Żyjemy w ciekawych czasach. Pozornie niewiele się od dekady zmieniło, jednak kiedy uświadomimy sobie jak wiele dóbr i usług stało się powszechnie dostępnych, narastające globalnie problemy staną się bardziej zrozumiałe. 10 lat temu w podróż udawałem się samochodem lub koleją, obecnie latam za grosze pobiegać po norweskich fiordach. Na chodnikach zalegają elektryczne hulajnogi, smartfona zmienia się co 1-2 lata, samochód coraz częściej bierze się nowy w leasing na 2-3; nowe ubrania kosztują relatywnie do pensji tyle, co jeszcze kilkanaście lat temu odzież używana.
Ukrytym efektem ubocznym hiperkonsumpcjonizmu są śmieci. Dotychczasowy model eksportowania odpadów do biednych krajów kończy się wraz z wychodzeniem społeczeństw z kręgu biedy. W dodatku nowe śmieci nie są zbudowane z tradycyjnych organicznych substancji (drewno, skóra) czy prostych substancji (metale, polimery). Nasycone są elektroniką, bateriami czy tworzywami sztucznymi. Utylizacja, recykling, odzyskiwanie surowców - to pierwsze wielkie wyzwanie naszych czasów.
Kolejny niezbędny krok to przejście ze spalania kopalin na pozyskiwanie energii ze Słońca i innych tzw. odnawialnych źródeł. Zerknijmy na krzywą rozwoju technologii:
Hype na OZE był w 2008 roku, wtedy też wystartowały ETFy, które później przez dekadę przynosiły ogromne, sięgające 95% straty. Wreszcie wkraczamy jednak w fazę zdrowego, wspartego fundamentami wzrostu, a potrzeby są gigantyczne. Oba ETFy (solar i clean energy) są gwiazdami mojego portfela i wierzę, że to dopiero początek wielkiego, ważnego dla ludzkości trendu wzrostowego:
Polska jest zmuszona podążać za tym trendem i tu też liczę na mały "game changer" - ostatni, czyli obarczone węglem i grupami interesów konglomeraty energetyczne, mogą stać się liderami przyszłej hossy, gdy zaczną masowo wprowadzać nowe technologie. Na razie polska energetyka wygląda fatalnie:
Kto jednak pamięta Lotos po 6zł, wie że sytuacja może się diametralnie odwrócić. Obserwuję sytuację i widać, że certyfikaty na CO2 wprowadziły lekki popłoch. Poszła duża kasa na wielkie farmy wiatraków i solarów - wolałbym, żeby panele masowo zakładać na blokach, dachach domów, zakładów. Niemniej doceniam zmianę podejścia rządzących z "wyngla nie oddamy, a smog to spiseq" i gorąco kibicuję.
Ostatnia, trzecia wielka rewolucja to przejście na dietę opartą wyłącznie o rośliny. Obecnie 2/3 areałów rolnych służy hodowli zwierząt zabijanych dla mięsa i innych pochodnych. Nie chodzi tu o rezygnację z mięsa, tylko wyprodukowanie go z roślin. To się wreszcie udało: impossible burger jest już w smaku nieodróżnialny od wołowego odpowiednika, a cytując "Politykę":
W porównaniu z wołowym odpowiednikiem produkcja Impossible Burgera wymaga 95 proc. mniejszego areału ziemi, zużywa o 74 proc. mniej wody i produkuje o 87 proc. mniej gazów cieplarnianych. Nie wymaga stosowania antybiotyków ani zwierzęcych hormonów wzrostu. No i nie wiąże się z zabijaniem zwierząt. A jak się okazuje, burgera tego najczęściej wcale nie wybierają wegetarianie, a osoby jedzące mięso. Ich opinie na ogół mieszczą się w zakresie od „w ogóle nierozróżnialny od wołowego” po „można wyczuć niewielką, ale nieistotną różnicę”.
Rachunek ekonomiczny jest oczywisty, wiadomo zatem, że bogate społeczeństwa wkrótce pójdą w tę stronę. W Polsce na razie rząd ogłosił program w stylu 500+ dla byka czy świniaka i przez lata będzie walczył z postępem. Podejrzewam, że dopiero depresja 2025 wymusi wycofanie z dotowania węgla i przemysłowej hodowli zwierząt. Próżno też szukać na GPW spółek, które inwestują w tę gałąź, jak zwykle wynalazki muszą do nas trafić z zachodu. Nadzieja jest w.. GPW - jeśli kapitał zacznie tu wreszcie napływać, a trend zapoczątkowany przez Beyond Meat przyciągnie dziesiątki nowych IPO, lokalnie również powinniśmy przeżyć jakąś małą banieczkę.
Mamy zatem 3 fundamentalne problemy, które musi rozwiązać ludzkość i 3 gałęzie gospodarki, które wymagają wynalazków i doinwestowania:
1. Recykling
2. Tania, odnawialna energia
3. Produkcja jakościowej żywności przy wielokrotnie niższych zasobach.
Nie mam żadnej pewności, że te branże będą liderami wzrostów w przyszłej hossie. Technicznie jedynie energia odnawialna wygląda jakby startowała do wieloletniego rynku byka. Recykling na przykładzie polskich tuzów (Ekoeksport, Elemental) w najlepszym przypadku ubija dno, a tania
jakościowa żywność to bajki w Polsce, a w USA prawdopodobnie dopiero "Inflated expectations".
Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :) Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
niedziela, 22 września 2019
sobota, 14 września 2019
Czekając na niespodziankę
Wyniki ankiety:
Zatem wierzymy, że spadki się jeszcze nie skończyły. Mój głos: dołek już był. Tak na 60% ;) Tzn. nie zdziwi mnie kolejna fala spadków i WIG20 poniżej 2000, ale nie oddam już ani guzika ze swoich pozycji. Co najwyżej będę aktywnie ich bronił, dobierał nisko, redukował na odbiciach, dokładał opcje na długi termin.
Myślę jednak, że ostatnia fala wyprzedaży psychicznie złamała wielu graczy. Dołek z maja był książkowy - mnóstwo desperacji i złości, a późniejszemu odbiciu towarzyszyła wiara, że właśnie rusza hossa. Tym razem tej wiary brakuje - rynek bez względu na fundamenty robi nowy dołek, odbija, ale odbicia nikt nie traktuje jak impulsu hossy - wszyscy widzą w niej korektę.
Po kolei - WIG:
Jedna z najdłuższych bess na WIG, nie mówiąc już o SWIG80 czy szerokim rynku (rekordowo długa).
Kluczowy indeks - S&P500:
Po półtora roku konsolidacji w atmosferze powszechnego strachu zmierza na nowe szczyty. Każdy kolejny dołek od grudnia 2018 przebiega wyżej.
Czy S&P500 jest tak drogi jak wszędzie czytamy? Owszem - FAANGi szybują w stratosferze, ale tzw. value stocks, spółki tradycyjnej ekonomii wyceniane są często poniżej wartości księgowej, podobnie jak ich polskie odpowiedniki. Weźmy takie US Steel:
Recesja jest już w cenie.
Ponadto doszło do turbulencji w 10-letnim trendzie umacniania growth vs value:
W 2008/2009 proces trwał dłużej, jednak skala ówczesnego kryzysu była nieporównywalna do obecnych obaw o recesję. Jest wreszcie szansa na odwrócenie 10-letniego trendu, także na WIG20 vs S&P500:
I wreszcie na koniec: indeks growing countries prawdopodobnie zakręcił na północ. Tylko w jednym przypadku (2001-2003) na polskim rynku nie było wtedy hossy:
Zatem wierzymy, że spadki się jeszcze nie skończyły. Mój głos: dołek już był. Tak na 60% ;) Tzn. nie zdziwi mnie kolejna fala spadków i WIG20 poniżej 2000, ale nie oddam już ani guzika ze swoich pozycji. Co najwyżej będę aktywnie ich bronił, dobierał nisko, redukował na odbiciach, dokładał opcje na długi termin.
Myślę jednak, że ostatnia fala wyprzedaży psychicznie złamała wielu graczy. Dołek z maja był książkowy - mnóstwo desperacji i złości, a późniejszemu odbiciu towarzyszyła wiara, że właśnie rusza hossa. Tym razem tej wiary brakuje - rynek bez względu na fundamenty robi nowy dołek, odbija, ale odbicia nikt nie traktuje jak impulsu hossy - wszyscy widzą w niej korektę.
Po kolei - WIG:
Jedna z najdłuższych bess na WIG, nie mówiąc już o SWIG80 czy szerokim rynku (rekordowo długa).
Kluczowy indeks - S&P500:
Po półtora roku konsolidacji w atmosferze powszechnego strachu zmierza na nowe szczyty. Każdy kolejny dołek od grudnia 2018 przebiega wyżej.
Czy S&P500 jest tak drogi jak wszędzie czytamy? Owszem - FAANGi szybują w stratosferze, ale tzw. value stocks, spółki tradycyjnej ekonomii wyceniane są często poniżej wartości księgowej, podobnie jak ich polskie odpowiedniki. Weźmy takie US Steel:
Recesja jest już w cenie.
Ponadto doszło do turbulencji w 10-letnim trendzie umacniania growth vs value:
źródło: macrocharts.blog |
W 2008/2009 proces trwał dłużej, jednak skala ówczesnego kryzysu była nieporównywalna do obecnych obaw o recesję. Jest wreszcie szansa na odwrócenie 10-letniego trendu, także na WIG20 vs S&P500:
I wreszcie na koniec: indeks growing countries prawdopodobnie zakręcił na północ. Tylko w jednym przypadku (2001-2003) na polskim rynku nie było wtedy hossy:
źródło: makrosfera.net |
piątek, 13 września 2019
Ankieta WIG20
Zapraszam do tradycyjnej ankiety, tym razem w mniej tradycyjnym wydaniu:
Tradycyjnie po uzbieraniu ok. 100 głosów w tradycyjnej ankiecie napiszę tradycyjną interpretację wyniku, okraszając ją odpowiednimi wykresami.
Czuwaj!
Tradycyjnie po uzbieraniu ok. 100 głosów w tradycyjnej ankiecie napiszę tradycyjną interpretację wyniku, okraszając ją odpowiednimi wykresami.
Czuwaj!
wtorek, 10 września 2019
Jesteś Ironman
Do pływania ustawiłem się w ostatniej strefie (powyżej 1h30m). Zabrzmiał sygnał startu i zawodnicy powoli (z powodu wąskiego przejścia) rzucali się do wody. Stałem w grupce daleko za 300 pływakami i wsłuchiwałem się w Bogurodzicę. Całość tworzyła surrealistyczny klimat, brakowało nam tylko biczów w tej kolejce :)
Po 6 minutach od startu dotarłem wreszcie do nabrzeża. Wskoczyłem do wody i spokojnie, żeby się nie zmęczyć (w końcu nie wiedziałem, jak będę się czuł powyżej 2 km) "prułem" kraulem. Wydawało mi się, że nie płynę wolno, ani razu nie przeszedłem do żabki. Nie pasowało mi tylko, że nikogo nie wyprzedzam, a co rusz ktoś mnie mija, ale jak to mówią "w kupie raźniej" i było fajnie. Dopiero gdy po 3 okrążeniu nagle wszyscy zniknęli dotarło do mnie, że demonem prędkości w wodzie nie jestem. Okularki trochę zaparowały i nie widziałem nikogo. Wydawało mi się, że samotnie pokonuję ostatni kilometr. Wyobraziłem sobie, że jestem jak falangista macedoński, który stoi w szyku przed bitwą i na razie jest trochę niepokoju, ale prawdziwa zabawa dopiero się zacznie.
Wyszedłem z wody lekko oszołomiony (czas 1:53), przetruchtałem do strefy zmian. Uff, jeszcze trochę rowerów wisiało, nie byłem ostatni. Kilka minut męczyłem się z pianką, usiadłem żeby ją ściągnąć, aż jakiś organizator chciał mnie podnieść na duchu, żebym się jeszcze nie poddawał :) W końcu udało się zedrzeć dziadostwo z nogi, założyłem kask, rękawiczki, buty, chwyciłem rower i popędziłem na start kolejnego etapu. Przede mną wyjechał jeden zawodnik. Dopadłem go kilkaset metrów później. I potem przez jakieś 100km nie wyprzedziłem już nikogo :)
Ledwo pokonałem może z kilometr, a z naprzeciwka nadjeżdżali już pierwsi ścigacze. Po chwili zaczęli mnie dublować po raz pierwszy. Byłem bardziej widzem, niż uczestnikiem wyścigu. Za to jak widziałem te rowery i ubiory, czułem się jakbym był conajmniej na Tour de Pologne - nawet kolarz z grupy CCC tam śmigał. W końcu były to oficjalne Mistrzostwa Polski na dystansie Ironman!
Pierwsza pętla obnażyła braki w przygotowaniu i taktyce. Pamiętacie jak pisałem, że śniadanie uratowało mi te zawody? Początkowo nie przejmowałem się, że rano nic nie zjem, bo pływać zamierzałem na czczo, a potem powinien być przecież punkt odżywczy. Tymczasem punkt odżywczy był po 45 km pętli rowerowej. Po 2 godzinach pływania musiałem jeszcze blisko 2 godziny jechać rowerem, by wreszcie uzupełnić cukier.
Mając w pamięci wypadek w trakcie treningu żywienia na rowerze postanowiłem zatrzymywać się na punktach odżywczych. Każde takie zatrzymanie to utrata prędkości i minuty straty; łącznie zatrzymałem się 5 razy, więc wpływ na wynik był znaczący. Ale najgorszy był ból dupy. Nie przysłowiowy, tylko jak najbardziej fizyczny - nie miałem poduszek w stroju dostosowanych do twardego siodełka i już po 30km nie byłem w stanie usiedzieć dłużej niż minutę w jednej pozycji. To głupie niedopatrzenie kosztowało mnie najwięcej, bo nawet jak złapałem tempo, to po chwili musiałem się zsuwać do przodu, żeby złagodzić ból lub wstawać na wyprostowanych nogach.
Zakładałem, że etap rowerowy będzie najtrudniejszy, ale nie z takiego powodu! I podobnie jak w konkurencji pływackiej, po 3 pętli zniknęli prawie wszyscy zawodnicy i zostałem prawie sam na trasie. Przed wkroczeniem na ostatnią pętlę spytałem dziewczynę z punktu żywieniowego o godzinę. Jeśli 15 to źle, jeśli 14 to dobrze, kalkulowałem na szybko. 13.38 - uff, mam zapas! Postanowiłem już się nie zatrzymywać i nawet zacząłem wyciągać jakieś wnioski z trasy. Pod wiatr jechać nisko, z wiatrem pędzić na zabój. 22.5 km w jedną stronę dzieliło się na mniej więcej 3 odcinki: z Malborka do skrętu z wiatrem, potem wiatr z boku, a potem na Lichnowy Malborskie pod wiatr. Z powrotem wiadło odwrotnie :) Zbliżając się do finiszu ostatniej pętli rowerowej zastanawiałem się czy na biegu nie będzie przeszkadzać bolący tyłek i kolana. Pomyślałem, że żołnierz walczy już pół dnia, został trafiony nawet jakąś strzałą, ale do wieczora musi jeszcze wykrzesać z siebie więcej sił.
Czas roweru 7:27, prawie pół godziny gorzej, niż zakładałem. W sumie to nawet tego nie wiedziałem, bo nie miałem zegarka. Poza cyklistą z samego początku trasy wyprzedziłem jeszcze jedną dziewczynę i jakiegoś gościa, który kierował jedną ręką, bo jadł. Podejrzewam, że gdy się posilił, wyprzedził mnie z powrotem :)
Na etapie biegowym po raz pierwszy poczułem, że jestem na zawodach. Wcześniej dolegliwości nieprzystosowanych do nowego typu ruchu stawów i mięśni blokowały intensywniejsze użycie. Tym razem to ja wyprzedzałem. Rozmawiałem z zawodnikami, chłonąłem atmosferę, pozdrawiałem znajomych widzów (maraton składa się z 6 pętli, więc się już rozpoznawaliśmy) i utrzymywałem tempo. Dopiero po 30-stym kilometrze lekko odpuściłem. Nie było sensu się forsować, kilka minut urwanych na biegu nie zrekompensuje strat z pływania i roweru. Zostawiłem siły na ostatnią pętlę i gdy ją zaczynałem, wiedziałem że jednak uda się osiągnąć cel - pętla miała 7km, a było jeszcze jasno. Z dnia poprzedniego pamiętałem, że zaczyna się ściemniać koło 19, a o 20-stej byłoby 14 godzin od startu, więc na pewno będzie 13 z przodu! Z uśmiechem na ustach mknąłem ostatnie kilometry, noc złapała mnie już na oświetlonym terenie miejskim. Ostatnie pół kilometra w tempie 4:24m/km, meta i usłyszałem "Jesteś Ironman!".
Podsumowanie.
Zawody były super. Potrafię zrozumieć ludzi, których to kręci. Chciałbym kiedyś wystartować na takim prawdziwym rowerze wyścigowym z kierownicą, na której można położyć przedramiona.
Biegacz ultra jest w stanie ukończyć Irona bez specjalnego przygotowania (pod warunkiem, że ma rower :) W tym roku biegłem też Rzeźnika (80 km po górach) mającego taki sam limit czasowy (16h) i obiektywnie patrząc bieg ultra był trudniejszy (gorsze czasy, więcej DNFów <>). Ale - mało kto startuje w Ironmanie, żeby zaliczyć, ludzie raczej skupiają się na biciu swoich wyników.
Gdybym wystartował ponownie po regeneracji chyba mógłbym urwać jeszcze godzinę. Poprawiłbym pływanie, rower, przygotował zapasy jedzenia, no i trochę bardziej bym się styrał.
Słyszałem czasem negatywne opinie o triathlonistach, że szpanerzy, brylują w tych swoich okularkach itp. Co chwila z którymś rozmawiałem i żaden nie wpisał się w stereotyp. Fajni ludzie z pasją; poznałem nawet ultrasa, który jak ja chciał zobaczyć co to jest ten Iron i wiem, że podobnych nam było więcej. Ludzie szukają nowych wyzwań i to jest pozytywne.
13:48:13 to mój czas na debiucie i jestem z niego bardzo zadowolony!
Na koniec chciałbym podziękować Markowi za użyczenie rowera i nauczenie zasad jazdy na szosówce. Dzięki Tobie Marku uwierzyłem, że mogę ten dystans pokonać.
Specjalne podziękowania należą się też Tomkowi i Michałowi, z którymi przeżywam większość biegowych przygód. Kiedy już wracałem samochodem i odpaliłem Messengera, ukazało mi się 135 nieprzeczytanych wiadomości. Tomek śledził relację z Castle Triathlon i wymieniał z Michałem uwagi. Ta jedna pokazuje mi, że znamy się jak łyse konie :D
Sceneria przygotowana dzień wcześniej |
Po 6 minutach od startu dotarłem wreszcie do nabrzeża. Wskoczyłem do wody i spokojnie, żeby się nie zmęczyć (w końcu nie wiedziałem, jak będę się czuł powyżej 2 km) "prułem" kraulem. Wydawało mi się, że nie płynę wolno, ani razu nie przeszedłem do żabki. Nie pasowało mi tylko, że nikogo nie wyprzedzam, a co rusz ktoś mnie mija, ale jak to mówią "w kupie raźniej" i było fajnie. Dopiero gdy po 3 okrążeniu nagle wszyscy zniknęli dotarło do mnie, że demonem prędkości w wodzie nie jestem. Okularki trochę zaparowały i nie widziałem nikogo. Wydawało mi się, że samotnie pokonuję ostatni kilometr. Wyobraziłem sobie, że jestem jak falangista macedoński, który stoi w szyku przed bitwą i na razie jest trochę niepokoju, ale prawdziwa zabawa dopiero się zacznie.
Wyszedłem z wody lekko oszołomiony (czas 1:53), przetruchtałem do strefy zmian. Uff, jeszcze trochę rowerów wisiało, nie byłem ostatni. Kilka minut męczyłem się z pianką, usiadłem żeby ją ściągnąć, aż jakiś organizator chciał mnie podnieść na duchu, żebym się jeszcze nie poddawał :) W końcu udało się zedrzeć dziadostwo z nogi, założyłem kask, rękawiczki, buty, chwyciłem rower i popędziłem na start kolejnego etapu. Przede mną wyjechał jeden zawodnik. Dopadłem go kilkaset metrów później. I potem przez jakieś 100km nie wyprzedziłem już nikogo :)
Ledwo pokonałem może z kilometr, a z naprzeciwka nadjeżdżali już pierwsi ścigacze. Po chwili zaczęli mnie dublować po raz pierwszy. Byłem bardziej widzem, niż uczestnikiem wyścigu. Za to jak widziałem te rowery i ubiory, czułem się jakbym był conajmniej na Tour de Pologne - nawet kolarz z grupy CCC tam śmigał. W końcu były to oficjalne Mistrzostwa Polski na dystansie Ironman!
Pierwsza pętla obnażyła braki w przygotowaniu i taktyce. Pamiętacie jak pisałem, że śniadanie uratowało mi te zawody? Początkowo nie przejmowałem się, że rano nic nie zjem, bo pływać zamierzałem na czczo, a potem powinien być przecież punkt odżywczy. Tymczasem punkt odżywczy był po 45 km pętli rowerowej. Po 2 godzinach pływania musiałem jeszcze blisko 2 godziny jechać rowerem, by wreszcie uzupełnić cukier.
Mając w pamięci wypadek w trakcie treningu żywienia na rowerze postanowiłem zatrzymywać się na punktach odżywczych. Każde takie zatrzymanie to utrata prędkości i minuty straty; łącznie zatrzymałem się 5 razy, więc wpływ na wynik był znaczący. Ale najgorszy był ból dupy. Nie przysłowiowy, tylko jak najbardziej fizyczny - nie miałem poduszek w stroju dostosowanych do twardego siodełka i już po 30km nie byłem w stanie usiedzieć dłużej niż minutę w jednej pozycji. To głupie niedopatrzenie kosztowało mnie najwięcej, bo nawet jak złapałem tempo, to po chwili musiałem się zsuwać do przodu, żeby złagodzić ból lub wstawać na wyprostowanych nogach.
Zakładałem, że etap rowerowy będzie najtrudniejszy, ale nie z takiego powodu! I podobnie jak w konkurencji pływackiej, po 3 pętli zniknęli prawie wszyscy zawodnicy i zostałem prawie sam na trasie. Przed wkroczeniem na ostatnią pętlę spytałem dziewczynę z punktu żywieniowego o godzinę. Jeśli 15 to źle, jeśli 14 to dobrze, kalkulowałem na szybko. 13.38 - uff, mam zapas! Postanowiłem już się nie zatrzymywać i nawet zacząłem wyciągać jakieś wnioski z trasy. Pod wiatr jechać nisko, z wiatrem pędzić na zabój. 22.5 km w jedną stronę dzieliło się na mniej więcej 3 odcinki: z Malborka do skrętu z wiatrem, potem wiatr z boku, a potem na Lichnowy Malborskie pod wiatr. Z powrotem wiadło odwrotnie :) Zbliżając się do finiszu ostatniej pętli rowerowej zastanawiałem się czy na biegu nie będzie przeszkadzać bolący tyłek i kolana. Pomyślałem, że żołnierz walczy już pół dnia, został trafiony nawet jakąś strzałą, ale do wieczora musi jeszcze wykrzesać z siebie więcej sił.
Czas roweru 7:27, prawie pół godziny gorzej, niż zakładałem. W sumie to nawet tego nie wiedziałem, bo nie miałem zegarka. Poza cyklistą z samego początku trasy wyprzedziłem jeszcze jedną dziewczynę i jakiegoś gościa, który kierował jedną ręką, bo jadł. Podejrzewam, że gdy się posilił, wyprzedził mnie z powrotem :)
Na etapie biegowym po raz pierwszy poczułem, że jestem na zawodach. Wcześniej dolegliwości nieprzystosowanych do nowego typu ruchu stawów i mięśni blokowały intensywniejsze użycie. Tym razem to ja wyprzedzałem. Rozmawiałem z zawodnikami, chłonąłem atmosferę, pozdrawiałem znajomych widzów (maraton składa się z 6 pętli, więc się już rozpoznawaliśmy) i utrzymywałem tempo. Dopiero po 30-stym kilometrze lekko odpuściłem. Nie było sensu się forsować, kilka minut urwanych na biegu nie zrekompensuje strat z pływania i roweru. Zostawiłem siły na ostatnią pętlę i gdy ją zaczynałem, wiedziałem że jednak uda się osiągnąć cel - pętla miała 7km, a było jeszcze jasno. Z dnia poprzedniego pamiętałem, że zaczyna się ściemniać koło 19, a o 20-stej byłoby 14 godzin od startu, więc na pewno będzie 13 z przodu! Z uśmiechem na ustach mknąłem ostatnie kilometry, noc złapała mnie już na oświetlonym terenie miejskim. Ostatnie pół kilometra w tempie 4:24m/km, meta i usłyszałem "Jesteś Ironman!".
Podsumowanie.
Zawody były super. Potrafię zrozumieć ludzi, których to kręci. Chciałbym kiedyś wystartować na takim prawdziwym rowerze wyścigowym z kierownicą, na której można położyć przedramiona.
Biegacz ultra jest w stanie ukończyć Irona bez specjalnego przygotowania (pod warunkiem, że ma rower :) W tym roku biegłem też Rzeźnika (80 km po górach) mającego taki sam limit czasowy (16h) i obiektywnie patrząc bieg ultra był trudniejszy (gorsze czasy, więcej DNFów <
Gdybym wystartował ponownie po regeneracji chyba mógłbym urwać jeszcze godzinę. Poprawiłbym pływanie, rower, przygotował zapasy jedzenia, no i trochę bardziej bym się styrał.
Słyszałem czasem negatywne opinie o triathlonistach, że szpanerzy, brylują w tych swoich okularkach itp. Co chwila z którymś rozmawiałem i żaden nie wpisał się w stereotyp. Fajni ludzie z pasją; poznałem nawet ultrasa, który jak ja chciał zobaczyć co to jest ten Iron i wiem, że podobnych nam było więcej. Ludzie szukają nowych wyzwań i to jest pozytywne.
13:48:13 to mój czas na debiucie i jestem z niego bardzo zadowolony!
Na koniec chciałbym podziękować Markowi za użyczenie rowera i nauczenie zasad jazdy na szosówce. Dzięki Tobie Marku uwierzyłem, że mogę ten dystans pokonać.
Specjalne podziękowania należą się też Tomkowi i Michałowi, z którymi przeżywam większość biegowych przygód. Kiedy już wracałem samochodem i odpaliłem Messengera, ukazało mi się 135 nieprzeczytanych wiadomości. Tomek śledził relację z Castle Triathlon i wymieniał z Michałem uwagi. Ta jedna pokazuje mi, że znamy się jak łyse konie :D
Da radę, ma jeszcze 25 min zapasu może się poruszać 9 min/km
Pytanie ile jescze godzin wytrzyma bez picia - wg mnie ostatni raz napił się w Nogacie o 8
Plan Ironman
Niespodziewanie dla mnie rok 2019 zapisuje się jako jeden z najlepszych w "karierze" sportowca amatora. Od kilku lat startuję coraz rzadziej. Przedkładam turystyczne wyprawy, w których bez spiny truchtamy 60-80 km zwiedzając, rozprawiając, trochę cierpiąc a potem świętując, nad zorganizowane imprezy, w których trochę się zachwycamy, przez 80% czasu cierpimy i w końcu świętujemy. W tym roku nie zapisałem się na żaden bieg - wszystkie decyzje o startach 2019 zostały podjęte w 2018.
Po tym jak jesienią ubiegłego roku zacząłem jeździć do pracy na rowerze, postanowiłem zapisać się na zawody Castle Triathlon Malbork na dystansie Ironman. Myślałem już wcześniej, by kiedyś wystartować w Ironie, nawet w wakacje przepłynąłem wzdłuż jezioro na działce, by sprawdzić czy to w ogóle możliwe - okazało się, że tak :) Byłem świeżo po przebiegnięciu Kaszubskiej Poniewierki i imprezy na za rok wydawały się łatwe - tyle czasu na przygotowania, że bez końca można odkładać trening. Dodatkowo Tomek zaprosił mnie do pary w Biegu Rzeźnika (czerwiec 2019), a na wiosnę zaplanowałem start w maratonie, bo był potrzebny do badań. Padło na Maraton Gdański.
W listopadzie 2018 zrobiło się zbyt zimno na rower, więc przerzuciłem się na truchtanie do pracy. Nie był to trening wysokiej jakości, ale 75km klepanych tydzień w tydzień kilometrów zrobiło swoje - bez problemu przebiegłem maraton w 3:27:49. Po maratonie wróciłem do roweru, więc forma zaczęła spadać. W maju wziąłem dzień urlopu i przetestowałem jak to jest przejechać 100km na rowerze: wyszła bardzo fajna wycieczka po Trójmieście na 115 km. Na Rzeźniku forma była już słabsza, niż na maratonie, ale z pomocą Tomka udało się wykręcić satysfakcjonujący wynik. Potem tydzień przerwy i wreszcie w czerwcu mogłem przystąpić do treningu triathlonowego pod wrześniowy start.
Bilans otwarcia był pełen zagadek:
- pływanie: wakacje w dzieciństwie spędzałem głównie na działce nad jeziorem, więc woda jest dla mnie naturalnym środowiskiem. Po 25 latach niekoniecznie mogłem pozostać dobrym pływakiem. Później tylko pluskałem się rekreacyjnie i morsowałem, ale te aktywności mają się do treningu pływackiego, jak wyjście po piwko do biegania na dychę. Z testu wakacyjnego wiedziałem, że mogę przepłynąć ok. 2km bez większego zmęczenia.
- rower: jego obawiałem się najbardziej. Co prawda zrobiłem na moim krosie 115 km, ale w tempie 17km/h (szybciej przez ścieżki rowerowe przecinane skrzyżowaniami się nie dało) i to z pauzami na postojach. Iron ma 180km i wytrzymałość mogła nie skompensować niedostatecznej prędkości.
- bieganie: tutaj miałem pewność, że jeśli zostanie jakiś sensowny limit, machnę maratonik bez problemu. Limit na Ironmana jest 16 godzin, tyle co na Rzeźniku w Bieszczadach albo 100km na Kaszubskiej Poniewierce. Czyli to taki trochę inny ultra.
- sprzęt: triathlon to nie jest tani sport. Sam rower potrafi kosztować więcej, niż samochód. Do tego markowe ciuszki, pianki, kaski i inny sprzęt służb specjalnych. Jako, że chciałem tylko zobaczyć jak to jest, zaliczyć i wrócić do biegania poszedłem po taniości: piankę dorwałem na wyprzedaży w Decathlonie po 2 stówki, jakiś najtańszy strój za 129, rękawiczki 2 dychy, buty do roweru 229 itd. Razem wyszło max 1000.
W kwestii roweru bardzo pomógł mi Marek: zaoferował pożyczenie swojego Tribana, nauczył podstaw poruszania na tym narzędziu autodestrukcji i na 2 tygodnie przed startem zorganizował wspólny trening 120 km. Do 30-stego km było super, cisnęliśmy radośnie kilometry. Postanowiłem przetestować jedzenie w trakcie jazdy jedną ręką. Test jedzenia wypadł pomyślnie, dopiero niefortunnie rzucając skórkę od banana w krzaki omal nie doprowadziłem do końca marzeń o Ironie. Wypadłem z trasy na szuter, straciłem panowanie nad kierownicą, wyrżnąłem się i przejechałem kilka metrów na boczku. Szczęśliwie nic nie złamałem i mogliśmy kontynuować rajd:
Przynajmniej osłoniłem twarz |
Potem wywaliłem się już tylko raz, gdy zapomniałem wypiąć espedeki. Wiedziałem już, że jeśli się nie połamię, to przejadę te 180km powyżej 20km/h.
Do pływania i roweru przyjąłem starą dewizę polskich szkoleniowców piłki nożnej: coco jumbo i do przodu. A później bieg i jakoś to będzie. Plan minimum: zaliczyć Irona. Plan optimum: złamać 14 godzin. Liczyłem 2h na pływanie, 7h rower i 5h bieg. Minus minuta i będzie 13 z przodu.
Dzień przed zawodami skompletowałem sprzęt i pojechaliśmy z żoną do Malborka:
Kilka słów o mieście: zamek jest przecudowny, absolutny hit na miarę świata. Wszystkie wydarzenia około-startowe jak rejestracja, odprawa, pasta party dzieją się na terenie zamku. Za pierwszym razem zgubiłem się w labiryncie ceglanych zabudowań. Na pewno tam wrócę z dzieciakami i to nie na jeden dzień.
Podczas odprawy zaczęło padać i zrobiło się zimno. Na wielu twarzach pojawił się stresik przed wchodzeniem rano do rzeki. Wróciłem do hotelu i stał się pierwszy wielki cud: oglądałem Rob Roya, wskoczył blok reklamowy, przełączyłem na coś i przysnąłem. Było dopiero koło 21. Kiedy się ocknąłem, skorzystałem z okazji, wyłączyłem TV i poszedłem spać. Obudziłem się o 2 zupełnie wyspany i pełen energii. Pamiętam wiele startów we wczesnych godzinach porannych, kiedy nie zmrużyłem oka całą noc, a potem przysypiałem na trasie. Tym razem miałem na koncie blisko 5 godzin snu, liczba w zupełności wystarczająca.
Do zamku miałem 3km z hotelu. Dzień wcześniej portierka powiedziała, że śniadania serwują od 7, więc się nie załapię (musiałem wyjść ok. 4.40), zatem od razu szedłem do schodów. Wyjątkowo wybrałem inną trasę, niż wcześniej i kolejny "cud" - ktoś wchodził akurat do jadalni. Poszedłem za nim sprawdzić o co chodzi i okazało się, że to jeden z zawodników załatwił z obsługą przygotowanie śniadania wcześniej. Ten posiłek uratował mi później wyścig.
Pierwszy etap: pływanie. Szedłem bojowo nastawiony. Ostatnio oglądam kanały na Youtube o wielkich bitwach. Aleksander, Cezar, Napoleon, mapki pól bitewnych w 3d, ruchy wojsk, mapy państw. Nie można się oderwać od kolejnych niesamowitych kampanii. Idąc przez most nad Nogatem czułem się jak żołnierz przed bitwą. Pragnąłem jak najszybciej wskoczyć w odmęty wody i pruć do przodu.
C.D.N.
piątek, 6 września 2019
Czy może być gorzej?
Polska giełda to dno - i to dosłownie:
mWig40 market cap / mWig40 book value jest na poziomach z krachu 2008/2009.
Wczoraj zadebiutował ETF, który ma odzwierciedlać indeks mWig40 Total Return (powiększany o dywidendy). Czekałem na niego i nabyłem jednostki.
Tytułowe pytanie: czy może być gorzej zaprząta głowy nielicznej garstki graczy, którzy pozostali na GPW. Odpowiedź jest oczywista: może. Jednak gram pod scenariusz, że stosunek ryzyka do nagrody jest obecnie optymalny w długim terminie. Kupuję bardzo tanio, by za rok-dwa sprzedać drogo.
Polski grajdoł jest beznadziejny, ale już indeksy rynków rozwijających się pomimo wszechobecnego strachu, recesji i odwróconych krzywych obligacji zachowują się całkiem dobrze:
Wtórny dołek na MACD, higher low na wykresie - technika nie potwierdza katastroficznych wizji. Emocje mówią: ostatnia rzecz jakiej można się spodziewać na GPW to wzrosty, a chłodna kalkulacja mówi, że to właśnie teraz jest TEN moment.
Tekst nie jest rekomendacją inwestycyjną; myliłem się już tyle razy podczas tej bessy, a GPW (ostatnio znalazłem trafny przydomek: Gówno Pod Wodą) zawsze potrafi zaskoczyć słabością lub przekrętem.
mWig40 market cap / mWig40 book value jest na poziomach z krachu 2008/2009.
Wczoraj zadebiutował ETF, który ma odzwierciedlać indeks mWig40 Total Return (powiększany o dywidendy). Czekałem na niego i nabyłem jednostki.
Tytułowe pytanie: czy może być gorzej zaprząta głowy nielicznej garstki graczy, którzy pozostali na GPW. Odpowiedź jest oczywista: może. Jednak gram pod scenariusz, że stosunek ryzyka do nagrody jest obecnie optymalny w długim terminie. Kupuję bardzo tanio, by za rok-dwa sprzedać drogo.
Polski grajdoł jest beznadziejny, ale już indeksy rynków rozwijających się pomimo wszechobecnego strachu, recesji i odwróconych krzywych obligacji zachowują się całkiem dobrze:
Wtórny dołek na MACD, higher low na wykresie - technika nie potwierdza katastroficznych wizji. Emocje mówią: ostatnia rzecz jakiej można się spodziewać na GPW to wzrosty, a chłodna kalkulacja mówi, że to właśnie teraz jest TEN moment.
Tekst nie jest rekomendacją inwestycyjną; myliłem się już tyle razy podczas tej bessy, a GPW (ostatnio znalazłem trafny przydomek: Gówno Pod Wodą) zawsze potrafi zaskoczyć słabością lub przekrętem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)