Mijający 2023 rok zamykam czterema maratonami. Od dwóch lat nie przebiegłem ultra, od trzech lat nie przekroczyłem 4 maratonów w roku. Chyba już nie wrócę do 10-12 rocznie.
Ja ci powiem, ja już wszędzie byłem. Nie chce mi się. |
2023 był rokiem spacerów. Jeśli pogoda pozwalała, chodziłem po kilka godzin dziennie. To najlepsza ludzka aktywność, całkowicie darmowa i uprawiana regularnie neutralna dla bieżącej formy. Nie ma kumulacji zmęczenia. Możesz spacerować cały dzień, a pod wieczór pobiec i będziesz miał tyle samo energii, jakbyś wcześniej odpoczywał. Natomiast regularne bieganie odkłada się. Biegałem intensywnie przez 7 pełnych lat i wymiękłem. Zatem w 2021 odpuściłem, biegam niemal wyłącznie dla przyjemności i tak mi się podoba. Biegam na tyle, żeby w każdym momencie wystartować w maratonie, ale do ultra (szczególnie górskiego) potrzebuję przynajmniej 3 miesiące przygotowań.
Styczeń: Maraton Via Appia Antica
https://podtworca.blogspot.com/2023/01/via-appia-antica.html
Długi wysiłek w sposób szczególny zapada w pamięć. Czytałem niedawno, że eksperymenty na szczurach dowiodły, że wspomnienia przechowujemy w emocjach. Badacze wycinali im kawałki mózgów, żeby sprawdzić, kiedy zapomną drogę w labiryncie. Okazało się, że nie ma jednego ośrodka w mózgu odpowiedzialnego za wspomnienia. Pamiętamy to, co wzbudziło w nas uczucia. Tekst, który bezwiednie skanujemy, zapominamy zaraz po przewróceniu strony. Żeby pamiętać, potrzebujemy zaangażowania.
Maraton Appia Antica siedzi we mnie w niezliczonych konfiguracjach. Czasem wspomnienia aktywują się pod wpływem utworu muzycznego, czasem wskutek rzutu okiem na charakterystyczny krzew, czasem poprzez zapach starych murów.
Kwiecień: Maraton Sopot
Jak co roku zapisaliśmy się z ekipą Misiek + Piotrek na bieg górski. Wybór padł na Ultra Małopolska 64. Po 3 latach szukania dna dołączył do nas nie kto inny, jak 'runarun' Tomek, choć z góry zapowiedział, że nie jest jeszcze gotowy sponiewierać się na szlaku, więc użyje butelki.
Pozostawało zatem zbudować formę. Miałem niecałe 2 miesiące. Na pierwszy kontaktowy maraton wybrałem Sopot i 8 kwietnia ruszyłem w trasę. Założenia klasyczne: do ok. połowy trasy lecę bez muzyki, żeby oczyścić głowę. Organizm jeszcze się nie męczy, więc myśli się kłębią. To jest czas na poukładanie spraw.
O czym rozmyślałem, co układałem? Nie pamiętam. Pierwszy przystanek: Politechnika Gdańska, Alma Mater.
Stamtąd klasycznie na Brzeźno i chlup w sinice. Ludzi prawie brak, wyszło słońce. Miska sama zaczyna się cieszyć. Dopiero 1/3 trasy, a już odpuszczają myśli i daję się porwać chwili. Zakładam słuchawki, wybieram jakiś utwór z listy "wspomnienia". Potem Spotify włącza swoje propozycje. I nagle leci Rammstein Zeit. Od teraz już zawsze gdy słyszę tą piosenkę, wracam do tego spaceru po plaży między Przymorzem a Sopotem.
Od Przymorza jak zwykle woda już czysta, więc po raz sto pierwszy wbijam sobie do głowy, żeby następnym razem tutaj zejść na plażę.
W Sopocie mam jeden temat do załatwienia. Robimy z chłopakami grę dźwiękową, której akcja zaczyna się od sączenia kawki w Przystani Rybackiej.
Nie mogę zatem nie powtórzyć sceny z naszego gamebooka i wcielam się w rolę Detektywa Malinowskiego.
Wracając pokręciłem się po Brzeźnie (mieszkałem tu w akademiku na pierwszym roku) i obrałem trasę przez Park Oruński.
Kwiecień: Maraton Suwałki
Po 18 latach spędzania większości wakacji u teściów Suwalszczyzna stała się moim drugim domem. Zbiegłem, zszedłem i zjeździłem rowerem większość okolic od domu, więc żeby zobaczyć coś nowego poprosiłem Elę, żeby zawiozła mnie do Suwałk skąd chciałem zbiec z powrotem. W linii prostej jest nieco ponad 20 km, ale trasę przecina Park Wigierski, w którym spokojnie można nabić drugie tyle.
Rok wcześniej zahaczyłem o północną część parku kierując się na klasztor Wigry i miałem bardzo ciepłe wspomnienia:
https://podtworca.blogspot.com/2022/07/droga-maraton-podtworcy.html
Odkurzyłem zatem stare Ekideny, chwyciłem wafelka, 0.5 litra wody, i ostatniego dnia kwietnia wsiedliśmy do auta.
Punkt pierwszy: wydostać się z miasta.
Cóż, Suwałki metropolią nie są, więc zeszło bez większych przygód.
Punkt drugi: Łosiowa Góra.
Ładne widoki, górki i bagienka, ale byłem jedynym łosiem w okolicy.
Punkt trzeci: muzyka.
Ten maraton miał być świętem, więc założyłem słuchawki już po kilku kilometrach.
Nie pamiętam już dlaczego, ale poczułem potrzebę posłuchania Armii. Zespół mojej młodości, drugiej połowy lat 90-tych. Duch czy Droga? Droga!
Kiedy Budzy zaśpiewał:
Lisy mają nory a ptaki swoje gniazda a Ty nie masz gdzie położyć swojej głowy
poczułem klimat biegu. Dostałem swoją medytację. Nie potrafię jeszcze żyć w sposób trwały teraźniejszością. Ale dobry maraton, zwiedzanie starych murów, wprowadzają mnie w ten stan. Wtedy nie ma już celu, nie ma czasu. Jest tylko Droga. Mam cały dzień i całą przestrzeń dla siebie.
Punkt czwarty: jeziorko.
Nie ma wyprawy bez kąpieli w jeziorze, morzu czy rzece, bez względu na porę roku. Na 9 kilometrze wpakowałem się w jakieś krzaczory, ale nie udało się zejść do wody.
Okazało się, że plaża jest jakieś 50 metrów obok :)
Punkt piąty: Park Wigierski.
Woda jeszcze rześka, jak to na Suwalszczyźnie. Wracam na Drogę.
W miejscowości Huta odrestaurowany folwark. Stąd już 5 kroków do Parku.
Armia kończy grać i losują się jakieś punkowe szlagiery. Ktoś śpiewa, żeby wszyscy całowali go w dupę, inny nie lubi skinów. W połączeniu z leśnymi szlakami w Parku Wigierskim robi się całkiem zabawna mieszanka.
Szlak o tej porze jest po prostu cudowny. Kilka razy przystaję posłuchać odgłosy lasu. Muzyka już tu nie pasuje.
Punkt szósty: piwo w Starym Folwarku.
Biegłem niebieskim szlakiem rowerowym, który kieruje się na Stary Folwark. Dokładnie tam wypadł 21-szy kilometr, czyli połowa maratonu. Idealne miejsce na uzupełnienie płynów.
Widzę, że klasycznie nie cierpiałem z pragnienia, skoro zeszło 0.25 litra wody na połówce maratonu. |
Punkt siódmy: znowu Park.
Będąc wciąż pod wrażeniem widoków z parku postanowiłem wrócić północną stroną. Trasą sprzed roku, ale w przeciwnym kierunku.
Piwko, muzyka i las wprowadziły mnie ponownie w chillout.
Punkt ósmy: Różańcowa Góra
Powoli wkrada się zmęczenie. Oraz sentyment do trasy sprzed roku. Znajduję drzewo na rozstaju dróg, pod którym rok wcześniej schroniłem się przed deszczem.
Stąd już rzut beretem do Różańcowej Góry i ostatniego dzikiego odcinka.
Punkt dziewiąty: Krasnopol.
Pisząc relację prawie 8 miesięcy później nie pamiętam kolejnych kilometrów. Po 30-stym przeszedłem w tryb przetrwalnikowy. Ale jeden obraz mnie urzekł, choć niestety mój aparat nie był w stanie go oddać. W Rzymie miałem fajny aparat, ale telefon się zepsuł i kupiłem Xiaomi. Wystarcza na moje potrzeby, ale niestety zdjęcia robi słabe.
Żółta od mleczy łąka z wieżą kościółka na horyzoncie. Cóż, van Gogh namalowałby to lepiej niż ten tani Chińczyk.
I tak wkrótce dotarłem do domu.
C. D. N.