Wspominałem kilka razy, że zamierzamy z kolegami przebiec ultramaraton w Trójmieście (tricityultra.pl) . Dokonaliśmy tego w ostatnią sobotę 26 kwietnia, a relację bardzo fajnie ujął w teledysk Tomek (więcej na jego blogu runaroundthelake.blogspot.com) :
Powodów do startu miałem wiele, jednak chyba największym była ciekawość. Czytałem książki ultra-biegaczy Scotta Jurka, Piotra Kuryło, Deana Karnazesa, Richa Rolla oraz kultowych "Urodzonych Biegaczy" McDougalla i interesowały mnie opisy stanów w jakie wchodzi umysł na pograniczu wydolności organizmu. Ciekawie opisał swój ultra Haruki Murakami w "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Z jednej strony miał mnie czekać ból wyszarpujący resztki siły woli, z drugiej szansa na doświadczenie "wyjścia z ciała" i błogiego obserwowania jak sobie biegnie. Podobno jesteśmy gatunkiem stworzonym do biegania długich dystansów, człowiek zabiega każde zwierze, ponieważ nie ma sierści i bez trudu oddaje ciepło z potem (zwierzęta zazwyczaj przez pysk), może oddychać niezależnie od stawiania kroków (rytm wdech-wydech u zwierząt jest sprzężony ruchem kończyn), mamy też bardzo silne ścięgna achillesa, zbyt rozwinięte jeśli mielibyśmy tylko chodzić. W każdym z nas drzemie zaszyta ewolucyjnie ogromna moc, choć nie warto sięgać po nią zbyt szybko, bo po latach braku ruchu i złego odżywiania szybko nabawimy się kontuzji lub nawet zawału.
Szczegóły trasy opisał Tomek, napomknę tylko że przez ok. 60% dystansu zmagaliśmy się (my czyli: Tomek, Jarek, Michał i ja) z wzniesieniami trójmiejskiego parku leśnego i gdyńskich klifów. Przekonałem chłopaków do najtrudniejszego zielonego szlaku i potem nie dość że musiałem znosić ich przytyki, to na 25-tym kilometrze odezwał się ból niedoregenerowanych po maratonie warszawskim ścięgien przy kolanie. Wdrapywanie się na górki i szczególnie schodzenie z nich sprawiało ból, strach o poważniejszą kontuzję i że mogę nie skończyć biegu. O ile po styczniowym ultra trasę leśną wspominaliśmy najlepiej (wtedy biegliśmy ścieżkami omijającymi górki), to teraz marzyliśmy o równym kawałku asfaltu.
Pierwszy maraton po lesie był taki jak lubimy - rozmowy, widoczki, ale podskórnie czuliśmy że wspinaczki i zejścia za bardzo dały nam w kość. Ok. 46-stego km przerwa na obiad w Green Wayu, wreszcie solidna porcja złożonych węglowodanów. Dołączył do nas Kamil, który śledził bieg na endomondo. Przebrnięcie 3 km klifów redłowskich zajęło nam ponad 45 minut; wydolnościowo czułem się dobrze, ale przez ból kolana musiałem powłóczyć usztywnioną nogą. Gdy wreszcie zeszliśmy i odważyłem się liczyć kilometry do końca biegu, koledzy zgasili moją radość uwagą, że przed nami jeszcze klif orłowski (na szczęście lżejszy).
Prawdziwy kryzys dopadł mnie na równej drodze w Sopocie - gdy przeszliśmy w marsz, ból stóp i kolan stał się nie do zniesienia. Do końca biegu zostało ok. 23 km, nie wyobrażałem sobie jak mogę to przetrwać. Zaczęliśmy walczyć ze swoimi demonami - odciski, zmęczenie, potłuczenia. Niespodziewanie zaczepił nas trójmiejski biegacz, który dowiedział się o biegu z internetu i podjechał na rowerze pogadać. Kiedy zobaczył nas maszerujących, rzucił kilka słów w stylu 'co to za opie...lanie' i momentalnie wróciliśmy do truchtu. Wtedy uświadomiłem sobie, że kiedy biegnę, kolana i stopy mnie nie bolą - chodząc spadam na piętę i ból rozchodzi się po kościach i stawach, natomiast gdy truchtam, falę uderzeniową amortyzują ścięgna i mięśnie, które mniej bolą. Podobnie jak w Warszawie musiałem zmienić taktykę biegu, żeby go ukończyć. Próbowałem różnych ułożeń nóg i wreszcie odnalazłem styl Cliffa Younga - staruszka, który w 1983 roku, w wieku 61 lat zwyciężył bieg na 875 km w Australii, bijąc rekord o 2 dni. Z każdym kilometrem czułem się lepiej, jednak nie byłem też w stanie utrzymać tempa chłopaków, którzy przetykali bieg marszem. Ponieważ nie mogłem chodzić, umówiliśmy się, że będę wybiegał trochę do przodu i czekał na nich - kładłem się na ławce lub trawie i masowałem kolana, łydki. Wyglądałem pewnie dwuznacznie, ale wtedy nie miałem z tym problemu ;)
Przed ostatnią 15-stką poprosiłem kolegów o 5 minut odpoczynku, posililiśmy się, ubraliśmy bluzy i wtedy stał się cud. Zalała mnie moc - nie mogłem przestać biegać. Gdy wyszliśmy ze sklepu w Brzeźnie nie czułem żadnego bólu, chciało mi się śmiać. Jarek (ratownik medyczny) powiedział poważnie, że tak mówią ludzie przed śmiercią, ale wiedziałem, że to coś innego - doszedłem do innych pokładów mocy zmagazynowanej w ciele. Chciałem pędzić przed siebie, jednocześnie pamiętałem z książek ultra-biegaczy opisy stanów euforii i następujących po nich fal depresji. Może doszedłem do tego stanu? Może teraz popędzę 2 km, a potem bóle wrócą? Postanowiłem jednak wykorzystać euforię do przebiegnięcia jak najdłuższego odcinka, dlatego umówiliśmy się na spotkanie przy PGE Arena i pognałem przed siebie.
Z każdym krokiem upewniałem się, że to nie jednorazowy wystrzał endorfin, tylko konsekwencja przyjętej techniki biegania - tej której używał Cliff ganiając owce po kilka dni, którą widziałem w filmach Kurosawy o samurajach, którą posługują się małe dzieci, gdy tak zabawnie przebierają nóżkami. Małe kroki, nogi prawie wyprostowane, ziemi dotyka tylko śródstopie, w trakcie ruchu nogi się prawie nie unoszą. Unikanie bólu stawów, kości i mięśni naprowadziło mnie na technikę, którą zaprogramowała ludziom ewolucja.
Mogłem wtedy bez problemu dobiec do końca, ale oczywiście byłoby to całkowicie bez sensu bez ekipy. Przed stadionem znalazłem kawałek trawnika, usiadłem, podparłem łokciami i podziwiałem zachód słońca. Zatopiłem się w chwili. Po jakimś czasie zacząłem się denerwować czy chłopacy przypadkiem nie pobiegli gdzieś indziej, jednak na szczęście wyłonili się. Postanowiłem zarazić ich optymizmem i pokazać technikę biegu, ale powiedzieli że działam im tylko na nerwy (jeśli sytuacja powtórzy się w następnym ultra, to chyba przejdą na ten styl dla świętego spokoju ;) .
70-ty km, a nas rozpiera radość |
Kilka km przed metą Tomek stwierdził, że chodzenie jest bez sensu i wkrótce całą czwórką biegliśmy, robiąc postoje tylko przy punktach zdjęciowych (co po ciemku i tak na niewiele się zdało). Wtedy na mecie cieszyłem się wraz z chłopakami, że zrealizowaliśmy kolejny cel, ale dziś najbardziej cenię doznania z ostatnich 15-stu km. Bieganie dla rekordów nie ma znaczenia. W czasie biegów na krótszych dystansach doświadczałem przeróżnych stanów, a to euforia biegacza na 10km, a to ściana na 30-stym w maratonie, a to chillout w biegu przez las. Na ultra pojąłem dlaczego raz na rok indianie Tarahumara zbierają się do kupy i biegają kilkaset kilometrów przez 3 doby kopiąc w piłkę, albo mnisi Enryaku poszukują oświecenia w niewyobrażalnej próbie 1000 dni.