niedziela, 11 grudnia 2016

Podsumowanie giełdowe 2016 i plan na kolejne lata

Plan na mijający właśnie 2016 rok nakreśliłem rok temu we wpisie http://podtworca.blogspot.com/2015/12/trzecia-szansa.html . Przez cały rok skupiłem się zatem na budowaniu długoterminowej pozycji akcyjnej, bronionej dywidendami oraz aktywnym graniu opcjami call. Pierwszy raz w karierze prawie nie grałem na spadki (prawie, bo czasem próbowałem szczęścia w scalpingu szortami, ale z mizernym skutkiem).

Akcje

Zasadniczy trzon planu, czyli zakup dobrych/niedocenianych spółek po dobrej/znakomitej cenie wypełniałem przez cały rok - zarówno wtedy, gdy rynek panikował, jak i wtedy, gdy wydawało się, że ruszyła hossa i to ostatni moment na kupno.

Udało mi się zaparkować w 45 spółkach 2/3 kapitału, a po doliczeniu dywidend zamknąłem rok kilka procent na plusie. Pozycja na jednej spółce waha się między 0.2 a 4.4% portfela, przeciętnie w przedziale 0.7-2.4 . Niejedna spółka w tym czasie odpaliła kilkadziesiąt % do góry, a inna tyleż spadła, ale nie kasowałem zysków, ani nie ciąłem strat. W fazie akumulacji takie ruchy służą odsiewaniu przypadkowych pasażerów.

Kilka razy zagrałem średnioterminowo na akcjach, w które nie wierzyłem, ale jednak uważałem za zbyt mocno przecenione i liczyłem na kilkanaście-kilkadziesiąt % zysku w razie odbicia. Jednym z takich kwiatków było m.in. JSW, które miałem po 14.xx i wypuściłem parę zł wyżej :) Generalnie jednak traktuję portfel jak fundusz akcyjny zbudowany z myślą o hossie. I tutaj przygotowałem się na 2 warianty:

1. Szybki i mocny trend wzrostowy, trwający 1-2 lata, którego chciałbym spieniężyć, gdy liczne wskaźniki zaczną sygnalizować przegrzanie i przewartościowanie rynku akcyjnego. Pod taką hossę trzymam liczne, ale niewielkie pozycje na małych spółkach. Również z tego powodu nie redukuję zyskownych pozycji, bo pamiętam z 2009 roku jak szybko ceny potrafią uciec.

2. Długotrwały, przetykany korektami, łagodny trend wzrostowy, w czasie którego spółki zyskują po kilka-kilkanaście % rocznie i dodatkowo wypłacają dywidendy. Pod ten scenariusz mam spore pozycje na PKO, PZU, PGE, ENG, OPL itd.

Parę słów wyjaśnienia, dlaczego wytypowałem te dwa scenariusze. Od 7 lat nie widzieliśmy porządnego trendu wzrostowego na szerokim rynku:


WIG i WIG20 pozostają jednak w wieloletnich kanałach wzrostowych.


Bessa trwa już długo: licząc od zeszłorocznego szczytu, na WIG20 jest to półtora roku, jednak ja trzymam się analiz wg których bessa zaczęła się w listopadzie 2013, co widać na SWIG80:


oraz WIG20USD:


Polskie akcje na tle zagranicznych są tanie, dywidendy często 2-3 krotnie wyższe od lokat. Zagraniczna konkurencja mogłaby właściwie wykupywać za grosze udziały w polskich firmach tylko po to, żeby podkładać im nogę.

Niskie wyceny firm obnażają również słabość GPW i polskich instytucji. Z rynku wycofywane są spółki z pogwałceniem praw akcjonariuszy mniejszościowych. Ostatni głośny przypadek to próba wycofania Gobarto (dawny Duda) przez Cedrob. Spółka przetrwała dzięki akcjonariuszom, którzy wykładali pieniądze na liczne emisje ratunkowe, a teraz gdy zaczyna zarabiać i spłacać długi, klika z Cedrobu chce ją wycofać z giełdy płacąc 47 gr za 1zł majątku. Jak znam życie ci sami ludzie będą po latach próbowali wrócić na giełdę, gdy tłum będzie rozszarpywał każde IPO.

Czytałem, że takie praktyki były powszechne w USA w latach 70-tych, gdy przez całe lata spółki wyceniane były poniżej wewnętrznej wartości. Na brudnym przejmowaniu firm wyrastały wówczas kancelarie prawne. Później rynek rozpoczął 20-letnią hossę, ale wielu inwestorów zostało za burtą.

Mamy oczywiście kilka branż i spółek, które od lat pozostają w silnej hossie. Mowa tu głównie o deweloperach gier i wierzytelnościach. Od obu branż trzymam się z daleka, bo na inwestowanie tu jest już za późno, a na pogrywanie nie mam czasu i nerwów. Może macie jakieś typy, która branża wystrzeli w przyszłości, a nie jest jeszcze przewartościowana? Na wypadek mocnych inwestycji w kolej obstawiłem Torpol i Trakcję, szukam też coś związane z drukiem 3d.

Opcje

Plan opcyjny niestety spalił na panewce, bo WIG20 był masakrycznie słaby. Po części to wina składu (energetyka, banki), po części samej GPW, która traktuje go chyba jako indeks utylizacji kapitału - po kiego grzyba są tu wstawiane balony z c/wk 5-10, chyba tylko po to, żeby napompowały najpierw MWIG40 a potem osłabiały WIG20. Podobno do indeksu ma wejść Kruk - jest co prawda jeszcze za tani (c/wk tylko 4 ;) , ale kupił już wierzytelności z Włoch, kraju gdzie ściąganiem długów zajmuje się m.in. mafia. Cóż, życzę powodzenia, z pewnością uda się przez jakiś czas pokazywać imponujące księgowe zyski.

Pogodziłem się już ze stratami z aktywnej gry (4/5 rzutów opcji call wyzerowanych), gdy nagle w 4 grudniowe dni WIG20 urósł ponad 100 pkt i nawet na tym polu zakończę rok niewielkim plusem :) I znowu, podobnie jak rok temu, buduję pozycję z tanich śmieciowych opcji call "c" i "f" na przyszły rok.

Podsumowanie

Dotychczas najlepszym giełdowym rokiem był dla mnie 2013. Pod koniec tamtego roku wycofałem środki z akcji i przez cały 2014 byłem praktycznie poza rynkiem. W 2015 wróciłem, bo bałem się że może ruszyć hossa beze mnie. Nie ruszyła - na blue chipach dopiero wystartowała bessa, ale dzięki dywidendom i timingowi zamknąłem tamten rok na niewielkim plusie. W 2016 liczyłem na wysokie zyski, tymczasem było płasko. Czy to akumulacja na szerokim rynku, czy fundamentalny brak siły, mamy wszak pojedyncze spółki pompowane do niebotycznych poziomów, by wyciągać indeksy? Dopóki czeka nas kolejna transza środków unijnych obstawiam jeszcze hossę. W dłuższym terminie niestety nastawiam się na emigrację kapitałową, ale to temat na odrębny wpis.

niedziela, 4 grudnia 2016

Podsumowanie sezonu ultra

Splot przypadków i okazji sprawił, że w ciągu ostatniego półtora miesiąca przebiegłem 4 deszczowe ultramaratony i jeden maraton. Po tym jak rok temu przebiegliśmy jako TriCity Ultra 145 km na Hel, a później Łemkowynę 150, w sezonie 2016 postanowiłem skupić się na lżejszych biegach turystycznych. Gdzieś trzeba było wreszcie postawić granicę przesuwaniu dystansów i wykorzystać zbudowaną formę dla przyjemności. Pierwsza okazja nadarzyła się już w styczniu, gdy z kolegami z pracy zwiedziliśmy norweskie fiordy, choć tamta wyprawa skomplikowała się przez orkan. W kwietniu tradycyjnie pobiegłem w naszej flagowej 80-tce TriCity Ultra, a w maju obiegliśmy jezioro łebskie, co opisał mój ulubiony blogger Tomek "Run Around The Lake".



Choć biegi na dystansach 40-100 km przewijały się dość regularnie, poza nimi niewiele biegałem i słabszą formę obnażył mój start w pierwszej oficjalnej imprezie Sudecka Setka. Przegrzałem się, spuchłem i pierwszy raz w życiu na poważnie rozważałem zejście z trasy. Ostatecznie doczłapałem do mety z ciężką depresją, że w sierpniu czeka mnie kolejny bieg na 80km w upale, a tydzień później Maraton Solidarności. Sierpniowy ultra, czyli Chudy Wawrzyniec (relacja Tomka ze startu naszej ekipy) wypadł na szczęście w jedyny deszczowy dzień i zamiast przegrzania złapałem lekką hipotermię, dzięki której wykręciłem przyzwoity czas. Nigdy nie zapomnę wspinaczki po spływającym z Oszusta błocie :)



Po maratonie skupiłem się na graniu w ping ponga, choć powinienem zacząć poważniej ćwiczyć, bo kilka miesięcy wcześniej podjąłem dość poważną decyzję: zapisałem się na badanie ultrasów organizowane przez prof. Ratkowskiego z gdańskiego AWFiS. Głównym elementem badania miał być bieg na 100km po 400-metrowej bieżni. Wiedziałem, że będzie to dla mnie trudniejszy bieg ze względu na mocniejsze tempo i eksploatowanie głównie dolnych kończyn. W biegach górskich przez większą część czasu maszeruje się pod górę, potem się z niej szybko zbiega i znowu drałuje na kolejny szczyt. Przez cały rajd pracują wszystkie grupy mięśni (np. po Wawrzyńcu największe zakwasy miałem w tricepsach), limit czasowy jest bezpieczny. Termin biegu został wyznaczony na początek listopada.

Był jednak wrzesień, a ja dalej (od roku) suszyłem chłopakom głowy, żeby zorganizować bieg przygodowy w formule "znaleźć tanie bilety lotnicze, machnąć setkę i pozwiedzać". Rysowałem na endo różne pętelki i podsyłałem propozycje, które pozostawały bez odzewu.
- To przestań o tym wciąż gadać, tylko podaj konkrety, a najlepiej kup od razu bilety, jak trafisz na okazję - skwitował przez telefon Tomek.
I tak następnego dnia mieliśmy już bilety do Bergamo we Włoszech po 60zł na koniec listopada. Tomek nagle się nakręcił i zamówił jeszcze bilety po 19zł do Skavsty w Szwecji na przedostatni tydzień października, a dokładniej poniedziałek po Łemkowynie. W tym roku w Łemko startował tylko Stasiu i chłopakom było smutno, że reszta nie jedzie, w końcu na pierwszej edycji biegu przeżyliśmy naszą inicjację w górskich ultra.

Pozostało jeszcze tylko wcisnąć jesienną edycję TriCity Ultra na 19 listopada i nagle okazało się, że w przeciągu 5 tygodni zrobię 4 długie dystanse. Na miesiąc przed setką po bieżni nie mogłem biegać żadnych maratonów, więc ULTRA IKEA odbyła się w formie kilku joggingów na dychę przemieszanych ze zwiedzaniem surowych szwedzkich plaż Bałtyku i nie-szwedzkich "restauracji" Maca i Burger Kinga oraz tradycyjnego uzupełnienia elektrolitów w pokoju hotelowym.



Ten wypad i wcześniejsze cotygodniowe dłuższe wybiegania z Tomkiem wzmocniły mnie przed setką na AWF. Acha - przez ok. 20% trasy padało.

Badanie trwało od piątku wieczorem do niedzieli rano, ulokowano nas w hotelu przy Akademii, więc zżyliśmy się snując przy piwku opowieści ze szlaków. 8 razy pobierano nam krew (5 razy w trakcie biegu), przez jakieś 30 godzin mogliśmy sikać tylko do baniaków, mierzono nam nacisk śródstopia, proporcje tkanek w ciele, ekg, robiono testy psychologiczne itd. Pierwszy raz w trakcie ultra biegłem z muzyką, co po 70-tym km zmieszane ze zmęczeniem i bólem przeciążonych partii nóg sprawiło, że przeżyłem kilka niemal transcendentnych momentów. Gdy kończyłem 50-ty kilometr przyjechali Michał oraz Tomek z pociechami i pomogli mi przebyć pierwsze 6 i pół km kryzysu z kolejnych 40-stu ;) Tomek wcześniej całkiem udanie pokonał Harpagana i opowiedział o ciężkim kryzysie jaki wtedy przeżył i pewności, jaką później zdobył, że każdy kryzys można pokonać. Miałem jego słowa cały czas z tyłu głowy, choć odżyłem dopiero na 10km przed metą, a ostatnie 5 pobiegłem już na euforii.


I znowu padało, tym razem przez jakieś 40km, więc tradycyjnie dostałem hipotermii jak tylko wyszedłem z podgrzewanego namiotu, w którym mierzono nacisk śródstopia i pobierano krew. Od pierwszego maratonu, który przebiegłem 3 lata temu nie byłem tak połamany. Gdyby nie poręcze, nie zszedłbym po schodach. Naderwałem chyba też jakiś przyczep, ale to wyszło dopiero na kolejnym biegu. Ale i tak czułem się świetnie, zrobiłem 100km w 12:51 na 11 lub 12 miejscu z 20 biegnących, myślałem że pójdzie mi znacznie gorzej.

2 tygodnie później pobiegłem 6-stą edycję naszego biegu TriCity Ultra 80. Atmosfera jak zawsze super, po turystycznej IKEI ULTRA i wyczerpującej setce na AWF organizm miał moc. Prowadziłem wyluzowaną grupkę, było wesoło.


A potem zbiegałem z płyty Orłowskiej i nagły ból w nodze uświadomił mi, że na setce AWF musiało dojść do jakiegoś naderwania, bo rypło w tym samym miejscu co wtedy. Przez jakiś czas nie byłem w stanie w ogóle truchtać. W dodatku się ściemniło i zaczęło padać. No super - trzecie ultra i znowu ten je*#! deszcz. Tomek i Michał supportowali biegaczy i wiedzieli już o kontuzji. Biłem się z myślami - nigdy jeszcze nie zszedłem z trasy, bo jak mawiają najstarsi Indianie "poddawanie się wchodzi w krew", a tego wolałem nie doświadczyć. Byłem w stanie spokojnie dokończyć ten bieg idąc, ale za 5 dni mieliśmy z Tomkiem lecieć do Bergamo i przebiec dookoła jezioro d'Iseo (70km). Kiedy odlewałem się przy działkach w drodze na Energa Arena (dawne PGE :) zatrzymał się jakiś samochód, zjechała szybka i usłyszałem głos Michała:
- Wsiadaj. (i coś tam jeszcze, ale nie pamiętam)
Pomyślałem jak to robią weterani ultra, że nie muszę nikomu nic udowadniać i wsiadłem na 65-tym km.

Urosła mi jakaś gulaja z tyłu kolana i zrobiła się sina:


Ogólnie dało się chodzić, ale w necie straszyli, że jak będę z tym dalej biegał, to konkretna kontuzja może mnie wyłączyć na miesiące, jak nie lata. Smarowałem to różnymi traumalami, masowałem, dmuchałem i chuchałem. W czwartek polecieliśmy do Bergamo i zaczęła się jedna z najlepszych biegowych przygód, którą jak zwykle klimatycznie opisał Tomek w cyklu Giro del Lago d'Iseo.

Bardzo się bałem, że kontuzja wyłączy mnie z tego ultra, tymczasem choć znowu trochę spuchło i czułem na pierwszych kilkunastu km, że mogłoby coś pobolewać, ona się po prostu rozbiegała. A - i znowu trochę padało, ale przy kilkunastu stopniach to w ogóle nie przeszkadzało ;)

Starożytne ruiny, średniowieczne miasteczka - mniam!


Zasłużona pizza po biegu

Do domu wróciłem w sobotę wieczorem, a już w niedzielę o 6 leciałem w delegację do Aten. Ojczyzny maratonu. Noga się wyleczyła. Takiej okazji nie można było odpuścić..

niedziela, 30 października 2016

Wyniki ankiety i analiza

All we are saying, 
is give WIG a chance! 

Dziękuję za oddanie głosów w ankiecie. Niestety nie uzbierało się ich 100, bo blog nieużywany podupadł, ale mimo wszystko nazbierało się wystarczająco dużo, żeby określić w co wierzymy, a w co nie:


Początkowo chciałem obwieścić, że do końca roku lecimy na 2250, bo taka wartość znajduje się w najrzadziej typowanym przedziale. Ostudziło mnie wyliczenie uproszczonej wartości oczekiwanej:

echo "scale=4; (1500*5+1700*14+1900*24+2100*17+2500*2+2700*2)/64"|bc
1921.8750

Typujemy wynik 100pkt wyższy, niż obecna wartość WIG20, więc podobnie jak w czerwcu większość obstawia wzrosty. Przeklejmy ówczesne wyniki:


Rzuca się w oczy wyższa zmienność, ale to zrozumiałe, gdyż wtedy do końca 2016 zostawało blisko pół roku, a obecnie tylko 2 miesiące. Wartość oczekiwana:

echo "scale=4; (1500*22+1700*13+1900*26+2100*27+2300*7+2500*8+2700*7)/110"|bc
1965.4545

zbliżona i co ciekawe przedział 2201-2400 tak jak teraz najrzadziej typowany.

Nie mogę zatem o bliższej (2-miesięcznej) przyszłości napisać nic konkretnego poza tym, że pozostaję bykiem w długim terminie i regularnie powiększam pozycję akcyjną. Sądzę, że dzisiejsze ceny PKO, PZU, OPL czy PGE są wieloletnimi okazjami, a indeks WIG rymuje:



piątek, 28 października 2016

Ankieta WIG20

Zapraszam do udziału w ankiecie. W czerwcu typowaliśmy przedział w jakim WIG20 zakończy 2016 rok. Sprawdźmy jakie są nasze przewidywania na koniec października.


Wig20 na koniec roku 2016 wyniesie:
 
pollcode.com free polls

Tradycyjnie po zebraniu ok. 100 głosów przedstawię wnioski, wykresy i prognozy.

poniedziałek, 26 września 2016

Długa bessa na WIG20

Przyjrzyjmy się dzisiaj bessom na WIG20:


W skali 23 lat widzimy 6 standardowych rynków niedźwiedzia oraz 2 "super-bessy". O ile pierwsza zakończyła się po 9 latach, druga wciąż trwa. Wszystko ma jednak swój kres, także spadki. Dla mnie zarówno linie czerwone, jak i fioletowe sugerują, że odbicie się zbliża, a nagromadzenie pesymistycznych newsów tylko wzmaga szansę na odwrócenie trendu.

Według najbardziej pesymistycznej historycznej analogii (2001-2003) spadki powinny się już zatrzymać, ale jeszcze przez półtora roku nie powinniśmy oczekiwać hossy. Jednak nawet w takim wypadku warto trzymać spółki dywidendowe, bo zwrot z przepływów powinien być zbliżony lub wyższy od lokat.


Choć jestem na giełdzie od 2008 roku, każdy rok potrafi mnie kompletnie zaskoczyć. Nie ważne ile się widziało i przeżyło, zdarzenia z pozoru niemożliwe są powszechne i niemal zawsze toczą się bez mojego udziału. Jestem w końcu racjonalnym graczem i nie obstawiam "niemożliwości".. Ten rok należy do JSW:


Ile fortun urosło w przeciągu ostatniego półrocza? Zapewne ułamek portfeli pogrzebanych przez ponad 4-letnią bessę. W 2009 podobnie zachowały się KGHM i Lotos.

poniedziałek, 5 września 2016

Ratujmy Mariusza Zielke

3 lata temu zrecenzowałem pierwszą powieść Mariusza Zielke. Autor zna polską giełdę od podszewki, 10 lat pracował jako dziennikarz, ma też pociąg do odkrywania prawdy i ujawniania jej w swoich powieściach, a to jak wiemy w ojczyźnie seryjnego samobójcy bywa niebezpieczne. Mariusz Zielke spędził ostatnie 11 miesięcy na pisaniu swojej najlepszej powieści, ale ujawnił coś, co zagraża jego bezpieczeństwu. Dlatego porzucił wszelkie plany finansowe i udostępnia powieść za darmo, abyśmy nie pozostali obojętni. Książkę można pobrać ze strony:

 http://www.stopcenzurze.pl

Jeśli kogoś nie przekonał mój chaotyczny wstęp, oddajmy głos samemu pisarzowi:

Trudno w to uwierzyć, ale to historia niemal jak z pierwszego tomu "Millennium" Stiega Larssona. Nagradzany dziennikarz, który przez całe życie walczył z patologiami, zostaje zmuszony do odejścia z pracy, bo trafił na coś, na co nie miał trafić. Nikt go nie chce zatrudnić, bo reklamodawcy są ważniejsi niż czytelnicy. Zakłada więc własną gazetę w internecie i przez dwa lata dokłada wszystkim bez wyjątku: politykom, korporacjom, przestępcom, finansistom. Wierzy, że odwaga zwycięży. Pisze tylko prawdę (nigdy nie przegra procesu), a pisze o sprawach niezwykle ważnych, dotyczących ogromnych pieniędzy i istotnych dla Polski systemowo.
Jednym z tekstów naraża się wpływowemu finansiście, który okaże się skazanym przestępcą, zamieszanym w bardzo dziwne interesy, współpracownikiem trzech służb specjalnych i człowiekiem posądzonym o próbę obalenia rządu. Ten człowiek wytacza dziennikarzowi 5 procesów sądowych, żądając miliona odszkodowania (za pisanie prawdy) i ukarania go w procesie karnym. Do prowadzenia procesów wynajmuje dwie drogie, niezwykle skuteczne kancelarie prawne. Dziennikarz jednak wygrywa wszystkie procesy (nie przez kruczki prawne, tylko dlatego, że pisał prawdę i robił to w interesie publicznym). Ale przegrywa życie, karierę, nie jest w stanie już prowadzić gazety, ciężko mu zarobić na życie. Za każdą ofertą pracy ktoś podąża, by wystraszyć potencjalnego pracodawcę. Ten gość ma cierpieć i nie ma mieć normalnej pracy.
Wtedy dostaje ofertę od innego milionera: opisz historię kryminalną, która mnie dotknęła, a cię ozłocę. Dziennikarz potrzebuje pieniędzy, ale przede wszystkim podoba mu się temat. Zabiera się do przeglądania akt sądowych, bada sprawę i natrafia na wiele niewyjaśnionych wątków: korupcję na wysokich szczeblach i knowań w służbach, tajemniczych agentów i powiązań, wreszcie na serię morderstw. Na kanwie prawdziwej historii pisze całkowicie zmyśloną, niegroźną (według niego) dla nikogo powieść. Powieść życia. Z pewnością najlepszą, jaką napisał. Ale wtedy ujawniają się siły zła i mówią: nie opublikujesz jej. Ta powieść ma zostać spalona, zamknięta w więzieniu, lepiej przemyśl, co robisz, bo ujawnimy „mroczną stronę”.
To nie jest sparafrazowana historia z książki Larssona. To nie jest dmuchana marketingowo opowiastka cwaniaka, który sprzedaje naiwnym swoje książki. To moje prawdziwe życie. Nie mam tylko Salander, która mogłaby mi pomóc w tej walce. Bądźcie moją Lisbeth Salander! Bardzo Was potrzebuję! Mam nadzieję, że moja wojna o prawdę, sprawiedliwość i wolność słowa zakończy się inaczej, niż walka Stiega.

środa, 31 sierpnia 2016

Komu najbardziej zależy na przewalutowaniu?

Cieszy mię ten rym: "Polak mądr po szkodzie";
Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,
Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.


Natrafiłem dziś na ten ranking walut:


PLN drugą najsłabszą walutą na świecie. Niech mnie oświeci ktoś mądrzejszy: czy jest możliwe, żeby jakaś tajemnicza siła na rynku podtrzymywała słabość waluty w oczekiwaniu na przewalutowanie setek tysięcy kredytów frankowych po skrajnie niekorzystnym dla Polski kursie?

środa, 13 lipca 2016

Niezwykłe liczby

Kilkanaście lat temu, gdy zaczynałem studia na polibudzie przeżyłem fascynację matematyką. Mieszkałem w łączniku akademika z kolegą, który uczestniczył w olimpiadach i pomógł mi, przyzwyczajonemu do licealnych technik i obliczeń, wejrzeć w abstrakcyjny świat pojęć. W antykwariacie przypadkowo kupiłem m.in. mającą kilka dekad na karku kultową pozycję "Co to jest matematyka". W założeniach miała to być chyba książka popularno-naukowa, ale nagromadzenie wzorów, twierdzeń i dowodów stawiałoby ją dzisiaj w kategorii podręczników.

Regularnie wracam do tej książki i polecam każdemu, kto miał na studiach styczność z matematyką "wyższą" lub chciałby poszerzyć swoje horyzonty. Umysł jest niedocenianym komputerem, nawet jeśli nie rozumiemy tego co czytamy, on cały czas przepracowuje temat i gdy wracamy po latach, okazuje się, że całkiem nieźle się w nim orientujemy. Miałem tak np. z programowaniem funkcyjnym, którym zainteresowałem się na studiach, ale porzuciłem z braku zapotrzebowania i problemów z rozumieniem algorytmów. 2 lata później dopisałem do swojego języka programowania elementy języków funkcyjnych, żeby ułatwić programowanie gier, a obecnie programuję funkcyjnie, bo jest to dla mnie prostsze i piękniejsze od imperatywnych konstrukcji.

Z liczbami zespolonymi zetknąłem się już w pierwszej klasie szkoły średniej, ale idea liczb nie powiązanych z policzalnymi bytami nie mogła przebić się przez mur moich ograniczeń. Dopiero lata przesiąkania abstrakcyjnymi ideami i w szczególności implementowanie ich w komputerze, sprawiły że teraz odbieram je jako coś naturalnego. Dlatego gdy stykam się z jakimś nowym, skomplikowanym zagadnieniem, nie panikuję, że nie rozumiem go z marszu, tylko daję sobie czas na nasiąkanie. Codziennie trochę czytam, myślę, przeprowadzam umysłowe spekulacje i czekam na olśnienie, aż zagadnienie to stanie się czymś oczywistym.

Niezwykłe liczby prof. Stewarta jest pozycją znacznie prostszą od klasycznej "Co to jest..", ale wciągającą niczym kryminał. Napisana w nowoczesnym stylu, przedstawia nam "magię" konkretnych liczb, prowadzi przez historię odkrywania (wynajdywania?) klas liczb. Choć prawie nie ma tu dowodów, aż roi się od twierdzeń, które w czasach pisania "Co to jest matematyka" były wciąż hipotezami. Gorąco polecam każdemu, szczególnie tym, którzy uważają siebie za humanistów, bo nie lubili matematyki w szkole. Ludzie żyjący tysiące lat temu nie potrafili pojąć liczb ujemnych, nie rozumieli koncepcji zera, wszystko to musieli dopiero wynaleźć. Prof. Stewart pokazuje, jak wynajdywali sposoby pokonania problemów obliczeniowych. Nawet jeśli się zgubicie, czytajcie, gdy wrócicie za rok-dwa, żaden temat już was nie zaskoczy :)

niedziela, 12 czerwca 2016

Wyniki ankiety

Dziękuję za oddane głosy i zabieram się do analizy. Spójrzmy na wynik:



W pierwszym odruchu miałem ochotę nakreślić optymistyczny scenariusz, podobnie jak w połowie 2012 roku. Podobnie jak wtedy najmniej głosujących spodziewało się wzrostów powyżej 2200-2300. Różnica jest niestety taka, że wówczas WIG20 bujał się w przedziale 2000-2100 i spadki obstawiało ok. 39% osób, przedział 2000-2300 36% a wzrosty zaledwie 25%.

Tymczasem dzisiaj WIG20 spadł poniżej 1800, zatem przyjmując ówczesne miary zdecydowana większość obstawia wzrosty. Nawet jeśli za poziom neutralny przyjmiemy przedział 1700-1900 (muszę rozbić na pół liczby głosów z tych przedziałów) otrzymamy wynik:
spadki poniżej 1700 = (22+6.5)/110 ~ 26%
neutralnie 1700-1900 = (6.5+13)/110 ~ 18%
wzrosty powyżej 1900 = (13+27+7+8+7)/110 ~ 56%

Wartość oczekiwana (przyjmując połowę za wartość reprezentującą przedział):

(22*1500+13*1700+26*1900+27*2100+7*2300+8*2500+7*2700)/110 =
1965.4545

jest blisko 200pkt wyższa niż obecna wartość indeksu.

Obawiam się, że może to oznaczać wyciskanie inwestorów z akcji aż do fazy głębokiej kapitulacji. Przyjrzyjmy się 50 największym europejskim spółkom sprzed 4 lat:


i obecnie:

(zaznaczyłem odpowiednio poziom z ostatniego notowania pierwszego wykresu, maksimum z 2015 i aktualne zamknięcie)

4 lata temu prawdopodobieństwo przemawiało za bykami, obecnie każdy znajdzie tyle samo argumentów za odbiciem jak i kontynuacją spadków.

Jaka jest zatem moja taktyka na najbliższy czas? Jestem przede wszystkim zakładnikiem obranej strategii, która zakłada wykorzystanie obecnej bessy do zbudowania portfela długoterminowego pod przyszłą hossę. Pisałem dziesiątki razy, ale powtórzę: zmarnowałem 2 hossy posiadając w portfelu bardzo dobre i bardzo tanie spółki, które później urosły 5-10-20 krotnie, ponieważ brałem pewny zysk 20-100% (czyli gdy urosły 1.2-2 krotnie). Dlatego w gruncie rzeczy spadki są mi na rękę, gdyż pozwalają powiększyć pozycję.

Ciężko jest wejść w stratę, gdy już było się parę procent na plusie, jednak na osłodę skapnie trochę dywidend (to trochę to aktualnie 8.08% z posiadanych papierów, które wypłacą dywidendy). Jeszcze ciężej będzie utrzymać ten wymęczony spadkami i korektami portfel, gdy rozpoczną się wzrosty - bo te kiedyś nadejdą, choćbyśmy mieli czekać kolejny rok. Kto wie, może to już kwestia tygodni, czasowo jesteśmy w sytuacji podobnej do początków 2003 roku:


Kolejny argument za niepozbywaniem się akcji to "prawo dziadowskiej gospodarki", które mówi że "w dostatecznie długim terminie waluta i akcje nie mogą spadać równocześnie". Popatrzmy na argentyński Merval i Peso (USDARS):


oraz rosyjski MICEX i USDRUB:


Interpretacja jest prosta - kiedy waluta się szmaci, obywatele uciekają z oszczędnościami w nieruchomości, ziemię i akcje. Ponadto dla zagranicznych inwestorów aktywa stają się tak tanie, że mogą je wykupić za kieszonkowe.

Pozostaje jeszcze kwestia ryzyka politycznego. PiS jest mentalnym spadkobiercą PRL, więc musi odzyskać przedsiębiorstwa dla państwa. A państwo to partia, zatem zyski z firm mają trafiać do partyjnych aparatczyków i ich rodzin, a nie jakichś tam akcjonariuszy. Dzięki tej światłej polityce WIG20USD zachowuje się już gorzej od rosyjskiego RTS w każdej dostępnej na stooq ramie czasowej (1 rok, 3 lata, 5, 10, 20):




środa, 8 czerwca 2016

Ankieta 06.2016

Witajcie. Kilka razy Wasze odpowiedzi w ankietach pozwoliły wysnuć ciekawe wnioski. Zapraszam do udziału w kolejnej i tradycyjnie po przekroczeniu 100 głosów odniosę się do wyników i opiszę swoją taktykę na najbliższe miesiące.


Wig20 na koniec roku 2016 wyniesie:
 
pollcode.com free polls

piątek, 3 czerwca 2016

Ostatni będą pierwszymi

Porównanie indeksów WIG20, MWIG40, SWIG80 i NCINDEX za ostatnie 5 lat:


i za ostatni miesiąc:


Śmieciuchy z NC nie uczestniczyły w ostatnich spadkach! Dla mnie to sygnał, że trzeba zaparkować tam trochę grosza. Niestety nie potrafię wytypować spółek... Pomożecie?

Zgodnie z zapowiedziami do portfela trafiło już PZU i Energa oraz trochę opcji i16 1900/2000/2100 i 2200. Liczę, że do września trochę odbijemy, albo odbijemy przynajmniej na tyle, żeby opcje i161900 urosły na tyle, żeby pokryć cenę pozostałych i wyjść bez straty.

Kolejne pytanie: co myślicie o obligacjach Getinoble? Te niezabezpieczone i wygasające w 2020 są wyceniane na ok. 770zł za nominalną 1000zł. Spółka jest zagrożona bankructwem w przypadku przewalutowania kredytów, z drugiej strony ma mnóstwo chętnych na nowe obligacje, za które skupuje taniej dotychczas wyemitowane. Na razie kupiłem pilotażowo, żeby zobaczyć jak to się je.

wtorek, 24 maja 2016

Polowanie na dołek

Uwaga: zaprezentowana technika gry niesie wysokie ryzyko i może zupełnie nie pasować do Twojego podejścia.

W zeszłym roku poskubałem trochę na mułach z WIG20 według taktyki "5% i w nogi albo dywidenda (i w nogi)". Plan rozpisałem tutaj. Zabawne - o ile na Tauronie i PGE zrealizowałem plan "5%", to PKO postanowiłem trzymać na długi termin (taką zmianę zasad gry planowałem) i zamieniłem zysk w stratę. Jednak nadal nie zamierzam skracać tej pozycji bez solidnego zysku w skali lat. Tymczasem rysuje się szansa na powrót do energetycznych mułów, Tepsy (OPL) i PZU.

Zasady są proste: kupić tanio (częściowo kontraktami), zgarnąć pewne 5% i wiać. W razie wtopy zgarnąć dywidendę i czekać aż wróci na 0.

Na początek beniaminek w zestawieniu - Energa:


Gdzie kupię, gdyby spadło:  8.69
Zadeklarowana dywidenda:  0.49
div yield: 5.6%

PGE:

Czekałem na 10.1x, ale w świetle zadeklarowanej ostatnio dywidendy mogę się nie doczekać.

Gdzie kupię, gdyby spadło: 10.19
Zadeklarowana dywidenda: 0.92
div yield: 9%

OPL:


Techniczne dno już blisko.

Gdzie kupię, gdyby spadło: 5.4
Dywidenda: 0.25
div yield: 4.6%

PZU:

Akcje PZU potaniały kilka zł po tym, jak zapowiedziano dywidendę niższą o 70gr ;) Powód dobry jak każdy inny. Buduję pozycję jeśli spadnie na 30zł.
Dywidenda: 2.08
div yield: 6.9%


Na wszystkich 4 spółkach otworzyłem już pozycje kontaktowe na wypadek gdyby zaczęły uciekać.

Portfel buja aktualnie koło zera (2 miesięczne spadki znowu zjadły zyski), trzeba jednak doliczyć kilka zamkniętych pozycji, które zbyt mocno wystrzeliły, a nie zakładałem na nich kokosów w krótkim terminie (nieoczekiwany zysk blisko 100% z ZEP). Razem z dywidendami daje to kilkuprocentowy zysk (dywidenda z Decory 40%!). Udział gotówki urósł już do 50% i nie czuję się komfortowo - wiele akcji jest bardzo tanich i chciałbym kupować, ale technika pokazuje, że może być jeszcze taniej, więc czekam.

Aktualizacja

Przy OPL była pomyłka, cena na wsparciu to 5.4 a nie 4.4.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Polska w odwrocie

Po ustanowieniu dołka w styczniu polskie akcje szły do góry jak po sznurku. Korekta 40-60% całego wzrostu nie byłaby niczym szczególnym na giełdzie. Szczególnie, że pojawił się bardzo silny motyw zewnętrzny: na 13 maja planowana jest obniżka ratingu Polski. Nic dziwnego, że gwałtownie tracą wszystkie aktywa: waluta, obligacje i akcje. Spójrzmy na wykresy:

 Na USDPLN do 4 zł nie ma paniki.

 WIG20 mógłby przetestować lukę na 1860.


Środkowa linia wideł Andrewsa okazała się skutecznym oporem dla WIG20USD.

Formacja rysowana na obligacjach 10-letnich coraz bardziej przypomina trójkąt, co w perspektywie roku-dwóch może zapowiadać koniec taniego pożyczania.

Nas interesuje odpowiedź na pytanie, czy obecny odwrót jest zwiastunem poważnych kłopotów kraju, czy paro-tygodniową zagrywką big money pod obniżenie ratingu i odebranie aktywów podczas paniki. Jako, że złoty chodzi właściwie odwrotnie skorelowany do dolara, a polskie akcje są skorelowane z akcjami rynków wschodzących, obserwuję ich wykresy:


EEM.US testuje od dołu średnią 15-miesięczną. Bardziej pasuje mi tu konsolidacja, niż powrót do silnych spadków. Zachodzi równość czasowa fal spadkowych 2007-2009 i 2014-2016.

Na dolarze nic nie widzę poza tym, że trend wzrostowy ustalony:


W czym zatem upatruję nadziei dla akcji i nie chcę się ich pozbywać? Cóż, jako posiadacza masy małych spółek z dobrymi fundamentami, ale ignorowanych przez poważny kapitał, interesuje mnie głównie nieważony indeks całego rynku, a ten dopiero włączył trzeci bieg:



wtorek, 12 kwietnia 2016

20000

Dzisiejszy wpis proszę odczytać symbolicznie i w żadnym wypadku nie traktować jako kotwicy umysłowej, bo moje nastawienie może zmienić się w każdym momencie. Starsi stażem czytelnicy (jeśli jeszcze tu zaglądają hehe) mogą pamiętać, że dość skutecznie udało mi się wychwycić okolice dołkowe na akcjach w 2012 i określić poziomy docelowe hossy dla SWIG80 i MWIG40 (tu znalazłem chyba pierwszą wzmiankę o 15000: http://podtworca.blogspot.com/2013/01/nowe-rozdanie.html ). Sytuację rynkową analizowałem przez cały 2013 i w październiku (na miesiąc przed końcem hossy na SWIG80) popełniłem taki wpis: http://podtworca.blogspot.com/2013/10/kochajmy-hossy-tak-szybko-odchodza.html .

Nie jest moim celem chwalenie się, bo porobiłem w międzyczasie mnóstwo błędów i przestrzelonych prognoz, chcę tylko wskazać, że dzisiejsza prognoza nie będzie zupełnie z dupy wzięta. Od miesięcy piszę o długoterminowej okazji inwestycyjnej i co gorsza bardzo dużo z tego co piszę się sprawdza (co gorsza, bo im więcej człowiekowi uda się trafić, tym więcej ufności nabiera później do swoich analiz i może zdrowo popłynąć, gdy rynek nie zechce się go słuchać ;) . Weźmy np. ten akapit z podlinkowanego wyżej wpisu z października 2013: "Zatem zamiast cyklu dekadowego i niebotycznych wycen polskich spółek, spodziewam się na dzień dzisiejszy rychłego końca hossy i 2-3 letniego marazmu z dramatem w tle." Marazm trwał od końca 2013 do połowy 2015, po czym zaczął się dramat na emerging markets.

Sęk w tym, że w międzyczasie zmieniałem zdanie z 20 razy i wróciłem na rynek o rok za szybko: http://podtworca.blogspot.com/2015/02/a-wiec-wzrosty.html . Wówczas nie była to zła decyzja, gdyż wszedłem prawie w dołku i do maja miałem bardzo dobre wyniki. Potem portfel zaczął się osuwać, aż w trakcie sierpniowego kraszku spadł na minus i trzymał się pod kreską aż do marca bieżącego roku. Na dziś mógłbym zamknąć wszystkie pozycje z kilkuprocentowym zyskiem. Ale tego nie zrobię, gdyż jeszcze bardziej jestem przekonany niż rok temu do kontynuacji obecnej fali wzrostowej na małych i średnich spółkach. 15000 z 2013 zamieniam na 20000 na SWIG80 jako docelowy poziom, przy którym będę skracał pozycję:


Mam w zanadrzu sporo argumentów, ale nie wiem czy jest zapotrzebowanie na elaborat - jeśli chcecie je poznać, zapraszam do dyskusji w komentarzach. Proszę tylko o nie wklejanie nic nie wnoszących komentarzy z linkami do komercyjnych stron, nie przepuszczam ich przez moderację.

niedziela, 6 marca 2016

Giełdowe podsumowanie 2015

Już marzec a nie skrobnąłem w tym roku prawie nic o giełdzie. Przyczyna jest dość prozaiczna - nie mam specjalnie czegoś nowego do dodania w stosunku do tego, co pisałem w zeszłym roku. Przez cały 2015 budowałem pozycję na akcjach i nie zredukowałem jej mimo silnych spadków na GPW w drugiej połowie roku. Sierpniowe tąpnięcie sprowadziło wartość moich aktywów na minus, ale sprzedałem tylko akcje spółek, które mogą borykać się z problemami płynnościowymi. Ponieważ w portfelu miałem prawie wyłącznie małe spółki, a SWIG80 dość szybko odbił, nie było jakiejś masakry. Korzystając z załamki na WIG20 zacząłem też kupować mocno przecenione "blue chipy", choć wcześniej nie planowałem mieć ich w portfelu. Ok. 1.5% dodały do portfela dywidendy, a kilka technicznych zagrań na akcjach, opcjach i kontraktach wpłynęło łącznie na symbolicznie dodatni PIT za 2015.

Obecnie mam aż 31 spółek i powiększam pozycję na tych, które technicznie są w trendach wzrostowych. Oprócz tego certyfikaty na ropę, w tym lewarowane i zaczynam budować pozycję long na gazie. I co tu dużo gadać - mimo kupowania płynnych niedowartościowanych spółek z wysokim współczynnikiem Altmana, gotówką na koncie, przychodami z realnej działalności i płacących dywidendy, portfel zachowuje się jak indeks WIG.

Dostrzegam wady mojego podejścia - wiele z tych spółek nie ma przyszłości poza regresją do średniej. Pogrywałem trochę na Tauronie i PGE zgodnie z założeniami taktyki "bierz 5% i w nogi". Na PGE zgarnąłem dywidendę, uśredniłem w dołku i wyrzuciłem na jakiejś lokalnej górce. Ale w styczniu ceny były już tak niskie, że kupiłem pakiety obu spółek na długi termin. W zeszłym tygodniu dobrałem też Bogdankę i ZEPAK. Do tego Orange, PKO, Energa, PZU i już robi się 1/3 portfela wypełniona mułami, po których nawet w silnej hossie nie spodziewam się więcej niż 50-100% zysku.

Pierwsza trójka najbardziej zyskownych inwestycji to Decora, Projprzem i Procad. Zawdzięczam to głównie trafieniu w dołek i niestety na żadnej z tych spółek nie widzę przestrzeni do spektakularnych wzrostów. Dotarły do mnie w końcu słowa Buffeta, że lepiej kupić bardzo dobrą spółkę w dobrej cenie, niż przeciętną spółkę w bardzo dobrej cenie. Zostało mi jeszcze sporo amunicji, jednak wciąż nie potrafię kupić przyszłych perełek. Nawet jeśli technicznie widzę na jakiejś spółce potencjał do spektakularnego trendu wzrostowego, galaktyczne plany ekspansji, to szybkie spojrzenie na przychody do kapitalizacji i C/Wk natychmiast studzi mój zapał. Kto wie - może jeśli hossa ruszy i akcje znowu będą silnie rosły, mój punkt widzenia się zmieni.

Przygodę z giełdą zacząłem w 2008 roku (a jeśli doliczyć epizod z funduszami akcyjnymi, to w 2007), więc nagromadziło się doświadczeń. Pierwszy PIT złożyłem za 2008 rok i od tamtego czasu, tylko w 2012 roku zaliczyłem stratę. Jako spóźnione dziecko wielkiej hossy z lat 2003-2007 załapałem się na straconą dekadę na GPW - indeksy pozostają mniej więcej na tych poziomach, co 10 lat temu. Przetrwałem, bo w miarę skutecznie realizowałem zasadę "timing is everything" połączoną z wnikliwą analizą fundamentów i cykli. Nie dorobiłem się na giełdzie fortuny z tych samych względów :)

Główna taktyka przynosząca zyski polegała na kupowaniu wybić w czasie hossy i zgarnianiu ok. 30-100% na skutecznym zagraniu. W 2015 roku porzuciłem ten sposób gry na rzecz budowania pozycji na lata. Dopóki nie zobaczę fundamentalnego zagrożenia makro dla Polski staję się zakładnikiem tego scenariusza:


Wierzę, że wyżowe pokolenie obecnych 30-40 latków, które powoli przejmuje kontrolę nad krajem stać na wykreowanie kolejnej fali długoterminowej hossy. Gdy wchodziliśmy na rynek i zakładaliśmy rodziny, potrzebowaliśmy mieszkań, przyczyniliśmy się do gwałtownego boomu kredytowego, który pękł i gospodarka potrzebowała czasu na przetrawienie. Jeżeli obecny rząd tego nie spieprzy (a widzę w długim terminie kolosalne zagrożenie związane z niszczeniem kultury prawnej, które może skierować nas na drogę Argentyny czy Wenezueli), to otwiera się przed nami splot korzystnych możliwości porównywalny z tym z końca średniowiecza, który przyniósł Polsce kilkukrotny wzrost i złoty wiek.

Temat zdecydowanie na osobny wpis, natomiast już dziś trzeba myśleć czy inwestować swoje oszczędności w Polsce, czy zdecydować się na emigrację finansową. Póki co kupuję Polskę, bo choć jest przeciętna, to jest tania. Jeżeli okaże się, że kupiłem tanio bardzo dobrą Polskę, wygram życie ;)

wtorek, 2 lutego 2016

Humory Tora cz. 3

Następne 30 km to standard ultra - trochę rozmów, trochę nudy, ciemność, dłużyzny. Podobno wokół piękne widoki, ale jest noc i nic nie widać. Co jakiś czas zawiewa lub pada, ale od Atlantyku dzieli nas pasmo wysp, które pierwotnie mieliśmy biec (patrz cz. 1) oraz łańcuch wzgórz, więc orkan hula raczej na Hellesoy z przekreślonym o.

Na ostatnim większym moście spokojnie. Kończy się osłona pasa wzgórz. Co jakiś czas zacina deszcz ze śniegiem. Zaczyna mi dokuczać ciężar odpowiedzialności. Łącznie wydłużyliśmy trasę o 15 km i z pierwotnych 105 km zrobiło się 120. Nie przewidziałem również, że ten bieg kwalifikuje się do górskich (łączna liczba przewyższeń wyszła ok. 2500 m). Roślinność wokół karłowacieje. Co 5 minut muszę zakładać płaszcz przeciwdeszczowy, by za chwilę się w nim przegrzewać, gdy przestaje padać. Zdejmuję, biegnę chwilę i znowu deszcz. W końcu mam tego dość i biegnę bez przeciwdeszczówki - gorące ciało powinno skutecznie osuszyć ubranie.

I wtedy docieramy nad fiord. Nim się kapnąłem, że zacinający deszcz ze śniegiem nie skończy się za 3 minuty, byłem już kompletnie przemoczony. Naciągnięcie płaszcza niewiele zmieniało. Do celu zostało nam jakieś 8 km przez skaliste wysepki połączone mostami. Widoczność na pół metra, śnieg z deszczem zacina poziomo, aż trzeba ręką osłaniać oczy. Nagle błyskawica rozświetla niebo i zasiewa zwątpienie. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. W wizjach wyglądało to mniej więcej tak:


rzeczywistość natomiast jak tu:


Tuż przed mostem na pierwszą wyspę podejmujemy decyzję - odpuszczamy. Może dałoby się jeszcze przedrzeć przez sztorm, ale świadomość, że w każdej chwili może walnąć gdzieś z boku piorun sprawia, że nie chcemy dostać nagrody Darwina. Zwiewamy przed deszczem pod obudowaną wiatę przystanku i oceniamy siły. Rekalkulacja trasy pokazuje, że zostało nam 30 km do mety. Od ok. 30 km prawie nie jedliśmy i praktycznie nie piliśmy (przez cały bieg wypiłem ok. litr wody, pół litra kefiru i 200 ml kawy). No i jest zimno. Wszystko przemoczone, zatrzymanie się to hipotermia, chodzenie to konserwacja hipotermii, można tylko biec, żeby nie marznąć.

Przetruchtałem już trochę podobnych dystansów, więc w cięższych warunkach liczę 2 godziny na dychę. 30 km to w najgorszym wypadku 6 godzin - wystarczająco długo, by nie liczyć czasu, ani kilometrów. Ale dla chłopaków nie przyzwyczajonych do takich dystansów ten etap jest najtrudniejszy. Zerkasz na zegarek, wydaje ci się, że biegniesz/idziesz już 10 minut od ostatniego razu i zrobiłeś minimum kilometr, tymczasem okazuje się, że pokonałeś ledwie 300 metrów. Z początkowej przygody nic nie zostaje, w głowie burza emocji, zwątpienie przemieszane z beznadzieją. Gdyby było lato, można się zatrzymać, posiedzieć, w Polsce można też trafić na stację benzynową, na której można wypić kawę i coś zjeść. Ale nie w Norwegii - tu sklepów na prowincji nie ma, jak są, to zamykane o 23, a zatrzymanie się grozi natychmiastowym wyziębieniem. Ultra biega się głową. Ja to przeżyłem nie raz, chłopacy dopiero budowali bazę doświadczeń. Zmagania Piotra z sennością przypomniały mi naszą pierwszą setkę na Hel sprzed 2 lat z ekipą Tricity Ultra.

Gdy opuściliśmy obszar opadów zdjąłem płaszcz. Ciężko się przemóc, gdy jest ci zimno, ale trzeba wystawić mokre ciuchy na wiatr, żeby wydmuchał wilgoć. Niestety ciało już nie grzeje, bo nie ma skąd dostarczyć kalorii. Na myśl o czekoladzie i cukrze zbiera się na wymioty. Biegniemy z Rafałem z przodu, jak odstajemy za daleko, biegniemy z powrotem do chłopaków. Nie możemy się zatrzymać, bo od razu jest zimno. Temperatura spada poniżej zera, na drogach gołoledź. Przekraczamy most, który niedawno był taki spokojny - teraz omiata go Tor. Ale most jest krótki i jedynie uśmiecham się pod nosem cytując Theodena "To wszystko na co cię stać Sarumanie?"

Zakręcamy na Manger, ok. godziny 7 "rano", ale jak było ciemno, tak jest. Widzimy szyld stacji benzynowej - jest nadzieja! Nadzieja umiera szybko, stację otwierają o 9. Kwadrans później zaczyna się przejaśniać - chmury odsłoniły księżyc. U Witka w Bergen sprawdziliśmy, że w Manger jest market spożywczy, więc wiążę z nim poważne plany. Trzeba się ogrzać i pożywić, bo do wynajętego domku z centrum jest ok. 7 km. Nie mówię tego chłopakom..

Docieramy do miasteczka po 8. Niestety sklepy otwarte od 9 :) Jedni siedzą, drudzy się kręcą. Jak siadam, to po minucie mną telepie. Pierwsze co kupuję po otwarciu sklepu to owocowo-warzywne smoothie. Wypijam je nim wejdę z koszykiem między regały i po chwili czuję jak glukoza uderza do żył. Teraz wystarczy znaleźć knajpkę, zjeść w niej coś ciepłego, zapić kawką i bez problemu przejdziemy pozostały dystans. W domku mamy się zameldować o 15, zostało dużo czasu. Ale straciłem już posłuch - zrobiliśmy prawie 100 km i 2.5 km przewyższeń w 19 godzin w nietypowych jak na Norwegię warunkach pogodowych (poprzedni tak silny sztorm był rok wcześniej). Chłopacy każą mi dzwonić do Gunnara, od którego wynajmujemy domek, że będziemy szybciej. Tylko jak tam dotrzeć?

Skoro przypadek organizuje tę wyprawę, to nic dziwnego, że naszej rozmowie przysłuchuje się stojący przy kasie rodak i proponuje podwózkę. Gdy się czyta internetowe komentarze Polaków, często przewija się opinia, że nikt cię tak nie wykorzysta za granicą jak inny Polak. Tymczasem nasze doświadczenia są zupełnie odwrotne - Polacy, których tam spotkaliśmy okazali się bardzo życzliwi i pomocni. Nie spytaliśmy się naszego kierowcy o imię, ale bardzo mu dziękujemy i pozdrawiamy Konin, z którego pochodzi.

Gunnara nie ma w domu, ale nie robi problemu z naszego wcześniejszego przybycia. Dostajemy klucz od jego żony i prysznicujemy. Tak szybko opuściliśmy Manger, że nie zdążyliśmy zrobić porządnych zakupów. Trochę bułek, jakieś serki itp. W domku są produkty żywnościowe, na stole leżą jajka, ale wolimy poczekać na gospodarza, nim coś tkniemy. Oczekiwanie mija nam na spaniu. Gdy już gospodarz dociera, okazuje się, że to wszystko przygotowane dla nas, a jajka są z jego hodowli. Robimy zatem ucztę: ryż z keczupem i jajkiem popijany cydrem (w sklepie nie było nic mocniejszego niż 4.5%). Gunnar jest bardzo miłym człowiekiem, widać że 'guesthouse' w nazwie jest nieprzypadkowy. Opowiada nam historię domu w którym na chwilę zamieszkaliśmy. Dom i ziemia należą od stuleci do jego rodziny; pochodzi z 1859 roku, ma też izbę z bali z 200 lat starszego okresu i nowsze dobudówki.
Od lewej: ja, Piotr, Gunnar, Robo

Wypukłe bale z XVII wieku tworzą najstarszą część domu,
w której obecnie jest jadalnia


Tuż przed wyjazdem - chwila relaksu na bujanym fotelu

O 7 rano przyjeżdża po nas Witek. Pożegnalna fotka:





W nocy przysypał śnieg, więc jedziemy wolno. Witek opowiada o Norwegii, jedziemy drogą, którą biegliśmy półtora doby wcześniej; przejeżdżamy przez pamiętny most, na którym szalał orkan i tunel, który musieliśmy omijać górą. Na lotnisku Robo i Gajowy udowadniają, że wyprawa jeszcze się nie skończyła:




Tuż przed wylotem kupują widokówki i piszą życzenia do mamy, taty, starszego brata, kolegów i koleżanek ze szkoły (tj. grona nauczycielskiego). Gdy przylatujemy do Gdańska, wyciągam telefon, żeby zadzwonić do żony, gdy nagle wyłaniają się znajome twarze:

"Run around the lake" i "To have or to run": co prawda wzgardzili wyprawą
do Norwegii, ale też się świetnie bawili na dyszce wokół Jasienia
3/4 Tricity Ultra

I tak właśnie było.


Koszt wyprawy:

- bilety lotnicze w obie strony 78 zł (piątek 9.15 - niedziela 11:45),
- fajki i wódka dla polskiego majstra 170 zł,
- nocleg za 1 os. 237.5 koron ~ 113 zł,
- żarcie i pamiątki 462.5 koron ~ 220 zł

Razem 580 zł.

Miał to być przyjemny turystyczny bieg, w którym wykorzystam wypracowaną wytrzymałość - 100 km zwiedzania, bezpośrednie doświadczenie kraju, odpoczywanie w knajpkach przy piwku. Los sprawił, że trafił nam się orkan, przez większość trasy nie było możliwości kupić nic do jedzenia, a bieg skończyłem przemoczony, wyziębiony i głodny. I kurna teraz żadnych innych warunków nie wyobrażam sobie w przyszłych biegach turystycznych :)