poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Filozoficznie po ultra

Ostatnio na giełdzie niewiele się dzieje (jedni twierdzą, że mamy falę IV przed ostatnim atakiem hossy, mi bliżej do twierdzących, że to już proces tworzenia szczytu), dlatego ponownie piszę o bieganiu. W kolejce czeka również tematyka odżywiania, którą obiecałem opisać jeszcze w styczniu. Póki co zbieram odczyty z organizmu, ponieważ nie chcę, żeby wpis był odbiciem moich przekonań, ale niósł bardziej uniwersalne wnioski. Podobnie jak, mam nadzieję, poniższy artykuł.

Wspominałem kilka razy, że zamierzamy z kolegami przebiec ultramaraton w Trójmieście (tricityultra.pl) . Dokonaliśmy tego w ostatnią sobotę 26 kwietnia, a relację bardzo fajnie ujął w teledysk Tomek (więcej na jego blogu runaroundthelake.blogspot.com) :




Powodów do startu miałem wiele, jednak chyba największym była ciekawość. Czytałem książki ultra-biegaczy Scotta Jurka, Piotra Kuryło, Deana Karnazesa, Richa Rolla oraz kultowych "Urodzonych Biegaczy" McDougalla i interesowały mnie opisy stanów w jakie wchodzi umysł na pograniczu  wydolności organizmu. Ciekawie opisał swój ultra Haruki Murakami w "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu". Z jednej strony miał mnie czekać ból wyszarpujący resztki siły woli, z drugiej szansa na doświadczenie "wyjścia z ciała" i błogiego obserwowania jak sobie biegnie. Podobno jesteśmy gatunkiem stworzonym do biegania długich dystansów, człowiek zabiega każde zwierze, ponieważ nie ma sierści i bez trudu oddaje ciepło z potem (zwierzęta zazwyczaj przez pysk), może oddychać niezależnie od stawiania kroków (rytm wdech-wydech u zwierząt jest sprzężony ruchem kończyn), mamy też bardzo silne ścięgna achillesa, zbyt rozwinięte jeśli mielibyśmy tylko chodzić. W każdym z nas drzemie zaszyta ewolucyjnie ogromna moc, choć nie warto sięgać po nią zbyt szybko, bo po latach braku ruchu i złego odżywiania szybko nabawimy się kontuzji lub nawet zawału.

Szczegóły trasy opisał Tomek, napomknę tylko że przez ok. 60% dystansu zmagaliśmy się (my czyli: Tomek, Jarek, Michał i ja) z wzniesieniami trójmiejskiego parku leśnego i gdyńskich klifów. Przekonałem chłopaków do najtrudniejszego zielonego szlaku i potem nie dość że musiałem znosić ich przytyki, to na 25-tym kilometrze odezwał się ból niedoregenerowanych po maratonie warszawskim ścięgien przy kolanie. Wdrapywanie się na górki i szczególnie schodzenie z nich sprawiało ból, strach o poważniejszą kontuzję i że mogę nie skończyć biegu. O ile po styczniowym ultra trasę leśną wspominaliśmy najlepiej (wtedy biegliśmy ścieżkami omijającymi górki), to teraz marzyliśmy o równym kawałku asfaltu.

Pierwszy maraton po lesie był taki jak lubimy - rozmowy, widoczki, ale podskórnie czuliśmy że wspinaczki i zejścia za bardzo dały nam w kość. Ok. 46-stego km przerwa na obiad w Green Wayu, wreszcie solidna porcja złożonych węglowodanów. Dołączył do nas Kamil, który śledził bieg na endomondo. Przebrnięcie 3 km klifów redłowskich zajęło nam ponad 45 minut; wydolnościowo czułem się dobrze, ale przez ból kolana musiałem powłóczyć usztywnioną nogą. Gdy wreszcie zeszliśmy i odważyłem się liczyć kilometry do końca biegu, koledzy zgasili moją radość uwagą, że przed nami jeszcze klif orłowski (na szczęście lżejszy).



Prawdziwy kryzys dopadł mnie na równej drodze w Sopocie - gdy przeszliśmy w marsz, ból stóp i kolan stał się nie do zniesienia. Do końca biegu zostało ok. 23 km, nie wyobrażałem sobie jak mogę to przetrwać. Zaczęliśmy walczyć ze swoimi demonami - odciski, zmęczenie, potłuczenia. Niespodziewanie zaczepił nas trójmiejski biegacz, który dowiedział się o biegu z internetu i podjechał na rowerze pogadać. Kiedy zobaczył nas maszerujących, rzucił kilka słów w stylu 'co to za opie...lanie' i momentalnie wróciliśmy do truchtu. Wtedy uświadomiłem sobie, że kiedy biegnę, kolana i stopy mnie nie bolą - chodząc spadam na piętę i ból rozchodzi się po kościach i stawach, natomiast gdy truchtam, falę uderzeniową amortyzują ścięgna i mięśnie, które mniej bolą. Podobnie jak w Warszawie musiałem zmienić taktykę biegu, żeby go ukończyć. Próbowałem różnych ułożeń nóg i wreszcie odnalazłem styl Cliffa Younga - staruszka, który w 1983 roku, w wieku 61 lat zwyciężył bieg na 875 km w Australii, bijąc rekord o 2 dni. Z każdym kilometrem czułem się lepiej, jednak nie byłem też w stanie utrzymać tempa chłopaków, którzy przetykali bieg marszem. Ponieważ nie mogłem chodzić, umówiliśmy się, że będę wybiegał trochę do przodu i czekał na nich - kładłem się na ławce lub trawie i masowałem kolana, łydki. Wyglądałem pewnie dwuznacznie, ale wtedy nie miałem z tym problemu ;)

Przed ostatnią 15-stką poprosiłem kolegów o 5 minut odpoczynku, posililiśmy się, ubraliśmy bluzy i wtedy stał się cud. Zalała mnie moc - nie mogłem przestać biegać. Gdy wyszliśmy ze sklepu w Brzeźnie nie czułem żadnego bólu, chciało mi się śmiać. Jarek (ratownik medyczny) powiedział poważnie, że tak mówią ludzie przed śmiercią, ale wiedziałem, że to coś innego - doszedłem do innych pokładów mocy zmagazynowanej w ciele. Chciałem pędzić przed siebie, jednocześnie pamiętałem z książek ultra-biegaczy opisy stanów euforii i następujących po nich fal depresji. Może doszedłem do tego stanu? Może teraz popędzę 2 km, a potem bóle wrócą? Postanowiłem jednak wykorzystać euforię do przebiegnięcia jak najdłuższego odcinka, dlatego umówiliśmy się na spotkanie przy PGE Arena i pognałem przed siebie.

Z każdym krokiem upewniałem się, że to nie jednorazowy wystrzał endorfin, tylko konsekwencja przyjętej techniki biegania - tej której używał Cliff ganiając owce po kilka dni, którą widziałem w filmach Kurosawy o samurajach, którą posługują się małe dzieci, gdy tak zabawnie przebierają nóżkami. Małe kroki, nogi prawie wyprostowane, ziemi dotyka tylko śródstopie, w trakcie ruchu nogi się prawie nie unoszą. Unikanie bólu stawów, kości i mięśni naprowadziło mnie na technikę, którą zaprogramowała ludziom ewolucja.

Mogłem wtedy bez problemu dobiec do końca, ale oczywiście byłoby to całkowicie bez sensu bez ekipy. Przed stadionem znalazłem kawałek trawnika, usiadłem, podparłem łokciami i podziwiałem zachód słońca. Zatopiłem się w chwili. Po jakimś czasie zacząłem się denerwować czy chłopacy przypadkiem nie pobiegli gdzieś indziej, jednak na szczęście wyłonili się. Postanowiłem zarazić ich optymizmem i pokazać technikę biegu, ale powiedzieli że działam im tylko na nerwy (jeśli sytuacja powtórzy się w następnym ultra, to chyba przejdą na ten styl dla świętego spokoju ;) .

70-ty km, a nas rozpiera radość

Kilka km przed metą Tomek stwierdził, że chodzenie jest bez sensu i wkrótce całą czwórką biegliśmy, robiąc postoje tylko przy punktach zdjęciowych (co po ciemku i tak na niewiele się zdało). Wtedy na mecie cieszyłem się wraz z chłopakami, że zrealizowaliśmy kolejny cel, ale dziś najbardziej cenię doznania z ostatnich 15-stu km. Bieganie dla rekordów nie ma znaczenia. W czasie biegów na krótszych dystansach doświadczałem przeróżnych stanów, a to euforia biegacza na 10km, a to ściana na 30-stym w maratonie, a to chillout w biegu przez las. Na ultra pojąłem dlaczego raz na rok indianie Tarahumara zbierają się do kupy i biegają kilkaset kilometrów przez 3 doby kopiąc w piłkę, albo mnisi Enryaku poszukują oświecenia w niewyobrażalnej próbie 1000 dni.



wtorek, 15 kwietnia 2014

Orlen Maraton i zwiedzanie stolicy

W zeszłym roku postawiłem sobie za cel zaliczenie w 2014 kilku maratonów i przebiegnięcie jednego ultra. Drugi cel wyszedł spontanicznie już na początku roku, ale prawdziwa przygoda czeka nas 26 kwietnia, co zrelacjonujemy na stronie tricityultra.pl (ten śmieszny avatar przypiął mi złośliwiec Tomek i uniemożliwił podmianę obrazka, widocznie prosi się o interwencję karmy ;) . Najbardziej lubię biegać maratony przez lasy, wokół jezior (opisy naszych eskapad opisuje Tomek na blogu runaroundthelake.blogspot.com ), jednak uliczniaki też mają swój urok. Kiedyś miasta żyły oficjalnymi imprezami, np. w greckich polis przez 2-3 dni trwały uczty, ludzie biegali w amoku i oddawali się uciechom, na które nie mogli sobie pozwolić przez cały rok. W Rzymie niewolnicy zamieniali się rolami z panami i przez krótki okres ludność Imperium mogła zrzucić gorset surowych praw. Publiczne fiesty pozwalają ludziom poddać się euforii tłumu, wyszumieć a potem karnie wrócić do pracy. Myślę, że taki kilkudziesięciotysięczny bieg spełnia podobną rolę. W końcu nie często ludzie publiczne się śmieją, wrzeszczą i obsikują krzaki nie będąc pod wpływem alkoholu.

Z mieszaniną ciekawości i chęcią zapisania na koncie jakiegoś sensownego wyniku zapisałem się więc na Orlen Warsaw Marathon. Chciałem również zwiedzić stolicę, bo choć przez ostatnie lata bywałem tam po kilka razy w roku, to jedyne co miałem możliwość obejrzeć w ciągu kilku godzin to dworzec, stacje metra i wnętrza biurowców. No i ostatnia rzecz - w grupie kilku tysięcy maratończyków łatwo nawiązać znajomości, bo zawsze znajdzie się temat do omówienia, niekoniecznie związany z pogodą. Organizator zapewnił miejsca noclegowe w hali sportowej, bilety na Polski Bus zamówiłem z wyprzedzeniem, pozostało kupić porządną dmuchaną karimatę, żeby kości nie obijały się o parkiet i ładowarkę do tabletów, bo 2 poprzednie poniszczyły dzieciaki w trakcie zmagań z kultowymi grami firmy daamDAAM ;) Nie rajcuje mnie opisywanie co i gdzie kupiłem, ale o tym po prostu musiałem napisać - zamiast karimaty nabyłem malutki materac, którego dmucha się ok. 30 sekund bez pompki i zajmuje 2 razy mniej miejsca niż najmniejsza karimata. To rewolucyjne rozwiązanie pozwoliło mi zmieścić cały bagaż w plecaku i wygodnie się wyspać. Teraz nie straszne mi biwaki i obozy w wiejskich szkołach - szkoda, że nie byłem na takich od 20 lat.

Do Warszawy dojechałem przed południem. Spotkałem się z kolegą, który przeportował mój silnik na wszystkie możliwe platformy i pomimo kariery korporacyjnej zawsze z największą radością opowiada jak to podmienił funkcję w asemblerze i przyspieszył 4-krotnie odświeżanie ekranu na iPadzie, albo skompresował grafiki o kolejne 20%. Przy chińskich makaronach omówiliśmy plany globalnej ekspansji programów Dzieje Ludzi Egipt, Mezopotamia i Grecja po czym podwiózł mnie pod Stadion Narodowy. Odebrałem pakiet i zwiedziłem stadion przy okazji Pasta Party. 'Party' dodali trochę na wyrost, bo było to zwykłe podanie spaghetti na papierowym talerzyku (była wersja wegetariańska), ale cieszy miły prezent od sponsora. Zwłaszcza że mogłem zwiedzić stadion, który na zewnątrz i w środku prezentuje się imponująco.

Nasza noclegownia - leżę na prawo od prawej kotary,
łatwo rozpoznać, bo się ogoliłem ;)
fot. D. Kramski
Następnie zameldowałem się w hali Saska i zapoznałem z sąsiadem z parkietu, dla którego bieganie maratonów po Polsce i Europie to hobby. Na pytanie skąd ma czas, bo dzieci, itp. powiedział, że ma go dużo, bo dzieci już dorosłe a na mój wytrzeszcz oczu powiedział, że ma już 53 lata (wyglądał na 10 mniej). Czas płynął bardzo szybko, było już po 17-stej, gdy w końcu wybrałem się na zwiedzanie. Początkowo planowałem dojść na Starówkę, jednak gdy przeszedłem Most Poniatowskiego zainteresowała mnie młodzież siedząca na nabrzeżu. Muszę dodać, że Wisła jest ogromna, rzeki i kanały w Gdańsku w porównaniu z nią są jak małe uliczki wkomponowane w miasto. Tymczasem Wisła przecina miasto na dwa niemal niezależne organizmy. Mijając młodych Warszawiaków sączących piwko doszedłem do Mostu Łazienkowskiego. Stamtąd oglądałem niesamowity zachód słońca. Wielka czerwona tarcza przemieszczała się za sylwetkami PKiN i drapaczy chmur. Choć mijałem wiele ruder i socrealistycznych szkaradek, pomyślałem, że to miasto mogłoby się stać Nowym Jorkiem tej części Europy. Potrzeba jeszcze dużo pracy i pieniędzy, ale da się wyczuć klimat metropolii.

Powrót zaplanowałem plażą miejską od strony Pragi. Raz że było tam jeszcze ciekawiej niż po drugiej stronie (rodziny i grupki młodzieży paliły ogniska), dwa że minimalistyczne buty spacerowe okazały się zbyt minimalistyczne na asfaltowe chodniki i zacząłem odczuwać twardość pod stopami. Przed maratonem naciągnięcie jakiegoś ścięgna czy zbicie śródstopia miałoby fatalne konsekwencje. Piaszczyste i trawiaste ścieżki przyniosły szybką poprawę. Wróciłem na halę, nastawiłem się psychicznie, że się wyśpię i tak też się stało - nie przeszkadzały mi ani światła, ani rozmowy.

Rano wstałem gotowy do biegu. Marzyłem o zupie jarzynowej, ale nie wiedziałem gdzie mogę taką dostać o 8 rano. Biedronka (jeden ze sponsorów biegu) podstawiła wcześniej na halę kartony z wybornymi pomarańczami i bananami, zjadłem je na śniadanie, ale nie za dużo, żeby nie przeczyściło mnie na trasie. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy pod stadion podśmiewując się z maratończyków, którzy ten 850-metrowy dystans pokonywali specjalnie podstawianymi autobusami. Plan minimum to zejść poniżej 4 godzin, ale optymistycznie celowałem w czas 3:40-3:45, brat sąsiada w ok. 3:35, postanowiliśmy więc ruszyć razem. W strefach startowych lekkie napięcie i oczekiwanie na start. Wreszcie pach i biegniemy.

Pierwsze 15km w sporym tłumie biegło nam się lekko. Kiedy minęliśmy pacemakerów z balonikiem 3:30 wiedziałem, że idzie za łatwo. Nie przygotowywałem się do tego maratonu, ponieważ co tydzień robimy z chłopakami dłuższe wybiegania, jednak czym innym są wycieczki biegowe w lasy w tempie 5:30 min/km z przerwami na marsz, podjadanie i kontemplację krajobrazu, a czym innym jednostajny bieg 42km w tempie 5 min/km. Na 25-tym km już wiedziałem - nie utrzymam tempa i na bank będzie ściana. W dodatku od jakichś 10km męczył mnie pęcherz. W końcu na 28-mym nie wytrzymałem, pożegnałem kolegę i skręciłem w krzaki. Redukcja płynów przyniosła ulgę, ale też dopiero wtedy poczułem jak jestem zmęczony. Ciężko było znowu ruszyć i dotrzymać tempa rzece biegaczy. Na kolejnych punktach odżywczych przechodziłem w marsz i liczyłem, że jakoś pokonam ostatnią dychę. Byłem już przesłodzony izotonikami, czekoladą (bardzo smaczną), nie mogłem patrzeć na banany. Gdybym miał wtedy tortille z komosą ryżową Tomka...

Szczyt kryzysu przypada na ok. 38-smy kilometr. Nie dość, że ledwo człapię, to zaczęły łapać mnie skurcze łydek i przy kolanach. No trudno - najwyżej przejdę ostatnie kilometry i będę podbiegał, żeby zmieścić się w 4 godzinach. Z drugiej strony - jeśli będę szedł, to ten koszmar się nie skończy! A może by tak biec inaczej - tak jak biegnę na dychę, zamiast truchtać, zacząć robić susy. Pomysł wydaje się szalony na maraton, ale nadzwyczaj skuteczny - nie dość, że znacząco przyspieszam, to pracują inne partie mięśni i skurcze znikają! Wbiegam pod górkę na Most Świętokrzyski, gdy widzę znaczek 40km nogi same mnie niosą - nie ma już czasu na odpoczynek ani ostatni punkt żywieniowy, za chwilę będzie upragniony koniec. Ostatnia prosta, wyłania się meta, wokół kibice, poddaję się nurtowi. Nie ma już zmęczenia, nie męczą myśli "kiedy koniec", jest tylko jeden cel, od osiągnięcia którego nic mnie nie zatrzyma. Zerkam na zegar - 3:43 (netto 3:41), unoszę ręce w geście zwycięstwa i przekraczam linię mety. Zaraz za mną dociera ból nóg.

Na trasie jest jeszcze kilka tysięcy biegaczy, przede mną dobrnęło 1663, a to oznacza, że nie będzie problemu z czekaniem na masaż. Dociągam na szczudłach zwłoki do punktu masażu i czekam na swoją kolej. Podają przepyszny sok wyciśnięty z pomarańczy - skusiłem się na aż dwa i wtedy robi mi się niedobrze - przecukrzenie organizmu. Obiecałem Czytelnikom wpis o diecie i cały czas mam go w pamięci, jednak wcześniej potrzebuję więcej informacji zwrotnych od organizmu, gdyż przestałem jeść produkty z cukrem rafinowanym. Na maraton zrobiłem wyjątek, choć bardziej ze względów logistycznych, a nie wiarę, że cukier prosty daje energię na długi bieg. Siedzę zatem przy stoliczku, czasem leżę obok i zastanawiam się czy wyjść i puścić pawia, czy jednak poczekać aż organizm przepali sok. Przepalił. Wyczytują mój numerek, oddaję się pod opiekę dwóch aniołów, które przywracają funkcjonalność w nogach. Teraz mogę iść się przebrać, poszukać jakieś warzywka i popatrzeć na ostatnich zawodników docierających na metę. Wielkie owacje wzbudza pan z polską flagą, który przebiegł maraton na boso. Niestety nie wiem jakie niósł przesłanie, bo mówi dość niewyraźnie, w każdym razie pozytywny człowiek.

Czas na powrót do domu, na stacji Młociny zdaję sobie sprawę, że bus startuje godzinę później niż zapamiętałem. Funduję sobie zatem nagrodę w postaci pysznej pizzy w restauracji Biesiadowo. Poznaję tam dwie miłe studentki, od których dowiaduję się jaka jest teraz muzyka alternatywna, rozmawiamy trochę o Warszawie, trochę o Gdańsku i przewadze jointów nad alkoholem. O 18.30 ruszam do Gdańska. 1/4 pasażerów to weseli paralitycy z czerwonymi plecakami Orlen Warsaw Marathon.

PS Dzięki ASICS za filmiki z punktów pomiarowych!

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Wyniki ankiety, na co czekamy?

Dziękuję za oddanie głosów w ankietach. Wyniki:



Przyjmując wartości pośrednie dla typowanych wartości WIG20 (np. 2100 dla przedziału 2000-2200) oczekiwany przez nas poziom na koniec czerwca wynosi:
echo "scale=2; (3*1900 +43*2100 +17*2300 +25*2500 + 21*2700 + 16*2900)/125"|bc
2405.60

Widać zatem lekką przewagę niedźwiedzi. Podobnie sprawa ma się z aktualnie przyjętą strategią - optymistów jest zaledwie 37%, a aż 38% graczy próbuje zarobić na spadkach. To bardzo duża różnica w stosunku danych na temat przeciętnego uczestnika rynku - może świadczyć o innym profilu czytających bloga lub.. strollowaniu ankiety :) Miałem przez chwilę takie podejrzenia, gdy nagle pojawiło się w piątek po ok. 8 niedźwiedzich odpowiedzi w obu ankietach, jednakże później proporcje się z grubsza utrzymywały, więc zakładam, że operuję na wiarygodnych danych.

Co mogę powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, to to że jesteśmy daleko od punktu przełomowego na miarę czerwca 2012. Szeroki rozrzut oczekiwań współgra z 6-miesięcznym trendem bocznym. Możliwa jest niemrawa kontynuacja hossy, jak i przerodzenie się ruchu bocznego w bessę. Zbadanie sentymentu nie pokaże prostego sygnału w stylu "skoro większość widzi spadki, to urośnie". Mieliśmy liczne przykłady w Stanach sytuacji odwrotnej - im bardziej byczy był sentyment, tym szybciej rosły akcje i słabsze były korekty. Podobnie w czasie bessy może się utrzymywać pesymizm, który kulminuje paniką i dopiero wtedy analiza przewidywań graczy oraz ich pozycji (gotówka, złoto, brak akcji) pomaga zbudować optymalną pozycję.

Przyjmuje się, że cykl hossa-bessa trwa w Polsce ok. 40 miesięcy. Faktycznie jeśli nanieść trendy boczne, wzrostowe i spadkowe na indeks WIG250 ujrzymy ok. 39-miesięczne cykle:


Biorąc styczeń 2012 za początek aktualnego cyklu mamy dopiero 28 miesięcy, do końca zostało zatem średnio 11 miesięcy na zbudowanie szczytu i spadki lub dalsze spadki (przy założeniu, że szczyt był w listopadzie 2013.

W 4 przypadkach cykle zakończyły się mocnymi spadkami (w 2 wypadkach trwającymi aż 20 miesięcy), raz w latach 2004-2005 roku ruchem bocznym. Nie wiem jak zakończy się aktualny cykl, jednak założenie, że trwająca już 6 miesięcy korekty zakończy spadki i wrócimy do wzrostów jest moim zdaniem ryzykowne. Wydaje mi się, że prawdziwe okazje będą w marcu-kwietniu 2015 roku - dolar się wyszumi, surowce uklepią dno, a na GPW zaroi się od okazji.

piątek, 4 kwietnia 2014

Ankieta WIG20 i strategie

Kiedy nie wiadomo gdzie podąży rynek, najlepiej spytać Czytelników :) Zapraszam do udziału w tradycyjnej ankiecie:


Na koniec czerwca 2014 WIG20 wyniesie:
  
pollcode.com free polls 

Dodałem również pytanie o strategię na aktualny okres. Wiem, że wielu opcji brakuje, jednak można je dopasować, a chodzi głównie o rozpoznanie jaki typ podejścia dominuje na rynku. Oczywiście wszystkie te informacje służą wyciągnięciu wniosków, które opiszę w kolejnym poście.


Jaka jest twoja aktualna strategia:
  
pollcode.com free polls 

środa, 2 kwietnia 2014

Make or break

Rosja:
Miedź:

Dolar:



Ponownie odbudowałem krótką pozycję na nielewarowanych instrumentach + trochę kontraktów na akcje. Będę już na tym siedział, aż spełni się jedno z powyższych:
- rynek zrobi to co zazwyczaj, czyli regresję do średniej i spuści powietrze z balona amerykańskich akcji,
- rynek udowodni, że rekordowe wyceny mają swoje uzasadnienie w jakimś zdarzeniu, które dopiero nastąpi, np. wylew gotówki na ulicę, pogoń siły nabywczej za akcjami i zracjonalizuje wyceny aktywów.