasem gdy po prostu musimy coś robić (np. w pracy), zagryzamy zęby (lub bierzemy używki, żeby osłabić jej efekt) i kontynuujemy. Zacząłem od dość mocnego przypadku zmęczenia w trakcie biegu, jednak nieprzyjemny stan dyskomfortu pojawia się również gdy np. mamy się zabrać za jakieś większe zadanie jak nauka do egzaminu, napisanie artykułu, nauczenie się nowej umiejętności. Tutaj przyczyną wystąpienia stanu jest strach przed niepewnością (nie wiemy dokładnie co i jak mamy zrobić, ile czasu zajmie, czy w ogóle damy radę). W tym momencie wielu ludzi rezygnuje, choć badania dowodzą, że samo rozpoczęcie danej czynności i skoncentrowanie się na niej szybko odsuwa nieprzyjemności (o tym napiszę w dalszej części cyklu).

Zmęczenie fizyczne także nie jest wyjątkiem. Doświadczyłem tego kilka razy na biegach ulicznych, kiedy przyspieszałem na ostatnim kilometrze. Zacząłem nawet wypracowywać nowy nawyk: kiedy pojawia się nagły impuls zmęczenia i słodkie wizje odpoczynku wymieszane z racjonalnymi podpowiedziami w stylu "jakie to ma znaczenie, który dobiegniesz? biegnij spokojnie do mety, nie forsuj się, ciesz się z biegu", wtedy kieruję uwagę na doświadczanie tego nieprzyjemnego stanu. Nie poddaję się mu, tylko metodą "świadomościową" obserwuję. Po kilku sekundach następuje magiczne przełączenie - strefa dyskomfortu ulatnia się! W 2 przypadkach doszło wręcz do odwrócenia i organizm został zalany hormonami euforii, co pozwoliło mi na mocny finisz (jak w ostatnim biegu na 10 km, w którym pobiłem swój rekord i ukończyłem na pozycji 293/2816, czyli zmieściłem się w pierwszych 11% uczestników, choć standardowo moje wyniki oscylują koło pozycji w 20% stawki).

Wniosek? Strefa dyskomfortu to tylko kolejny stan organizmu, który wykształcił się ewolucyjnie, bo zapewniał przetrwanie osobnikom. Nie znam biologii, więc mogę tylko spekulować jak ten mechanizm działa, u jakich gatunków występuje podobnie jak u człowieka. Może lwica goniąca zbyt szybką zebrę odpuszcza właśnie z powodu tego stanu i wycofuje się, by czekać na kolejną okazję, zamiast paść z wycieńczenia. Przez setki tysięcy lat ewolucji różnych homonidów skupionych głównie na walce o przetrwanie strefa dyskomfortu chroniła przed nadmiernym ryzykiem i wysiłkiem. "Niestety" dzisiejsze życie człowieka nijak przystaje do czasów prehistorycznych, więc pojawiający schemat (nawyk) dyskomfort-przerwanie potrafi skutecznie sabotować nasze plany i marzenia.

W swoim życiu przeczytałem masę teorii na temat organizacji czasu i pracy, jednak podświadomie traktowałem ją na zasadzie "może tak, może nie" i jeśli stosowałem to krótko, wybiórczo. Brakowało mi przekonania, że to działa. Dopiero gdy zainteresowałem się tematyką przebudzenia, zacząłem wprowadzać zmiany, które przełożyły się na jakość życia (głównie pod wpływem A. de Mello i E. Tolle). Znajomość pojęcia strefy dyskomfortu i działania tego mechanizmu jest dla mnie kluczowa, by osiągać nieprzeciętne cele oraz czuć się szczęśliwszym. Jeśli nie jesteśmy jej świadomi, to żeby ją "pokonać" musimy zużywać pokłady silnej woli, a ta jak twierdzi Damian Redmer opierając się o badania naukowe, ma ograniczone zasoby. W naszej kulturze przyjęło się odwoływanie do motywacji, która może działać w krótkim terminie (np. sportowiec na zawodach może się motywować, że jeszcze chwila wysiłku i będzie nagroda), ale zostało udowodnione (też będzie o tym wpis), że w dłuższym terminie motywacja jest dość mało istotna. Ważna jest by rozpocząć działanie, ale potem bez planu i oparcia w innych mechanizmach kończy się słomianym zapałem.

Na tym etapie przedstawię bardzo prostą technikę, która może pomóc w pracy, jeśli mamy problem z tzw. motywacją. Jak już wspomniałem źródłem tego problemu jest niepewność, która przekłada się na nieprzyjemny stan dyskomfortu, nawykową pracę umysłu nad wymówkami i ucieczkę w inne pozorowane zadania. Technika polega na przesunięciu kierowania uwagi na myśli na kolejny etap:

1. Najpierw musimy uświadomić sobie, że czujemy dyskomfort! Większość ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy - mówią "jestem zmęczony", "znudzony", "brak mi motywacji", "nie mam czasu", "nie lubię tego". W rzeczywistości to tylko myśli, które pojawiają się przy nieprzyjemnym stanie (najczęściej lękowym) i które bierzemy za rzeczywistą przyczynę. Obserwacji dokonujemy metodą "na Zen", którą opisywałem na blogu.

2. Kiedy jesteśmy w trybie obserwacji, myśli się dość szybko wygaszają. Akceptujemy również dyskomfort - jeśli nie ma on podłoża fizycznego (związanego z chorobą, przejedzeniem się itp.), a wynikał z myśli (obawy, stres), dość szybko zanika.

3. Dopiero teraz kierujemy uwagę na myśli - opracowujemy plan działania. Jeśli nawet na tyle nie mamy sił, to przynajmniej staramy się wyodrębnić pierwsze zadanie. Niech to jest przygotowanie narzędzi, uprzątnięcie biurka. Prawdopodobnie wykonując te czynności organizm wejdzie w stan koncentracji i okaże się, że praca wcale nie była trudna, a często nawet sprawiła przyjemność (zwłaszcza jak udało się ją skończyć).

Klasyczne motywowanie się "muszę to zrobić" działa słabo i wiąże się zazwyczaj ze stresem. Przedstawiona technika bazuje na znajomości mechanizmu "odczuwanie - pojawiające się myśli" oraz przećwiczeniu doświadczania zanikania stanów (dyskomfortu, lęku, euforii). Dzięki niej mamy większe szanse na realizację planów, bo uwalniamy się ze stanu, w którym myśli sabotują nasze głębsze pragnienia i wchodzimy w stan "zwyczajny", w którym o wiele łatwiej o trzeźwe spojrzenie.

piątek, 20 września 2013

Eksperyment myślowy QE i inne programy stymulacyjne

Na temat QE i innych programów podtrzymywanie gospodarek krajów rozwiniętych urosło wiele teorii. Spróbuję przeprowadzić proste wnioskowanie (niestety jak to w życiu bywa nic nie jest proste, więc może to być daleko oderwane od rzeczywistości) :

1. Dopóki Amerykanie pożyczali, system się trzymał. Co roku kilka % new money zasilało gospodarkę (coś ok. 3% nowych dolarów co roku).

2. Amerykańskim bankom rosły bilanse i aktywa, jednak gotówka wędrowała do krajów produkujących (wysoki deficyt w obrotach spowodowany konsumpcyjnym stylem życia Amerykanów i skierowanej na usługi gospodarki). Producenci żeby podtrzymać system i podaż pieniądza, kupowali dług USA, ale mieli też spore nadwyżki dolarów.

3. Gdy bańka na nieruchomościach pęka sytuacja wygląda następująco:
- Amerykanie mają wielkie długi,
- banki mają gigantyczne niezdrowe bilanse,
- Chińczycy i s-ka mają cash.

Zachodzi zatem wielkie ryzyko, że:
- Amerykanie zbankrutują i stracą domy warte mniej niż kredyt,
- również amerykańskie banki zbankrutują, bo mają ujemne bilanse,
- "wszystko" wykupią Chińczycy.

4. Wprowadzamy TARP - skup śmieci z banków i QE, czyli skup obligacji państwowych:
- ratujemy tyłki Amerykanów, bo rząd ma nieograniczone zasoby pieniędzy na podtrzymanie firm, roboty publiczne, etc. Ludzie będą mogli spłacać kredyty
- ratujemy bilanse banków,
- Chińczykowi wytrącamy broń z ręki, bo jego rezerwy mają mniejsze proporcje, Amerykanin więcej oszczędza, produkcja wraca do USA, "nasi" mają kasę, wyceny przedsiębiorstw są znowu wysokie (nie da się ich wykupić za bezcen jak w dołku bessy).


5. Kiedy Fed przystopuje QE?
Scenariusz pozytywny (dla USA) :
- rozpoczyna się proces: produkcja wraca do USA, dolar wraca z EM do macierzy, zatrzymuje się destrukcja kredytu - kończy się systemowe ryzyko utraty aktywów - można kończyć stymulację.
Scenariusz negatywny: pomimo dodruku dolary wciąż wypływają do krajów produkujących, szukają schronienia w stabilniejszych państwach - Fed kontynuuje "eksperyment", a rząd szuka innego sposobu na przywrócenie gospodarczych podwalin mocarstwa. W zależności od skali problemu możliwe są wojny, stany wojenne, nowa waluta..

6. Co się stanie jeśli banki centralne krajów rozwiniętych anulują posiadane obligacje?

W przypadku pozytywnego scenariusza:
 - skoro gospodarka zaskoczyła, słabeusze z EM nie mają z czym podskakiwać, prawdopodobnie martwią się teraz krwawymi przewrotami wewnętrznymi,
- wyceny aktywów są bardzo wysokie,
- mamy dużo nowych dolarów, ale stojący za nimi dług właśnie zniknął - rozpoczyna się presja na podnoszenie płac, inflacja i urealnienie cen aktywów.

W przypadku scenariusza negatywnego:  anulowanie posiadanych obligacji nie ma sensu, jeśli wyemitowane pod nie dolary są w posiadaniu obcych rąk. Niezbędna kontynuacja niestandardowej polityki.

poniedziałek, 16 września 2013

Ściana strachu

Ostatnio moja aktywność na blogu przygasła. Niesamowite, ale to już blisko 5 lat, odkąd zacząłem pisać - wstępniak do bloga pojawił się 3 listopada 2008 roku. To co przez pierwsze lata mnie fascynowało, powoli staje się rutyną. Jeśli chodzi o giełdę, przez ostatni rok siedziałem głównie na tyłku (od czasu do czasu pogrywając na pochodnych, którymi narobiłem miliony obrotu, a wynik po odliczeniu prowizji jak zwykle oscyluje wokół zera). Dziś będzie podsumowanie okresu inwestycyjnego, bo ze spółek, które gromadziłem przez wiele miesięcy zostały w portfelu tylko Galvo (spółka mi się podoba, jest zysk, ale liczę na więcej) i LUG (ta spółka to jakaś pomyłka, świetnie wygląda fundamentalnie, ale ciągle w trendzie spadkowym - niemniej minus tu symboliczny, a symptomów początku bessy jeszcze nie ma, więc czekam na cud).

Kiedy w czerwcu 2012 zaczynałem skupować akcje małych i średnich spółek, postanowiłem nie powtórzyć błędu z 2009 roku, kiedy to urywałem 10-20% zysku i uciekałem, zamiast trzymać akcje i brać 100-200%. Założyłem, że poczekam na sowite zyski, minimum 3-cyfrowe i olewałem mocne wystrzały, które dawały zysk 50-60%. Rynek jak zwykle spłatał mi figla - 3 spółki o największej wadze w portfelu dały niewiele zysku:
- Colian ostatecznie zarobił ok. 48%, przy czym kilka razy urósł np. z 2 na 2.50 i spadł na 2.04. Czekałem na 4zł, wszystko wokół rosło, rósł SWIG80, a Jutrzenka robiła inwestorów w balona, choć dzielnie kupowałem czekolady Goplany i wafle Grześki.
- Na Tesgasie mimo początkowego 50% zysku ostatecznie straciłem 25% i była to najgorsza inwestycja w tej hossie. "Miał" dobić do 6zł, dziś chodzi po 3.45.
- Agora początkowo dała dużo zarobić (zbierałem od 6.56 do 8.x, kurs doszedł do 10.99), potem spadła na ok. 6.16, ale byłem tak wkurzony, że uśredniłem i wywaliłem całość po 8.x, z zyskiem ok. 20%.

Na kilku innych spółkach było podobnie - ERG kupowałem po 0.3x, podbili do 0.49, a potem zwalili na 0.32, ostatecznie uciąłem małą stratę po 0.36. Jakiś czas później otworzył się luką w okolicach 0.5. Procad kupowałem po 0.9x, przetrwałem podbitkę do 1.38, a sprzedałem po 1.1x + 0.07 dywidendy, czyli zaledwie 20 kilka %, zamiast zakładanych 100. Nie wykorzystałem mocnego ruchu na ATG, zarobiłem "tylko" 50%, dziś byłoby to ok. 140%.

Mimo to portfel jest na maksimum, choć bez fajerwerków. Bo były też miłe niespodzianki, jak np. Monnari, które zbierałem od 0.96 i wywalałem do 2.28. Cóż - dziś jest ponad 6zł, ale i tak zysk mnie ucieszył. Ładnie technicznie poszedł Graal (zysk ok. 50%, tutaj na więcej nie liczyłem), 08Octava sprzedana na lokalnym szczycie (zysk 25%, choć fundamentalnie wygląda świetnie, spółka jest dla mnie zbyt spekulacyjnie i nadaje się tylko do technicznej gry), IVMX i pare innych spółek, które zrównoważyły cięcia strat na mniej udanych zagraniach.

Inwestycyjnie ta hossa jest już dla mnie spalona. Kursy najlepszych spółek bujają w chmurach, ale jest też sporo normalnie wycenionych spółek w trendach wzrostowych. Rynek rzadko przebywa w stanie równowagi - buja się od niedowartościowania, do przewartościowania, więc liczę, że póki bal trwa, należy tańczyć longi. Nabyłem dziś zgodnie ze sztuką AT (dodatkowo broniony fundamentami) pakiet Graala:


Liczę na kontynuację trendu wzrostowego i osiągnięcie okolic 19zł.

Cały czas obserwuję rynki zachodnie, które przejęły w 2010 roku pałeczkę od EM i ściągają do siebie kapitał. Dopóki w Niemczech czy USA rośnie, jesteśmy względnie bezpieczni:


S&P500 - poprzednie hossy trwały jeszcze kilka miesięcy. Jeszcze nie czas polowania na tłuste S-ki.

Niemiecki DAX kilka miesięcy pobujał się trzeci raz przy historycznym szczycie i zgodnie z założeniami wybija górą:


Przypomnę, że oczekuję na S&P500 i DAX jakiejś euforii przed bessą, u Helmuta problemy mogą się rozpocząć przy ok. 9300.

Również nasz WIG na razie wygląda byczo, a w mediach bardziej straszą OFE, niż naganiają na akcje:


Cóż - hossa trwa, jej końca nikt nie zgadnie, a ja już siedzę głównie na gotówce. Wyciągnąłem z akcji tyle, ile potrafiłem. Urośnie zmienność, to może dołożę coś na pochodnych. Ważne, żeby regularnie, co roku był zysk. Rynek urósł 40% w rok, a ty zarobiłeś 20%? To i tak świetny wynik! W kolejnych latach rynek może stracić 20%, a ty znowu zarobisz 20% i go wyprzedzisz. Kiedyś już publikowałem zestawienie stóp zwrotu z WIGu i średnio-roczny zysk:

wig100
200710.39110.39
2008-51.0754.01
200946.8579.32
201018.7794.21
2011-20.8374.58
201226.2494.15
avg5.06-5.85

W latach 2007-2012 stopa zwrotu z WIG wyniosła średnio 5.06%, ale kto zainwestował środki w 2007 roku, ten łącznie stracił 5.85%! Średni zysk się nie liczy, jak stracisz jednego roku 80%, a drugiego zarobisz 100%, to średnio zarobiłeś 10% rocznie, ale realnie straciłeś 60%.

W obecnej sytuacji, choć liczę się z euforycznymi wzrostami na GPW, wolę dowieźć zysk do końca roku i ewentualnie podłączać się mniejszymi kwotami pod techniczne ruchy. Może trafię w jakiś szczyt/dołek opcjami, kontraktami, a może po prostu zostanę z gotówką i będę czekał na okazje do shortów..

czwartek, 29 sierpnia 2013

Czynniki ryzyka

Uczestnicy gier rynkowych kierują się niezliczonymi strategiami, dostosowanymi do ich umiejętności, kapitału,  poglądów na rynek czy nawet celów życiowych. Ja traktuję giełdę nie tylko jako jedno ze źródeł dochodu (poprzez bezpośrednie operacje,  naukę inwestowania poza giełdą, dostrzegania okazji itp.); bycie na rynku to ogromny bodziec do rozwoju osobistego oraz całkiem wciągająca rozrywka.

Niektórzy liczą, że dzięki giełdzie zarobią szybko duże pieniądze. Zbudowanie majątku jest również jednym z moich celów, jednak nie chcę ryzykować jego utraty, dlatego postępuję wg zasady "lepiej stracić okazję, niż kapitał" i poszukuję "pewności". Statystyczny amerykański milioner (czytam właśnie "Sekrety amerykańskich milionerów) jest już zdrowo po 50-tce i swoje bogactwo budował latami w oparciu o własny biznes, oszczędzanie, inwestowanie, procent składany. Co ważniejsze nigdy nie poddał się konsumpcji, nie windował swoich potrzeb razem z zarobkami, tylko inwestował rosnące nadwyżki, gdyż bardziej od wystawnego życia interesowało go bezpieczeństwo finansowe.

Gracze giełdowi emocjonują się wielkimi traderami, którzy w kilka lat doszli do milionów, jednak szansa, że mamy podobny profil psychologiczny co oni jest znikoma. Ponadto ci, którzy kierowali się podobnymi regułami, ale zbankrutowali, nie piszą książek o tym jak zdobyli miliony, więc nie wiemy ile szczęścia dopisało zwycięzcom w początkach kariery, gdy z niczego musieli zrobić coś.

Załóżmy, że uzbierałeś 100 tys. (i to jest wszytko co masz, odbudowanie tego kapitału zajmie ci kilka lat) i chcesz od tej kwoty rozpocząć wędrówkę finansową. Która opcja cię bardziej interesuje:
1. lewarujesz się pod korek, bo zakładasz że będzie krach; jeśli będzie krach (szansa 33%) zarobisz milion, jeśli nie, stracisz wszystko.
2. masz 80% szansy, że zarobisz 20% i 20%, że stracisz 20%.
Nie chodzi mi teraz o racjonalność obu opcji czy jak powinno się zagospodarować taki kapitał - załóżmy, że możesz wybrać tylko jedną z tych 2 opcji. Patrząc czysto technicznie, to jeśli czegoś nie pomyliłem, oczekiwana stopa zwrotu z pierwszej inwestycji to 263 tys. (33% * milion - 67% * 100 tys.), a drugiej tylko 12 tys. ( 80% * 20 tys. - 20% * 20 tys.) . Myślę, że traderzy ze świecznika obstawiali głównie opcję pierwszą; wielu z nich pisze, że kilka razy bankrutowali, nim nauczyli się zasad, myślę jednak, że ich podejście było bardziej w stylu - jeśli 3 razy w ciągu X lat zagram va-banque, to w końcu trafię, a wtedy przejdę na opcję 2, żeby bezpiecznie pomnażać to, co zdobyłem.

Ja nie mam takiej żyłki ryzykanta i szybkie zdobycie dużych pieniędzy z małych mi nie grozi. Psychicznie odpowiada mi podejście mrówki, która znosi ziarenka do kopca, żeby przetrwać zimę. Owszem, będę polował na szczyty hossy czy dołki bessy, żeby w przypadku nagłego ruchu zarobić więcej, ale pozycja będzie zawsze bezpieczna dla portfela, ze z góry założoną stratą (np. kupno opcji zamiast kontraktów). 

No dobra, ale po co ten przydługi wstęp? Otóż kończy się wg moich wykresów okres bezpiecznego inwestowania w akcje. Nie oznacza to, że nie wierzę w kontynuację hossy - wręcz przeciwnie, oczekuję że po korekcie pod 50 tys., WIG przyspieszy wzrosty i rozpocznie się tradycyjna medialna nagonka na akcje. Jednak pojawiają się sygnały przesilenia, które dają mi silne przekonanie, że za jakiś czas (rok, dwa) akcje będą tańsze i lepiej zabezpieczać zyski z dotychczasowych pozycji.

Pierwszym z takich czynników ryzyka jest zaangażowanie OFE w akcje i obligacje korporacyjne (w czasie paniki rynkowej to ta sama klasa ryzyka) (wykres z bloga Rafała Hirscha) :


Dopóki OFE nie wypłacają emerytur (wkrótce może się okazać, że ten przykry obowiązek ich nie będzie dotyczyć) przyrost środków szybszy niż inflacja jest normalny, jednak "na oko" 120 mld powinno być granicą nie do przejścia z marszu.

Niemiecki DAX trzeci raz zmaga się ze szczytem z 2000 roku i konsolidacja wygląda całkiem byczo (z moich badań wynika, że trzecie testowanie linii bessy zazwyczaj kończy się przełamaniem po korekcie), jednakże w latach 60-tych i 70-tych okres konsolidacji trwał znacznie dłużej:

Minęło jeszcze 10 lat nim niemieckie spółki dynamicznie ruszyły na północ. Wziąwszy pod uwagę demografię Niemiec i Europy Zachodniej coraz bardziej straszy analogia do japońskiego NIKKEI, który po 23 latach od szczytu (związanego w dużej mierze z demografią) wciąż jest znacznie niżej:


O ile nasz zachodni sąsiad wygląda wciąż świetnie, to nie można tego powiedzieć o rosyjskim niedźwiedziu. Rewolucja łupkowa na świecie, wszechobecna korupcja w Rosji, zacofanie i brak przestrzegania prawa zaczynają mieć odzwierciedlenie na wykresach rubla i rosyjskiej giełdy:


(potencjalny zasięg spadku na RTS nie zakłada wybicia w dół już teraz, równie dobrze może nastąpić odbicie do górnej bandy trójkąta na 1500, a mimo to scenariusz spadkowy będzie preferowany)

Dziwne to zważywszy na rekordowe ceny ropy naftowej, która dotychczas sprzyjała Rosji.

Z tych względów mam coraz mniej środków zainwestowanych w spółki z GPW, a studia nad wskaźnikami fundamentalnymi i raportami ze spółek zamieniam na kreślenie wykresów technicznych. Prześladuje mnie też pewna wizja, że hossa skończy się, gdy prof. Rybiński zamknie fundusz Eurogeddon (wynik z wczoraj to -44%) . Nie sprawia mi to satysfakcji, bo krytyczne wpisy tego pana względem rządzącego w Polsce establishmentu zawierają wiele racji, widać że zależy mu na modernizacji państwa, jednak zostając spekulantem za bardzo dał się ponieść swoim przekonaniom.



wtorek, 20 sierpnia 2013

Na fali

Kilka razy przedstawiałem wykres SWIG80, na podstawie którego oczekiwałem silnej fali wznoszącej małe i średnie spółki. Choć hossa może trwać 2 lata, to prawie cały wzrost spółki robią np. w ciągu 7 miesięcy, a przez pozostały okres się konsolidują lub podlegają korektom. Polecam zainteresowanym zapoznać się z filmami Pawła Biedrzyckiego ze Strefy Inwestorów - w jednym z nich dowodzi, że 5% sesji odpowiada za 95% wzrostów, dlatego gdy okoliczności zewnętrzne sprzyjają, trzeba być na rynku, żeby nie przegapić wzrostów.

Inna statystyka przytoczona kiedyś przez Dariusza Bartłomiejczaka (przydałoby się potwierdzenie), mówi że w bessie 90% spółek spada, a w hossie 70% spółek rośnie. To tłumaczy, dlaczego tak łatwo stracić gdy rynek wpada w panikę, a trudniej zarobić gdy wszystko wokół rośnie, a nasze spółki jak na złość stoją w miejscu (poza tymi, na których zrealizowaliśmy zysk ;) .

Oto jak dziś prezentuje się SWIG80 "cykliczny" :


Od 4 miesięcy jesteśmy na fali wznoszącej i zgodnie z analogiami bliżej już do konsolidacji przyszczytowej, niż do dalszych mocnych wzrostów. Średnio taka fala wzrostowa trwa 9 miesięcy, najkrócej 4, najdłużej 18.   Jak widać powodów do niepokoju jeszcze nie ma, bo nawet po 4-miesięcznej fali wzrostowej z przełomu wieków, nastąpił okres 10 miesięcy konsolidacji, podczas której było wiele okazji, żeby zarobić na wzrostach wybranych akcji. Zatem wciąż w grze 15000.

Jeszcze silniejszy indeks MWIG40 również dociera do strefy "bezpiecznego wzrostu", za którą nie spodziewam się już łatwych pieniędzy:


Tutaj początek budowania szczytu z medialną hossą i realną dystrybucją widzę przy ok. 3500.

Jest to bardzo trudna hossa, na której zarabia się na wybranych spółkach. Szeroki rynek wciąż szoruje po dnie, jednak indeks "C_" jest już tak silnie "zepsuty" przez spółki z newconnect, że zamiast niego analizuję C_MV (kapitalizacja całego rynku), a ten już się zbliża do maksimów z czasów hossy  2011 :


Różowy wykres to wartość księgowa całego rynku, która wciąż biegnie powyżej kapitalizacji.

Reasumując: rok temu zostałem "inwestorem" i kupowałem akcje fundamentalnie na długi termin. Powoli zamykam tamte pozycje (na szczęście głównie na TP, choć zdarzyły się cięcia strat) i zostały prawie same muły, które nie urosły lub zarobiły grosze (Colian, Agora, Tesgas, LUG - trzymajcie się od nich z daleka, bo tu się nie da zarobić :) oraz Galvo, który dość ładnie odpalił, ale apetyt mam na więcej. Mam je w portfelu, bo nie widzę dużego ryzyka, a sytuacja makro sprzyja, więc może jeszcze urosną.

Powoli przestawiam się jednak na spekulację - będę wyszukiwał różne spółki, które mają szansę odpalić i zarobić kilkadziesiąt procent, ale nie będę ich trzymał długo, bo spodziewam się że będzie to głównie dystrybucja i ubieranie pod dobre dane.

PS Przebiegłem maraton. Start stał pod znakiem zapytania, bo gdy wydawało już się, że jestem dobrze przygotowany, zaatakował nas wyjątkowo zjadliwy wirus grypy żołądkowej. Nie doleczyłem się do dnia startu, ale zainspirowany Chrissie Wellington, która mimo biegunki wygrywała Ironmana (płynąc osłabiała morale zawodniczek za nią, a na rowerze robiła przystanki w krzaczkach), postanowiłem, że będę improwizował - w Gdańsku jest tyle restauracji, że pewnie pozwolą zabłąkanemu maratończykowi skorzystać z toalety :) Na trasie bardziej przydatne okazały się stacje benzynowe..

Po przekroczeniu linii mety nie czułem się dobrze, dokuczały sensacje żołądkowe i lekki zawód, bo stać mnie na więcej niż czas 4:14. Jednak po wyjściu z toi-toia zaczęło do mnie docierać co osiągnąłem. Jeszcze na początku tego roku nie wyobrażałem sobie startu w maratonie, gdzieś wiosną zacząłem nieśmiało rozglądać się za półmaratonami, 4 dni przed maratonem nie miałem sił podnieść się z łóżka, a jednak właśnie stałem na obolałych nogach z medalem i przybijałem piątkę innym szczęśliwym połamańcom. Chrissie czuła wielką euforię na mecie, ale potem przez kolejne dni miała doła. U mnie było odwrotnie - radość przyszła następnego dnia i zatarła niedogodności, z którymi zmagałem się od 25-tego kilometra. Teraz wydaje mi się, że ten maraton był wspaniałą przygodą i nie skończy się na nim. Chcę przeżyć to jeszcze raz, ale tym razem bez sensacji w trzewiach ;)

wtorek, 6 sierpnia 2013

Dzieci, trampki i książki

Od 10 dni jestem na zasłużonym urlopie po 2 pracowitych latach. W międzyczasie wyjeżdżałem na różne przerwy świąteczne czy długie weekendy, ale nie zdążyłem się wtedy dostatecznie wyleżeć z książkami, wybiegać i wybawić z dzieciakami. Za każdym razem czekał mnie też powrót do zleceń, które choć lepiej płatne, szepczą stale gdzieś z tyłu głowy "musisz to skończyć, musisz się wywiązać z umowy". Tym razem odpoczywam ze świadomością, że nikt mi za ten czas nie płaci i nie muszę czuć się zobowiązany. Każdy ma jakieś uwarunkowane lęki; moje wiążą się głównie z zawaleniem zleconej pracy, dlatego o ile możliwości pozwalają, próbuję sprzedawać samemu wytwory własne i naszego zespołu. Nie czuję wtedy presji na realizację cudzych oczekiwań. Ostatnie 2 lata zbierałem zasoby i kontakty niezbędne do otworzenia wydawnictwa cyfrowego. Kiedy wrócę z urlopu, zaczniemy realizować plan bogatsi o doświadczenia i oszczędności. Czuję w kościach, że coś fajnego się z tego urodzi :)

Przeczytałem już wszystkie komiksy, tanie kryminały H. Cobena i S. Kinga, przeczytałem "Bez ograniczeń, Najtwardsza kobieta świata" Chrissie Wellington (Dżizas co za babka!), wyskoczyłem też do Sejn, gdzie w Domu Książki trafiłem na wyprzedaż książek i dobrałem parę powieści. "Kody poświadomości" Pawlikowskiej na razie mnie zanudziły, za to bardzo się cieszę, że coś mnie tknęło, żeby zabrać ze sobą "Księgę est" - odświeżenie tej lektury jest jak oznaczenie ważnego szlaku, którym podążam. Recenzję książki zamieściłem 2 lata temu.

Przygotowuję się do pierwszego maratonu (15 sierpnia w Trójmieście), choć po lekturze 'Bez ograniczeń' nabrałem też ochoty na triathlon. Nie mam niestety roweru, ani specjalnie nie przepadam za jeżdżeniem bez celu (a inaczej jest ciężko w Polsce, bo brakuje ścieżek rowerowych, jazda po ulicy grozi kalectwem, a po chodniku mandatem), za to lubię pływać. Dzięki pływaniu odkryłem, że zmęczenie w biegu bierze się z przegrzania organizmu, dlatego teraz biegam do różnych jezior, kąpię się i wracam. Szkoda, że Maraton Solidarności startuje o godz. 10, jeśli będzie upał, to wodę na punktach odżywczych zużyję do polewania głowy. Najbardziej lubię biec przy zachodzącym słońcu, które maluje niebo na pastelowo. Wypoczęty i wykarmiony organizm ma niespożytą energię i można tak płynąć przez świat, dopóki nie trafi się na jakiegoś rozszczekanego kundla, spuszczonego przez gospodarza, żeby się wybiegał i przy okazji postraszył ludzi.

Pozdrawiam Czytelników i życzę przeżywania każdej chwili ;) Ach, byłbym zapomniał - gdy czasem zależy mi na jakiejś książce i zamawiam ją z sieci, dobieram tzw. zapychacze, które rozwadniają koszt przesyłki, żeby zakup był 'okazyjny'. Jednym z takich zapychaczy, którego sączę w trakcie urlopu jest "Czas - przewodnik użytkownika" Stefana Kleina. Książki popularno-naukowe zazwyczaj czytam równolegle z innymi, zatem zazwyczaj jestem gdzieś na początku (ciężko tu się zatopić w fabule), ale staram się zapisywać informacje, które mogą mieć praktyczne znaczenie w życiu. Takim 'hintem', który uwzględnię przy organizacji swojej pracy, jest wpływ światła słonecznego na nasz zegar biologiczny i w konsekwencji samopoczucie, wydajność, poczucie sensu itd. Sztuczne światło, szczególnie z niskoenergetycznych świetlówek, nie jest w stanie uaktywnić organizmu. Jako nastolatkowie jesteśmy nocnymi markami, ale z czasem stajemy się szybciej senni i wcześniej wstajemy. Zauważyłem to też u siebie, że jeszcze w czasie studiów najlepiej uczyło się w nocy, a spało rano, ale teraz w nocy nie potrafię się skupić tak dobrze jak w różnych porach dziennych. Jak się okazuje, to proces dotykający większość populacji, dlatego naświetlajmy się jak najczęściej.

Rozwój osobisty i wykorzystanie naukowych badań do poprawy samopoczucia, produktywności, innowacyjności itd. to temat rzeka, którym interesuję się od prawie roku. Poświęcę temu tematowi kilka wpisów i opiszę m.in. jakie nawyki udało mi się wdrożyć. Będzie to rozbudowana odpowiedź na zadane kiedyś pytanie, skąd znajduję czas na wszystkie zagadnienia, które poruszam na blogu i ćwiczę na sobie.

czwartek, 25 lipca 2013

Techniczne oznaki słabości i.. mocy


FW20 w kresce miesięcznej (wykres z wczoraj, ale nadal aktualny) zszedł w czerwcu poniżej średniej 15-miesięcznej. W lipcu byki zaatakowały połowę długiej czarnej świecy, póki co bez powodzenia. Straszy również wybita dołem linia trendu wzrostowego. Pod względem długości trwania bessy jesteśmy gdzieś w lipcu 2002, choć technicznie wygląda to jeszcze słabiej (znacznie dalej do dołka poprzedniej bessy, niż wtedy).

Zupełnie inaczej prezentują się wykresy MWIG40, SWIG80 czy WIG, jednak w tym wpisie chcę się skupić na sygnałach słabości rynku. Kolejny przykład to FPKN. W sierpniu średnie kroczące wygenerowały klarowny sygnał, który opublikowałem we wpisie Jaskółka trendu. Ostatnio te same średnie wskazują  ryzyko końca wzrostów na polskim gigancie paliwowym:


Na koniec wykres ichimoku WIG20 weekly. Nie jestem ekspertem w tej technice, zainteresowałem się nią pod wpływem rewelacyjnych wyników Marka z bloga technikaichimoku.pl . Dlatego będę wdzięczny, jeśli ktoś znający meandry ichimoku podzieli się swoimi uwagami na temat tego wykres, bo dla mnie testowanie chmury od dołu wraz z poziomem 50% zniesienia fali spadkowej z czerwca ma technicznie wymowę negatywną.



Z drugiej strony WIG tygodniowy wygląda byczo (wsparcie na chmurze, przecięcie kijun/tenkan, bliskość szczytu hossy 2011, którego pierwszy test się nie powiódł) :


Różnica siły obu indeksów wynika z ich różnej konstrukcji (FW20 jest pochodną WIG20, do którego dywidendy nie są dodawane, a indeks WIG je uwzględnia), faworyzowania przez polskie fundusze akcji małych i średnich spółek, ciężaru spółek energetycznych i surowcowych w WIG20, które na świecie słabo sobie radzą oraz odpływu globalnego kapitału z rynków rozwijających się.

Niezaprzeczalnie jesteśmy w impasie. Wydaje się, że najważniejsza fala hossy jeszcze przed nami, z drugiej strony - popatrzmy na 5 liderów MWIG40 pod względem kapitalizacji:


Poza Millenium wszystkie spółki na rekordach. C/WK dla MWIG40 wynosi 1.37, to nie jest dużo, w czasie ostatniej hossy było to średnio 1.7.

Osobiście uważam, że ta hossa pokaże jeszcze siłę, gdy do gry wejdzie drugi garnitur spółek, jednak oznaki słabości blue chipów mogą przełożyć się na dłuższe oczekiwanie na wzrosty. Sentyment na GPW od początku roku jest wysoki, praktycznie ani razu nie doszło do paniki.