środa, 27 listopada 2013

Strzały znikąd



Są takie sytuacje na rynku, kiedy pieniądze leżą na ulicy i takie, gdy najlepiej wychodzi się na byciu poza rynkiem. Pieniądze można było podnosić rok temu, pół roku temu, a na wielu spółkach nawet po wrześniowym kraszku. A teraz?


SWIG80 prawie na złotym fibonie (ok. 15800) przy tłumach pędzących do funduszy małych i średnich spółek. Nie lepiej wygląda wykres "okienkowy" :


Przypomnę: zaznaczam na tym wykresie okresy wzrostów, spadków i konsolidacji. Parametry są czysto umowne "na oko", ale jakby nie liczyć, z mocnymi wzrostami mamy do czynienia minimum 7 miesięcy, a to już blisko średniej (9 miesięcy).

Teraz pieniądze wiszą na wędce, możemy podskakiwać i je skubać, ale czasem możemy nadziać się na haczyk. W silnym trendzie nie ma sensu grać przeciwnie, ale wobec bliskości istotnych oporów nie należy poddawać się euforii, bo dziwnym trafem właśnie w tych punktach media objawiają światu jakieś hiobowe wieści. Rozgrzany rynek niemiecki i amerykański wygląda właśnie, jakby oczekiwał takiego impulsu - i dopóki on nie nastąpi, powolutku wspina się po kilka punktów z rekordem 'wszechczasów' każdego dnia, by później w dwie sesje oddać tygodnie wspinaczki.

Tymczasem ja, już jako gracz krótkoterminowy, poszukuję sprzymierzeńców pod ataki na kilkudziesięcio-punktowe przestrzenie wykresu FW20. Dwa razy do góry, raz w dół, póki hossa trwa, choć i tak jakimś dziwnym trafem grając na spadki zarabiam, a obstawiając wzrosty tracę. Taka już moja przypadłość, może w bessie dla odmiany kupując dołki zarobię.

Oglądając dowolny wykres w różnych skalach możemy zawsze znaleźć jakieś wsparcie, opór, wykupienie, wyprzedanie czy inny sygnał. Np. taki WIG20USD - na tygodniówce walka na linii bessy:


ale patrząc tylko na dzienny obstawiałbym wyjście górą, co na WIG20 dałoby okolice 2700-2750 :


Jak powiedział pan w kapeluszu "a mi to lotto", co ma rosnąć niech urośnie, a co spaść niech spada - byle w porę dostrzec kierunek i się podłączyć na lewarku. Strzeżcie się wiadomości, bo stamtąd przyjdzie znak.

wtorek, 19 listopada 2013

WIG20 - tanio czy drogo?

Poszukując momentów przełomowych na rynku posługuję się często wykresami P/E, P/B i Div Yield dla różnych indeksów. Ponieważ kupowane przez polskie fundusze i OFE MWIG40 jak i SWIG80 osiągnęły prognozowane przeze mnie poziomy, a teraz tłum rzucił się do odebrania akcji MiŚSiów, przestały mnie one chwilowo interesować. Jednak hossa trwa i podobnie jak w drugiej połowie zeszłego roku, napędza ją kapitał zagraniczny na WIG20. Zerknijmy zatem na wykresy:


Niebieski to C/Wk, która przy poziomie ok. 1.44 jest poniżej poprzednich rynków byka. Co innego wskaźnik C/Z - ten osiąga już wartości widziane przy szczytach hossy 2007 i 2011. Co liczy się bardziej - niższy C/Wk, czy wyższy C/Z? Moim zdaniem nie odchorowaliśmy jeszcze bańki spekulacyjnej z 2007 roku i na ogłoszoną na wielu blogach hossę pokoleniową będziemy musieli jeszcze poczekać. Gram pod scenariusz, że giełdy rynków wschodzących (w tym Polski) czekają ciężkie czasy, a to jedna z moich analogii:



czwartek, 14 listopada 2013

"Maraton 4 jezior" vel "Amber maraton 2013"

Sezon biegowy 2013 jeszcze trwa, ale nim spadną pierwsze śniegi, postanowiliśmy z kolegami przebiec maraton wokół 4 kaszubskich jezior leżących w promieniu kilkunastu kilometrów od naszych domów. Moje niedawne rozterki na temat przesuwania granic w tej dyscyplinie rozpłynęły się po udanym starcie w Biegu Niepodległości. Krótko po godz. 8 ruszyliśmy we trzech: Jarek (divingrunner.pl), Tomek (runaroundthelake.blogspot.com) i ja. Jarek jest po kilku kontuzjach i 2-miesięcznej przerwie w bieganiu, więc planuje towarzyszyć nam do ok. 30-stego kilometra.

Pierwsze jezioro zaliczone po niecałych 7km (chyba będziemy tu morsować zimą, bo nad morze trzeba jeździć samochodem) :



Kolejne kilometry mijają na luźnych rozmowach i od czasu do czasu studiowaniu "mapy", czyli karteczki na którą przerysowałem mapkę wykreśloną przez Tomka na endomondo. Po ok. 15-stu km docieramy do jeziora Łapińskiego, gdzie pożywiamy się orzechami i tortillami z pastą z pieczonego bakłażana, papryki i komosy ryżowej, które przygotował Tomek. Przeglądając kolejne punkty trasy doznaję olśnienia - na 30-stym kilometrze jest Bielkówek, gdzie siedzibę ma lokalny browar Amber. Z pewnością mają tam jakiś sklepik firmowy, w którym wypijemy porządne piwo przed mityczną ścianą na maratonie. Wiedziony tą wizją lekko pląsam dalsze kilometry.



Niestety Jarek zaczyna odstawać i mówi, żebyśmy biegli dalej a on swoim tempem będzie się zmagał z królewskim dystansem. Do Bielkówka go nie ciągnie, bo piwa nie pije. Żegnamy się zatem upewniwszy się, że trafi do domu (miał z nami biec 3 dychy) i kontynuujemy bieg we dwóch. Wreszcie wśród lasów i łąk pojawia się tabliczka z nazwą miejscowości, mijamy nawet dom, do którego wchodzi się przez mostek od razu na poddasze. Browaru nigdzie nie widać, ale przechodnie wskazują drogę. Zmęczenie daje znać o sobie, bo nie popijamy od dłuższego czasu wody i soku myśląc o zimnym piwie.

W końcu docieramy:



Niestety na miejscu okazuje się, że zakład nie posiada sklepu firmowego. Jesteśmy jednak dość zdeterminowani i udaje nam się spotkać miłego pana odpowiedzialnego za marketing. Widząc nasz stan po 30-stu km zaprasza nas do sali konferencyjnej i proponuje zimnego Pszeniczniaka . W tych okolicznościach nawet sok malinowy od teściowej wymięka. Podczas konsumpcji słuchamy informacji o browarze. Fotki przy starych murach nie strzelimy, bo browar powstał zaledwie w 1994 roku, za to konsekwentnie buduje swoje portfolio jakościowych piw, z których najbardziej znane to Koźlak, Żywe, Złote Lwy. Wszystkie piwa z Ambera warzone są w sposób tradycyjny, dość długo leżakują i dojrzewają. Tymczasem piwa koncernowe powstają w innej technologii tzw. high gravity brewing - wytwarza się w skróconym procesie koncentraty, które potem są rozcieńczane wodą i nasycane CO2. Technologia ta pozwala koncernom produkować miliony hektolitrów wyrobów piwopodobnych. Nie mogą z nimi konkurować małe browary nastawione na niskie ceny, dla których HGB jest za drogie. Amber wybrał inną ścieżkę rozwoju (warzą ok. 200 tys. hektolitrów) i postawił na jakość - na moje bardzo dobry ruch, życzę im żeby zdobyli silną pozycję nie tylko na polskim rynku. Po koncerniaki już nie sięgnę.



Pokrzepieni Pszeniczniakiem ruszamy z nowymi siłami dalej. Gdzieś na horyzoncie widzimy czarną kropkę, która powiększa się - to chyba Jaro nas minął, kiedy sączyliśmy piwo. Nie wiem czy to bąbelki zadziałały, ale łapie nas jakaś głupawka, przed oczami mam bajkę Ezopa o żółwiu, który wyprzedził zająca. Po chwili widzimy się ponownie i jeszcze raz żegnamy, przed nami ostatnia dycha. Powoli zaczyna robić się ciężej - Tomek męczy się pod górkę, a mnie bolą łydki i stopy na zbiegach. Ale kilometry mijają, dojadam ostatnie zapasy bananów i czekolady (jednym z celów tej wyprawy było jedzenie na trasie, żeby się przygotować na dłuższe biegi), zaczynamy biec w lekkim transie, aż docieramy do domów.

Kondycyjnie czuję się świetnie, jednak będę musiał wzmocnić łydki, poszukać sposobów rozluźniania stóp, boli mnie coś na styku stopy i piszczela w prawej nodze. Jutro już będzie wszystko ok, ale jednak jeszcze nogi za bardzo odczuwają ten dystans. Fajnie, że możemy przebiec maraton tak z marszu bez przygotowań. Jeśli potraktować go jak bieg turystyczny, jest tylko bardziej wymagającym treningiem. I tak ma być - w końcu my ludzie jesteśmy urodzonymi biegaczami.

wtorek, 12 listopada 2013

Rozwój cz. 2: Cele

11 listopada zeszłego roku po raz pierwszy uczestniczyłem w oficjalnym biegu ulicznym (Bieg Niepodległości w Gdyni). Nie znałem swoich osiągów, bo biegam bez zegarka, więc ustawiłem się daleko z tyłu i po cichu liczyłem na dobiegnięcie do mety w ok. 50min./10km. Ku swojemu zaskoczeniu przez prawie całą trasę wyprzedzałem biegaczy i osiągnąłem wynik 44 minuty netto. Wkrótce stało się to, czego najbardziej się obawiałem, kiedy wciągnęło mnie bieganie - zacząłem marzyć o lepszych wynikach i stawiać sobie dalekosiężne cele.

Od początku zarzekałem się, że biegam tylko dla przyjemności, nie kupuję żadnych zegarków, pulsometrów,  super butów, nie biorę telefonu z endomondo, nie zwiększam dawki treningów. Wiedziałem bowiem z doświadczenia, że po jakimś czasie nie będę wychodził pobiegać, żeby się odprężyć, tylko żeby wykonać trening. Że będę musiał podkręcać dawkę, nie będę mógł odpuścić treningu, bo spadnie forma, jednym słowem zapędzę się w kozi róg, po którym będę miał ochotę rzucić to w cholerę. Tak miałem z różnymi sportami w dzieciństwie, graniem na gitarze, rysowaniem. Chcesz być w czymś dobry, to poświęcasz temu czas. Jeśli cię to kręci, to radość z robienia tego jest nagradzana dodatkowo coraz lepszymi wynikami.

Problem pojawia się wtedy, gdy chcesz być dobry w zbyt wielu rzeczach. Zaczynają one walczyć o twoją uwagę, zamiast się cieszyć, że wyjdziesz porobić jedną z nich, myślisz: "muszę jeszcze to, powinienem tamto, nie zdążę tego". Zaczynasz frustrować się brakiem ochoty, postępów, a gdy pojawia się regres, odpuszczasz. Nie chciałem (i nie chcę), żeby ten schemat dotknął biegania, bo postanowiłem związać z nim swoje życie. Dlatego postanowiłem, że tegoroczny Bieg Niepodległości będzie ostatnim, w którym będę walczył o rekord. W sobotę spotkaliśmy się rodzinkami z Tomkiem, który prowadzi blog poświęcony bieganiu http://runaroundthelake.blogspot.com i uzasadniłem mu swoją decyzję. "Chcę być dobrym traderem i skutecznym przedsiębiorcą, na bycie dobrym biegaczem brakuje tu miejsca." O tym, że pokłady siły woli są ograniczone uświadomił mnie mini-cykl wpisów o samoregulacji z bloga Rozwojowiec  http://www.rozwojowiec.pl/2185/zwiekszamy-samodyscypline/ .

Szczególnie zapamiętałem wyniki badań studentów w trakcie sesji egzaminacyjnej - żeby zmusić się do nauki, wykorzystywali pokłady siły woli i w konsekwencji zaniedbywali porządki, higienę, odżywianie. I faktycznie przecież tak było w akademiku - sesja, nie sesja, w Counter Strike się dalej grało, film z kumplami z pokoju tradycyjnie obejrzało, kolegów z innych pokojów odwiedziło i jak zawsze znalazł się czas na piwko w Melmaku - z tego, do czego człowiek nie musi się zmuszać, się nie rezygnuje. Selekcja i priorytetowanie dotyczy tylko obowiązków.

W ciągu 2013 roku poprawiałem czas na zawodach na 10km: 44:00, 43:08, 42:48, 42:31. Każdy kolejny rekord bliżej poprzedniego, typowe asymptotyczne zachowanie. Na poniedziałek nastawiłem się zatem na ewentualne poprawienie wyniku o jakieś 5 sekund, choć po cichu liczyłem na 41 z przodu. 3 tygodnie wcześniej biegłem w półmaratonie w Bydgoszczy i po 9.8km miałem czas poniżej 42 minut. Mimo kryzysu węglowodanowego (tylko woda na trasie) osiągnąłem wtedy niezły czas 1:34:08 . Ponieważ frekwencja na gdyńskim biegu była w tym roku rekordowa (bieg ukończyło 5594 uczestników), miasto było zakorkowane i musieliśmy dość daleko zaparkować. Kursując między dzieciakami, znajomymi i strojem do przebrania przetruchtałem przed startem jakieś 2-3km. Wcześniej nigdy się nie rozgrzewałem, bo myślałem, że tylko się niepotrzebnie zmęczę i szybciej zużyję glikogen z mięśni.

Tradycyjnie sygnał do startu dał wystrzał z ORP Błyskawicy. Elita gdzieś z przodu pomknęła, ja czekam aż się tłum poruszy i powoli przekraczam linię startu. Potem przepychanie do przodu, żeby znaleźć odpowiednie tempo. Temperatura niska (zmarzłem na starcie), ale to bardzo dobrze, za chwilę będzie ciepło, a nie zgrzeję się. Pierwsze zakręty, wiadukt, jakieś tereny industrialne - tu w poprzednich startach dopadało mnie pierwsze zmęczenie, nim organizm przestawił się na intensywny tryb. Tymczasem czuję się doskonale wypoczęty - czyżby to efekt wcześniejszej nieplanowanej rozgrzewki? Oddycham spokojnie przez nos, dalej wyprzedzam.

Dobiegamy do wiaduktu na którym jest pomiar czasu, zbiegając z wiaduktu przyspieszam. Samopoczucie wciąż świetnie, w dodatku jestem jak nigdy skoncentrowany na stawianych krokach - czuję jak sprężynują, wydłużam je. I znowu wyprzedzam. Mijamy środek trasy wśród kibiców i przed nami najtrudniejszy odcinek - Świętojańską pod górę. Tutaj zawsze lekko odpuszczałem, ale tym razem nie ma zmęczenia, więc wydłużam krok i niżej się odbijam. Dzięki temu nie męcząc się wciąż utrzymuję tempo. Wreszcie zakręcamy za Urzędem Miejskim w kierunku morza; na długim zjeździe mocniej przyspieszam i wyprzedzam wielu zawodników. To mój ulubiony fragment trasy, pędzę aż do plaży, po czym bulwarem mkniemy ostatnie półtora kilometra. To tutaj włączała mi się zawsze 'strefa dyskomfortu', ale tym razem nie ma po niej śladu - tym razem nie wyprzedzają mnie również zawodnicy, których wyminąłem na zbiegu.

Czuję jednak, że zaczynam balansować na krawędzi zmęczenia. Już dość blisko do mety, zatem postanawiam odpocząć przed finiszem. Jednak gdy wsłuchuję się w oddech biegaczy obok, stwierdzam, że mam od nich więcej siły, więc nie zwalniam i dalej w miarę możliwości wyprzedzam. Wreszcie ostatni zakręt, zauważam metę na horyzoncie, organizm nawykowo zaczyna pompować finiszowe endorfiny - biegnę na pełnych obrotach. Nadal zachowując pełną świadomość (na finiszu różnie z tym bywa) zerkam na zegar przy mecie, a tam szok - czas 40:3x . Koniec biegu, nadal mam dużo sił (to pierwsza myśl), byłem tak blisko złamania 40 minut (druga), kuurde ale szybko pobiegłem (trzecia), zadowolony z siebie podnoszę ręce w geście zwycięstwa.

Koledzy również zadowoleni, niemal każdy zrobił życiówkę tego dnia, wszyscy nakręceni na więcej. Regularne bieganie zaprocentowało. I co teraz? Porzucać "zawodowstwo", gdy się dobiegło zaledwie 21 sekund od wcześniejszego życiowego celu? (czas netto 40:21). Chyba poszukam ćwiczenia na zwiększenie pokładów silnej woli.. W czwartek biegniemy maraton wokół kaszubskich jezior.