W noworocznym postanowieniu na 2019 założyłem, że do końca roku będę pisał pamiętnik. Do grudnia w każdy wieczór spisywałem myśli i wydarzenia minionego dnia. Czasem zdarzało mi się zapomnieć o pamiętniku i wtedy z trudem odtwarzałem wydarzenia sprzed 2-3 dni. Niewiarygodne jak łatwo przychodzi nam zapominanie przeciętnych dni. Nie wierzysz? Spróbuj sobie przypomnieć co robiłeś wczoraj, przedwczoraj czy tydzień temu.
Niedawno przeczytałem pamiętnik z 2019. Uderzyło mnie jak wiele spraw straciło w tym czasie znaczenie. Niespełna 2 lata po eksperymencie jestem innym człowiekiem. Potrafię sobie odtworzyć co i dlaczego wtedy myślałem, ale nie towarzyszą temu emocje. Sprawy człowieka z tamtych lat są mi obojętne.
Taką refleksję miałem na początku pierwszego w tym roku maratonu. Natłok spraw związanych z zarządzaniem firmą i zespołem wymusił na mnie w 2021 porzucenie tożsamości biegacza długodystansowego. Poświęcenie jednego dnia w miesiącu na maraton lub ultra (tu często wypadał cały weekend) okazało się po 7 intensywnych latach nie do utrzymania. W tym czasie zaliczyłem ok. 80 biegów 40-150 km. Wydawało się, że to droga na całe życie. A jednak zaprzestałem wypraw i im dłużej trwała przerwa, tym trudniej było wrócić na szlak.
Decyzja o maratonie przyszła dość spontanicznie po rowerowej wycieczce dookoła Wigier, którą odbyliśmy niedawno z żoną. 70 km, 5 i pół godziny, klimatyczne widoki, lasy, trochę niewygód gdy złapał nas deszcz.
W podróży można się zatracić. Szczególnie na urlopie, gdy nie musisz wracać do obowiązków. Podobnie miałem z biegami ultra - jechaliśmy gdzieś w Polskę lub lecieliśmy w Europę i jutro nie istniało. Droga była celem. Maraton daje namiastkę wyprawy - co prawda musisz wrócić do codziennej rzeczywistości, ale spędzasz ze sobą wystarczająco dużo godzin, żeby nabrać dystansu.
Start zaplanowałem na poniedziałek. Miałem sporo oczekiwań - odwiedzić gościniec Kukle, w którym mieliśmy wesele, wpaść na jakieś błyskotliwe myśli, doznać katharsis.
Ledwo wybiegłem, zaczęło padać. Po kilku minutach, kompletnie przemoczony, zacząłem rozważać powrót. Wiedziałem, że tego nie zrobię, nie poddawanie się jest częścią mojej tożsamości, ale dałem myślom płynąć. "Moja tożsamość" jest tą ulotną częścią bytu, która ginie wraz z ciałem. Właściwie to regularnie kolejne tożsamości giną wraz z trwaniem życia. Ale kurczowo się ich trzymamy. Dopóki ich nie zapomnimy, o czym przypomniał mi pamiętnik z 2019.
Pierwsze kilometry upływają na myśleniu, bo ciało ma dużo energii a nogi nie bolą. Potem się rozpogodziło, więc założyłem słuchawki i wkroczyłem w świat audiobooka o zarządzaniu zespołem. Przestawienie umysłu z aktywnego myślenia na słuchanie i wyciąganie wniosków przy jednoczesnym rejestrowaniu widoków i kolejnych miejsc w pełni angażuje biegnące ciało. Jestem w stanie przepływu i akceptacji rzeczywistości.
Obrałem trasę lokalnymi drogami przez Giby. Samochodów prawie nie spotykałem, minęło mnie kilku turystów na rowerach, gdzieniegdzie rolnicy. Zbliżając się do Kukli zauważyłem zagęszczenie turystycznych atrakcji: stadniny koni, wypożyczalnie kajaków, ośrodki wypoczynkowe, nawet gliniane domki na wynajem. Na liczniku 19 km, prawie półmetek.
Audiobook się skończył wraz z lekkim etapem biegu. Chmury całkowicie zniknęły, słońce prażyło. Miałem buteleczkę 0.2l wody, ale jeszcze nie czułem pragnienia. Jak zawsze po skończonej książce poleciało Happy Up Here zaczynające płytę Junior Röyksopp. Od zawsze biegam z tym samym MP3 playerem z prawie tą samą listą utworów. Jest tego kilka giga, więc nigdy się nie nudzi. Co jakiś czas dorzucam kilka piosenek. Regularnie zmieniam tylko audiobooki. Tworzy to fajną mieszankę - po kilkunastu godzinach słuchania powieści (na raty) mam czas na refleksję, odreagowanie i zatopienie się w muzyce. Prawie każdy utwór na tej liście wiąże się z jakimiś emocjami przeżytymi w trakcie tysięcy biegów i wycieczek rowerowych.
Kiedy leci muzyka, wpadam w lekki trans. Nagle widzę dziką jabłoń. Przypomniał mi się natychmiast zeszłoroczny sierpniowy maraton do Żukowa, kiedy po drodze znalazłem mirabelki. Kwaśne, soczyste jabłko jest jak ambrozja.
Po 25 km jestem znowu w Gibach i postanawiam wrócić przez Sejny głównymi drogami. Zły wybór. Na trasie Augustów-Wilno dużo samochodów, nie lepiej po skręcie na Sejny. Pobocze prawie nie istnieje. Zaczyna boleć prawe kolano. Lata biegania po lewej skrajni jezdni źle wpływają na stawy. Poziom asfaltu obniża się po bokach, żeby spływała woda, więc prawa noga zawsze stąpa powyżej lewej i przyjmuje większe obciążenie. Próbuję radzić sobie z tym na różne sposoby (najlepiej unikać dróg publicznych, na lokalnych biegnę prawą stroną), ale na "czerwonych" nie ma wyjścia. Męczące i dłużące się 7 km.
Wreszcie docieram do Sejn. 32 km w nogach. W litewskim sklepie przystanek na punkt odżywczy - uzupełniam kalorie i płyny batonikiem twarogowym i kwasem chlebowym.
Powrót ścieżką rowerową, przynajmniej nogi równomiernie obciążone. Nie ma katharsis, nie ma już przemyśleń, bateria w starym MP3 rozładowana, na słońcu pobolewa głowa przypominając, że jak zwykle po długim biegu będę słabo spał. Trzeba doczłapać do mety. Na koniec jeszcze kręcenie kółek po polach, żeby dobić do równych 42.2 km. Za dużo sobie obiecywałem po tym biegu. Maraton to nie przejażdżka na rowerze. Zapomniałem, że długi bieg boli.
Dopiero w wannie, gdy popijam zimne piwko przychodzi chill out i satysfakcja, że zrobiłem coś trudnego i kompletnie niepotrzebnego. Kolejna batalia między potrzebą pozostawienia czegoś istotnego po sobie a byciem spełnionym bez żadnych warunków kończy się bez rozstrzygnięcia.