Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dieta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dieta. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 czerwca 2015

Lekcje z Niepokornego Mnicha cz. 1

Prolog

Tym razem to na pewno szczyt! Nareszcie! - radość momentalnie rozlała się po ciele, gdy po ponad dwóch godzinach wspinaczki na Veterny Vrch, a potem drugi szczyt Kvasnik, szlak zakręcił w dół. Trud przebytych 70 km gdzieś uleciał, zapomniałem o skręconej kostce, krwawiącej pięcie i zerwanym paznokciu. Czekał mnie już tylko zbieg z góry i jakieś 15 km po prostej. Było ciężko, ale świetnie wszystko wykombinowałem! Przechyliłem ciało do przodu i puściłem się w kilkukilometrowy kontrolowany upadek. Mijając kolegów z naszej "grupy pościgowej" zmagającej się z limitem czasowym radośnie popędziłem do ostatniego punktu żywieniowego w malowniczej słowackiej wiosce. Po kilku kilometrach wpadłem między budynki, namierzyłem wolontariusza i pognałem w jego stronę, pochłaniając już w myślach pomarańcze.
- Tędy w lewo i do góry - krzyknął przyjaźnie, wskazując wnękę między domami.
- Jak to do góry?? A punkt żywieniowy?
- Tam na górze, to tylko kilometr.
- Kilometr? - widok kolejnego wzniesienia poraził mnie.
- No właśnie, mówiłem - zauważył dobiegający kolega - jeszcze jedna góra i dopiero potem płasko.
- Nie ukończę tego biegu w limicie czasowym - pierwszy raz dopuściłem do siebie paraliżującą myśl. Potem setny raz zakląłem i ruszyłem pod górę. Zaplanowanie wcześniej tego biegu nie przyszło mi nawet do głowy, ale gdybym trzymał chociaż mapę w kieszonce przy pasie, a nie zakopaną głęboko w plecaku, uniknąłbym tej i wielu innych przykrych niespodzianek...

Biegacze na podejściu na ostatni punkt żywieniowy - spodziewałem
się go w wiosce poniżej. Zdjęcie z ukurun.go-krasna.pl
Splot nieszczęśliwych wypadków doprawiony szczyptą głupoty

Po udanych startach jesienią 2014 zwieńczonych złamaniem 40 minut na dychę w gdyńskim Biegu Niepodległości poluzowałem treningi. Postanowiłem do lutego się nie przemęczać, skupić bardziej na morsowaniu i nie związanych z bieganiem zajęciach. Zimowa aura i szybko zapadający zmierzch nie zachęcały do biegania, dlatego do mocniejszych treningów chciałem wrócić na ok. 2 miesiące przed pierwszym poważnym biegiem (TriCity Ultra 80). Michał i Staszek z naszego teamu pracowali nad formą nieustannie i nie ukrywali co myślą o moich i Tomka wymówkach. Przekonałem się o tym, gdy wybiegliśmy na maraton po TPK i w połowie powiedziałem im, żeby biegli dalej beze mnie, bo dalej w ich tempie nie pociągnę (mimo, że i tak co chwila się zatrzymywali, żeby na mnie poczekać).

Mimo to forma wróciłaby dość szybko, gdyby nie  PECH NR 1 - mając przebiegnięte zimą w krótkim czasie 2 długie biegi dostałem lekkiego kataru. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale postanowiłem użyć jakiegoś wynalazku na zatoki. Wetknąłem rurkę w jedną dziurkę od nosa i nacisnąłem plastikową buteleczkę, żeby słony płyn wyleciał przez drugą. Szło to bardzo opornie, dlatego zacząłem gwałtownie naciskać i tłoczyć również powietrze (GŁUPOTA NR 1), myśląc że w ten sposób przepcham zatkany nos. Po dwóch takich zabiegach zaczęło pobolewać mnie czoło, kolejnego dnia ból rozszerzył się na skroń i promieniował aż do czubka głowy. Skończyło się na antybiotyku i słabszej formie na TU80.

Tydzień po pierwszym ultra, a 3 tygodnie przed relacjonowanym tu biegiem Niepokorny Mnich (96 km, 4305 metrów przewyższeń) pospiesznie odbudowywałem formę. Ponieważ nastawiłem się na przygodę i zwiedzanie gór, bagatelizowałem ten bieg. Wyzwaniem była jesienna Łemkowyna Ultra Trail 150, natomiast setka po Pieninach miała być spacerkiem na granicy limitu czasowego. Więcej czasu spędziłem na poszukiwaniu aparatu do pstrykania widoków, niż potrzebnego sprzętu. Ale wróćmy do owego feralnego tygodnia, bo zakończył się on PECHEM NR 2. Wyskoczyłem z bratem na zakończenie sezonu bydgoskich morsów. Bałem się kąpieli w jeziorze, mając świeżo w pamięci bóle głowy, ale ciało wynagrodziło mi pobyt w zimnej wodzie endorfinkami - po zapaleniu zatok nie było śladu. Po wyjściu z wody ubrałem się, zrobiłem kilka pompek i postanowiłem rozgrzać się szybkim sprintem po lesie. Mknąc po ugniecionym mchu i n-ty raz rozmyślając nad sensem życia i radością płynącą z prostych i pozornie nieprzyjemnych czynności, straciłem na chwilę świadomość (pamiętam tylko odgłos chrupnięcia), a po sekundzie poczułem okropny ból przy kostce. Jakiś @#$%! korzeń sprytnie ukrył się pod mchem i postawił pod znakiem zapytania start w Szczawnicy.

Przez kolejny tydzień nie było mowy o bieganiu, mimo to opuchlizna nie zeszła (właściwie to została do teraz...). Gdy nieśmiało wybiegłem na pierwszą piątkę po wypadku, odnotowałem z ulgą, że odpowiednio spadając nie czuję bólu. Ból uaktywniał się przy zginaniu stopy w kierunku piszczela, czyli wtedy gdy wchodzę pod górę, natomiast przy zbiegach go nie czułem. Pomyślałem, że jak będę pamiętał, by za każdym razem poprawnie postawić stopę wchodząc pod górę, powinno się udać :)

Żeby nie przedłużać - skręcona kostka (czy coś tam innego obok) na 3 tygodnie przed biegiem była dużym pechem; o tym że długie biegi należy planować uświadomiłem sobie po lekturze "Szczęśliwi biegają ultra", ale muszę ze wstydem przyznać się do dwóch niewybaczalnych błędów:
GŁUPOTA NR 2: zamiast kupić baterie do czołówki (bieg startuje o 3 w nocy), kupiłem akumulatorki, naładowałem je, sprawdziłem że diodki świecą i odstawiłem na półkę - tydzień przed biegiem...
GŁUPOTA NR 3: buty do biegania w górach. Jako zwolennik naturalnego biegania i nie przepłacania za buty postanowiłem zabrać trailowe kłapcie z Lidla, w których pobiegłem Łemkowynę. Były to całkiem udane buty poza jednym mankamentem: zapiętka lewego buta była felernie wykonana (zagięta do wewnątrz) i po 50 km skrobania na Łemko zdarła mi z achillesa skórę do krwi. Przez tydzień odrywałem skarpetkę, zanim wpadłem na pomysł, że można nakleić plaster. I z takim remedium (pewnie zedrze znowu skórę, ale w biegu nie będę tego czuł, a potem nakleję plaster) spakowałem buty do plecaka.

Wyposażony w plan "zacząć lekko, a potem odpoczywać", czołówkę z niepewnymi akumulatorkami, felerne buty i jakąś maść przeciwbólową w razie gdyby kostka uniemożliwiała bieg stawiłem się na zbiórkę przed wyjazdem.

Jeden dzień wakacji

Lubię biegać ultra, ale nie po górach. Po górach lubię chodzić, podziwiać widoki. Może gdybym nie mieszkał na drugim końcu Polski, oswoiłbym się z nimi na tyle, by polubić dłuugie podejścia i szalone zbiegi. Jeśli jednak jedyna styczność z biegami górskimi to zawody ultra, na których czasem trzeba pocisnąć, żeby załapać się na metę w limicie, to już na długo przed finiszem nie lubię ani gór, ani biegania. Dlaczego zatem jeżdżę na takie biegi? Bo należę do najlepszej drużyny ultrasów pod słońcem - z Tomkiem, Michałem i Jarkiem vel Staszkiem nawet 8 godzin w aucie jest frajdą, a co dopiero wspólne sączenie piwka w gospodzie na dzień przed startem. Wyjazd z nimi przywołuje magię wycieczki klasowej.

Tak też było w piątek przed startem. Zakwaterowaliśmy się w domku z takim widokiem:

Idealna kwatera - urocze widoki, a start i meta biegu
100 metrów dalej, na lewym brzegu mostu

Wyskoczyliśmy na góralski obiad (nawet dla mnie znalazły się smaczne wegetariańskie placki ziemniaczane) :

Tomek & Staszek, złożyli śluby abstynenckie, więc pili oranżadę
Ja i Michał
Sielanka trwała godzinkę, później było już tylko gorzej :)

Po odebraniu pakietów startowych spotkaliśmy Jaromira z Karoliną (para z Gdyni, zazdrościmy im, że wspólnie dzielą pasję biegania, ale czasem nie :) i docisnęliśmy się pizzą. Jak się bawić, to na całego. Z Tomka i mnie pizza wyssała energię, Michałowi dodała sił.

Jak mi ktoś mówi, że od 25 lat nic się w Polsce nie zmieniło, to
niech mi pokaże choć 1 zdjęcie z czasów PRL z taką pizzą..

Jak grzeczni chłopcy, o 21.30 poszliśmy spać i w dobrych humorach wstaliśmy o drugiej.

Kostka, kostka i po kostce

Tuż przed startem Karolina robi nam zdjęcie:



Humory dopisują, oczekiwania różne: Michał i Staszek nie obijali się zimą i chcą powalczyć o dobre czasy, my z Tomkiem chcemy tylko skończyć, ja dodaję, że nie chcę się zajechać. Przyjechałem na 3-dniowe wakacje potruchtać po górach, zrobić mnóstwo ładnych zdjęć i wypić piwo na mecie. Jaromir debiutuje w górach, ale na maratonach pokazał na co go stać (ostatnio 3:16), więc zakładam, że będzie się ścigał z naszymi psami gończymi.

O 3 startujemy i po jakimś kilometrze truchtania przez Szczawnicę zaczynamy pierwsze podejście. Góry są tu jakieś inne niż w Beskidzie Niskim - wejście na szczyt rozciąga się na 10 kilometrów - przez bite dwie godziny niemal wyłącznie idziemy pod górę. Po jakichś 20 minutach moja czołówka zaczyna blednąć. Na podejściach ryzyko jest niskie z racji tempa, ale czasami zdarzają się zbiegi po kamieniach i ratuje mnie fakt, że to dopiero początek biegu, więc posuwam się w peletonie. Manewruję dzięki światłom innych biegaczy, ale wystarcza moment w półmroku, bym kopnął lewą nogą (tą ze skręconą kostką) w korzeń i po raz pierwszy zwijał się z bólu. Modlę się, żeby świt zastał nas nim zaczniemy zbieg. Moje modły zostają wysłuchane, ale i tak skręcam kostkę jeszcze raz na jakimś kamieniu. I kolejny raz w górnej partii gór, bo zapadnięcie się nogi w śniegu powoduje ból jak przy skręceniu. Spadam bezwładnie na bok, ktoś proponuje mi swoje kijki, żebym dokuśtykał do pierwszego punktu. Dziękuję mówiąc, że jakoś to rozbiegam i wracam do gry w stylu pirata z drewnianą nogą. W czasie długich biegów różne części ciała czasem bolą, ale dopóki się biegnie, ból się rozmywa i przypomina o sobie dopiero na mecie.

Po czwartym skręceniu (znowu zapadnięcie stopy w śniegu) ląduję po raz ostatni na ziemi. Stopa robi się tak opuchnięta, że rozpiera buta i usztywnia kostkę. Poluzowuję lekko sznurowadła i ku mojemu zdziwieniu epopeja z tą kontuzją schodzi ze sceny. Przede mną jeden z fajniejszych etapów biegu - mam jeszcze sporo sił, nakręca mnie euforia po cudownym "ozdrowieniu" stopy, słońce wreszcie wstało, więc czołówka wylądowała w plecaku i przede wszystkim mogę wreszcie biec, bo przekroczyłem szczyt. Spory kawałek trasy pokonuję obok Filipa i jego psa Komandosa. Dobrze wychowany psiak budzi dużo sympatii, najbardziej imponował mi jego spokój na trasie. Gdy biegliśmy obok jakiejś ogrodzonej posiadłości nagle wyleciały dwa ujadające psy, Komandos leniwie zerknął na nie, lekko odbił w drugą stronę, jakby nie chciał wdawać się w dyskusję z gówniarzami i popędził dalej do przodu z wywieszonym jęzorem.

Pamiątkowa fotografia, kiedyś wnukom opowiem,
że biegałem z Szarikiem
Na 30-stym kilometrze trasy wypada szczyt Niemcowa. Tutaj po raz pierwszy poczułem skutki braku planowania biegu i znajomości trasy. Czy naprawdę takim problemem było zapamiętanie tej mapki?



Byłem pewien, że na dole czeka punkt żywieniowy, podobnie jak po wcześniejszym zbiegu z Przechyby. Nie uzupełniłem wtedy płynu w bukłaku, bo wydawało mi się, że na tym co zostało spokojnie dotrę do kolejnego punktu. Nie sprawdziłem na mapie, że będzie to wymagało zdobycia dwóch gór, a odległość będzie o 10 km większa. Zamiast punktu żywieniowego na biegaczy czekało jakieś 7 km pod górę na otwartym terenie. Słońce wzeszło już na dobre i zaczęło zdrowo przypiekać, a ja wciąż biegłem w zestawie nocnym złożonym z dwóch koszulek i kurtki. Mimo, że rozcieńczyłem izotonik pół na pół z wodą, słodki płyn wywoływał odruch wymiotny. Marzyłem o zwykłej wodzie. W wyższej partii gór leżał jeszcze śnieg, okładałem nim twarz, ale nie odważyłem się jeść. Tomek nie miał oporów. W końcu nawet izotonik się skończył i w myślach przeklinałem tę górę. Wyobrażałem sobie, jak będę pisał na blogu, że jej nienawidzę - i oto nadszedł dzień zemsty ty góro ty :)

Do góry, do góry, aż czujesz wstręt,
a tam na górze jest taki zakręt,
a za zakrętem gór jeszcze więcej,
gdzie tu bieganie do k.. nędzy

Podratował mnie jeden z biegaczy, który miał wody pod dostatkiem i przez jakieś dwa kilometry pogrążyliśmy się w rozmowie. W ogóle na całym biegu spotkałem wielu biegaczy, z którymi nawiązałem jakby emocjonalną więź; wielokrotnie mijaliśmy się, czasem szliśmy kawałek razem, spotykaliśmy na punktach żywieniowych i witaliśmy jak starzy przyjaciele. Niedaleko przepaku w przełęczy Gromadzkiej szlak uraczył nas korytkiem, do którego spływała rurą zimna, ożywcza woda. Opiłem się jej na zapas i podbudowany dotarłem wreszcie na punkt.

Przez te buty byłem struty

Na miejscu miła niespodzianka, przy jednym ze stołów odpoczywa Jaromir i zdaje relację: Staszek cierpi z powodów żołądkowych, Michał zgodnie z przewidywaniami prze do przodu, a Tomka jeszcze nie widział. Plotki z trasy, zdawkowe informacje i przypuszczenia są ciekawym elementem biegów ultra. Czasami podnoszą na duchu, innym razem wlewają gorycz. Im dłużej biegniesz, tym bardziej irytują cię życzliwe odpowiedzi wolontariuszy czy turystów, którzy zapytani o dystans do kolejnego punktu uważają, że jak podadzą mniejszą wartość, to nie upadniesz na duchu. "To już blisko, za tym zakrętem, jakieś 800 metrów", słyszysz, a po 800 metrach okazuje się, że punkt jest kolejne 800 metrów dalej. Niby pestka, ale odarcie z nadziei mocno boli i podkopuje zaufanie. Irracjonalne, ale takie właśnie są ostatnie godziny ciężkiego biegu. Na ostatnich etapach biegów ultra powinni stać tylko doświadczeni wolontariusze, przyzwyczajeni do zmordowanych, rzucających bluzgi galerników. Radosne powitania i wdzięczność to domena pierwszej połówki i mety.

Na tym punkcie jest przepak, więc po ugaszeniu pragnienia wyciągam swoją tajną broń - kaszetti z chili i groszkiem. Mój organizm kiepsko przyjmuje chemię, więc nie zabieram na trasę żadnych żeli czy innych shotów. Zazwyczaj napełniam bukłak kompotem teściowej, wciskam do plecaka dwie czekolady z bakaliami, a na punktach żywieniowych szukam owoców i przede wszystkim warzywnych zup. Warzywny obiad z kaszą zapełnia żołądek złożonymi węglowodanami, skutecznie usuwa głód i nie odczuwam żadnych niedogodności wybiegając z pełnym brzuchem. Tym razem zamiast kompotu miałem rozcieńczony izotonik i to wystarczyło, żebym się "przecukrzył". Zamiast czekolady natomiast zabrałem kilka batonów chrupkowo-czekoladowych i nie żałowałem, bo nie ciążyły na żołądku.

Na przepaku uzupełniam bukłak samą wodą i po odpoczynku wychodzimy z Jaromirem o 10:45. Na podejściu jednak żegnamy się - wchodzenie pod górę jest moją piętą achillesową, którą staram się rekompensować szybkimi zbiegami. Kolejny punkt odżywczy jest za ok. 23 km, mapka pokazuje dwa szczyty po drodze, ale bez głębokich zbiegów i podejść. Po przebiegnięciu ok. 43 km szacuję przebycie tego odcinka na ok. 2 i pół godziny, zupełnie pomijając fakt, że jestem w górach i w rzeczywistości będę potrzebował godzinę więcej.

Z góry Wysokiej szlak zakręca na słowacką stronę i wreszcie jest trochę szybkiego biegu. Nie biegnie się już przyjemnie, ale też nie jestem jakoś specjalnie zmęczony. Limit czasowy wydaje się niezagrożony. Na przełęczy Korbalowa turyści odpowiadają już česť, pytają jakoś "skolka", ktoś z ekipy pilnującej przejścia przez jezdnię odpowiada 53. Acha - czyli do celu jeszcze 43.5 - tylko maratonik! Widząc przed sobą dłuższe podejście robię krótką przerwę na batona i picie. Gdy ruszam pod górę dochodzi wreszcie do świadomości znajomy ból, który narastał od jakiegoś czasu - pęka pęcherz na ciężko doświadczonej tego dnia lewej stopie. Nieprzemakalne lidlerki, które dotychczas dzielnie chroniły stopy na błocie, uskrobały w końcu lewą piętę i teraz działają przeciwko mnie.. Góra Korbalowa wygląda na mapce jak ząbek, ale na szlaku to 3 km podejścia, które muszę pokonywać stawiając całą stopę na wyprostowanej nodze (normalnie wchodziłbym na palcach z lekko ugiętymi nogami). A przede mną jeszcze 43 km - cały cholerny maraton...

C.D.N.

czwartek, 11 grudnia 2014

Dieta cz. 5/5 Jesteś tym, co jesz

Nadchodzi koniec roku, więc czas na podsumowanie niektórych wątków - dziś biorę na tapetę cykl dietetyczny. Przyznam, że musiałem zajrzeć do pierwszej części cyklu, żeby zorientować się, dlaczego zacząłem pisać o jedzeniu :) Genezą były maile z pytaniami o dietę wegetariańską. Postanowiłem uporządkować i uzasadnić efekty swoich eksperymentów i studiów nad odżywianiem na przestrzeni 20 lat (z przerwami oczywiście).

Przez pierwsze 5 lat kierowałem się modnymi w latach 90-tych wśród kulturystów dietami wysoko-białkowymi i nisko-tłuszczowymi. Był to okres końca podstawówki (teraz gimnazjum) i szkoły średniej. Przejadanie się produktami mlecznymi i mięsem miało swoje konsekwencje zdrowotne, dlatego w wieku 20 lat bardzo silnie wpłynęła na mnie książka Tombaka. Tezy o szkodliwości mleka, mąki i cukru były na tamte czasy rewolucyjne. Zacząłem stosować diety oczyszczające, straciłem parę kg mięśni, ale odzyskałem węch i znacząco zredukowałem problemy laryngologiczne. Przemodelowanie myślenia (z dużo białka na dużo warzyw i owoców, unikać mącznych ciast, białego pieczywa itd.) przyczyniło się do zmiany nawyków żywieniowych i nawet jak przestałem zajmować się tematem odżywiania, nie groziła mi nadwaga.

Temat odżywiania wrócił w 2011 roku, kiedy zacząłem biegać. Raz że po lekkich posiłkach szybko mogłem wyskoczyć na trening, dwa że nie powodowały żadnych dolegliwości dziąseł i zębów. Włókna mięsa wchodziły w szpary między zębami i powodowały krwawienie. Pod wpływem książki duchowej jednego dnia przekroczyłem Rubikon i postanowiłem, że z mięs będę jadł tylko sporadycznie ryby. Kilka miesięcy później zrezygnowałem z każdego mięsa. 3 lata więcej potrzebowałem na odstawienie mleka i cukru.

Pisałem nie raz, że dieta jest rodzajem religii i nie chcę nikogo przekonywać do swoich racji. Chcę natomiast naświetlić motywy, interpretacje badań i własne doświadczenia, które być może okażą się dla kogoś pomocne. Zapewne część z nich jest błędna, chętnie dowiem się tego z Waszych komentarzy.

W ostatnim odcinku cyklu postanowiłem przedstawić swój punkt widzenia na przekonania i argumenty używane przez mięsożerców, wegetarian i wegan w dyskusjach.

Bez mięsa nie da się żyć.
Bzdura, szczególnie gdy jemy nabiał i jajka. Jeśli w ogóle rezygnujemy z produktów pochodzenia zwierzęcego, musimy suplementować witaminę B12. Istnieją społeczności wegańskie w Indiach i Iranie, które nie muszą jeść syntetycznej witaminy, ale dlatego, że spożywają niemyte warzywa i owoce. Z oczywistych względów jest to w naszym kręgu kulturowym niedopuszczalne.

Na naszej szerokości geograficznej jedzenie mięsa ma długą tradycję, bo zapewniało konserwację jedzenia na zimę (w postaci żywego inwentarza) i lepszą ochronę przed zimnem (tkanka tłuszczowa). Wiem coś niestety o tym, bo o ile całą pierwszą zimę przebiegałem w krótkich spodniach i zwykłej bluzie, to teraz w mrozy muszę biegać z 3 warstwami ubrań. Podjąłem w tym roku konkretną walkę z wyziębianiem organizmu (od sierpnia zimne prysznice, od października regularne morsowanie), więc jeśli będą efekty, napiszę o tym artykuł. W obecnych czasach zdobycie i przechowanie żywności nie jest żadnym problemem. W środku zimy możemy jeść świeżutkie owoce i warzywa z Afryki czy Ameryki Południowej, krajowe rośliny są przechowywane w takich warunkach, że dopiero na wiosnę tracą smak.

Człowiek jest roślinożercą.
Nie - człowiek jest wszystkożercą, ale ma więcej cech roślinożercy.

Jedzenie mięsa jest moralnie złe.
Grube nadużycie. W ogóle uważanie siebie za kogoś lepszego od innych, bo się nie je mięsa jest bardzo niebezpieczne, stąd pewnie tak wielu nawiedzonych kaznodziei wśród wegan. Z drugiej strony - jako dzieciak pod wpływem serialu Północ Południe zastanawiałem się czy wśród południowców byli dobrzy ludzie. No bo jak to, przecież tam było niewolnictwo; jak dobra, kochająca matka Orryego mogła żyć ze świadomością, że jej bogactwo jest zbudowane na wykorzystywaniu i katowaniu murzynów na plantacji? Potem w szkole odkrywałem kolejne "szokujące" fakty o eksploatowaniu ludzi w starożytnym Rzymie itd.

Dlaczego potrafimy być wobec jednych osób czuli i empatyczni, a innych traktować jak przedmiot? Wystarczy przestawić klapkę w mózgu i żołnierz nie zabija ludzi, tylko terrorystów. W czasie wojny secesyjnej znajdowano na polach bitwy karabiny z kilkunastoma ładunkami - żołnierze nie strzelali, bo nie chcieli zabijać. Tak narodziła się killologia - nauka o zabijaniu. Teraz żołnierze nie zabijają ludzi, tylko likwidują cele. Ten sam mechanizm sprawia, że nie czujemy żadnego dyskomfortu jedząc mięso. Widok cierpiących zwierząt w ubojni czy hodowli nie budzi emocji, bo to jedzenie, a nie żywe istoty. Ale już widok własnego psa, który może być głupszy od świni, to co innego - to istota z własnymi upodobaniami, przyjaciel rodziny itd.

Myślę, że kiedyś ludzie będą się dziwić, dlaczego zaawansowana cywilizacja z XXI wieku zjadała zwierzęta. Produkowali w fabrykach większość pożywienia, mięso przecież i tak pompowali chemikaliami, a mimo to nie tworzyli masowo produktów roślinnych smakujących jak mięso.

Używanie i jedzenie wszelkich produktów odzwierzęcych jest złe.
To stwierdzenie jest właśnie przykładem fanatyzmu. O ile rozumiem, że należy minimalizować cierpienie ssaków, ptaków, nawet ryb, to już wkładanie do worka z nimi owadów jest przegięciem. Największym przegięciem jest niejedzenie z tego powodu miodu. Gość się rozpisuje o stresie pszczoły w trakcie płoszenia dymem, a nie widzi problemu w tym, że sam zjada pryskane warzywa. Na każdą zestresowaną pszczółkę przypadają tysiące zagazowanych (na śmierć) owadów, które chciały podjeść liście soi, jednak miód niet, a soja tak. Kto miał drzewko owocowe na działce i go nie pryskał, ten wie, że po paru latach jakieś 80% owoców ma robale. Zgodnie z logiką nie krzywdzenia żadnego zwierzątka należałoby jeść tylko 20% zbiorów, a znalezione robaki humanitarnie eksmitować do nowych owoców.

Poza tym pszczelarze to jedna z najpożyteczniejszych grup zawodowych. W Japonii ingerencja przemysłu w środowisko jest tak duża, że pszczoły masowo wymierają i sadownicy muszą sami zapylać kwiaty. Gdyby nie pszczelarze-pasjonaci w Polsce, w niejednej gminie bezmyślni rolnicy wytruliby opryskami pszczoły.

Mięso jest smaczniejsze.
Wydaje się smaczniejsze, bo jemy je przez całe życie. Pamiętam, jak pierwszy raz po przejściu na wegetarianizm dostałem ślinotoku na zapach mięsa - w niedzielę rano, gdy żona gotowała dzieciom parówki. Zapach parówek, świeżej bułeczki i keczupu w niedzielny poranek miałem silnie zakorzeniony we wspomnieniach z dzieciństwa. Żadna wykwintna pieczeń nie pachniała tak zachęcająco. No może przypieczona skórka od kurczaka..

Teraz moje posiłki są bardzo proste. Kasze, ryż naturalny, potrawki z warzyw i surowe owoce. Wystarczy jakiś dłuższy wyjazd, w czasie którego karmię się kanapkami, pizzą i frytkami, bym marzył o furce ryżu z warzywami. Zresztą tym, co najlepiej pachnie w potrawach mięsnych są zioła i przyprawy zmieszane z tłuszczem. Spróbujcie kiedyś dobrze przyrządzone kotlety z ciecierzycy, fasoli czy soi.

Mięso daje energię.
Nie prawda. Białko jest najgorszym źródłem energii. Im bardziej mięso tłuste i spreparowane (mielone, smażone), tym więcej daje energii, ale co za problem uzyskać to z roślin. Zastanawiające, że wśród ultra-sportowców odsetek wegan i wegetarian jest wyższy, niż w reszcie populacji. Uważają, że szybciej się regenerują, mają mniej kontuzji i lepszą wytrzymałość. Ze swoich startów w biegach ultra wiem tyle, że po ok. 40-50 km nie mogę już patrzeć na cukier, nie jem żadnych żeli, izotoników, ani batonów, a pragnę jedynie pożywnego warzywnego obiadku. Choć na 80km spalam jakieś 6 tys. kalorii, kilkuset kaloryczny obiad stawia mnie na nogi. Dopiero z pełnym brzuchem mogę uzupełniać później energię słodkimi napojami lub czekoladą.

Tłuszcz zwierzęcy jest główną przyczyną chorób wieńcowych.
Prawda, choć ostatnie badania wskazują, że wydatnie pomaga mu w tym spożywanie węglowodanów prostych. Po tym jak w USA nakręcono spiralę anty-zwierzęco-tłuszczową i przemysł zaczął walić do wszystkiego margarynę i cukier (żeby jakoś smakowało) epidemia zawałów i otyłości tylko się zwiększyła. Dlatego powtarzam - wegetarianizm to nie dieta, dla zdrowia lepiej wyjdzie, jeśli będziemy jedli schabowego z ziemniakami i surówką, niż naleśniki, kluski i pierogi. Niemniej różnicę między olejem roślinnym i tłuszczem zwierzęcym dobrze widać po obiedzie - talerz po usmażonych warzywach mogę wymyć samą wodą, czego nie ma szans zrobić z talerzem pokrytym smalcem po mięsnej pieczeni. Jeśli podobnie jest w naszych tętnicach, nie dziwi, że połowa ludzi w społeczeństwach rozwiniętych umiera na choroby serca.

Uff rozpisałem się dziś. Temat odżywiania chwilowo wyczerpany, ale jeśli tylko pojawi się biedronkowa wyciskarka soków, znowu coś skrobnę. Jestem ciekaw Waszych opinii - czy ten cykl był dla Was ciekawy? Czy skorzystaliście z tego co napisałem?

Poprzednie części:
http://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html

środa, 12 listopada 2014

Dieta cz. 4/5: słodka śmierć

Dobiegamy do końca z cyklem o diecie. Przypomnę poprzednie części:

http://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html

W skrócie: poszukuję najlepszej diety dla homo sapiens i próbuję zastosować ją w swoim życiu.

Dziś o najpopularniejszym narkotyku świata, czyli cukrze. Uzależnienie od cukru nie różni się specjalnie od uzależnienia od tytoniu, alkoholu czy narkotyków. Pobudza te same rejony mózgu odpowiedzialne za odczuwanie szczęścia, podobnie jak w przypadku używek osoba uzależniona musi z czasem zwiększać dawkę, żeby osiągnąć podobny efekt. Cukier rafinowany jest główną przyczyną otyłości w społeczeństwach rozwiniętych i w konsekwencji chorób pośrednich (cukrzyca, zawały). Próba zastąpienia go sztucznymi słodzikami czy syropami glukozowo-fruktozowymi tylko pogarsza sprawę. Można uznać, że powikłania zdrowotne spowodowane nadużywaniem cukru w diecie są główną przyczyną śmiertelności w społeczeństwach zachodnich. Wiadomo, że nie ma tu prostej zależności jak w przypadku twardych narkotyków, że nim szkodliwe działanie cukru doprowadzi kogoś do śmierci może minąć 50 lat i wymagać wsparcia braku ruchu i palenia.

Proponuję poświęcić czas na przeszukiwanie zasobów sieci i zaznajomienie się, co lekarze mają do powiedzenia na ten temat. Moim celem nie jest opisywanie jaki to zły jest cukier, tylko:

- wyjaśnienie dlaczego uzależniamy się od cukru,
- wskazanie dlaczego warto go rzucić,
- pokazanie, że prawie nic nie tracimy, gdy rzucamy cukier, a zyskujemy bardzo dużo,
- opisać jak sobie z nim poradziłem.

Zacznijmy od teorii spiskowej - producenci żywności specjalnie wszystko słodzą, żebyśmy byli uzależnieni od cukru od najmłodszych lat i coraz więcej konsumowali. Prawda jest taka, że producenci walą cukier do wszystkiego od słodyczy po surówki, przyprawy i wędliny, bo ludziom tak lepiej smakuje. Zamiast owoców, warzyw czy ziół dodajesz parę łyżek cukru i sos do makaronu kosztuje 20% mniej - smacznie i tanio. Klient wybiera to co tańsze, więc nie kupisz już keczupu czy musztardy bez cukru. Walą go nawet do pieprzonego majonezu. To nie przemysł nam narzucił cukier, sami go wybraliśmy sięgając po tańsze produkty, które "lepiej" smakują. Dlaczego my klienci tak robimy?

W pamięci utkwił mi odcinek Cejrowskiego Boso przez świat, w którym pokazywał szczerbatych indian z lizakami w ustach. Żyjąc w dżungli nie mogli zdobywać owoców w prosty sposób, bo drzewa muszą rosnąć w walce o promienie słoneczne. Tymczasem ich organizmy potrzebowały witamin. Dlatego wyewoluowało łaknienie słodyczy - cukrowy strzał endorfin skłaniał indian do ryzykownej wspinaczki po słodkie owoce. Odkąd pojawiły się tanie cukierki indianie nie są w stanie im się oprzeć. Niestety cukierek daje tylko pusty cukier, bez witamin, błonnika i innych składników odżywczych, a społeczności indiańskie cierpią na otyłość i próchnicę.

Czy nie inaczej jest z dziećmi? Po każdej akcji szkolnej jabłko/kiwi/marchewka/rzodkiewka dla każdego dziecka kubły na śmieci pełne są warzyw i owoców. Gdyby dać dzieciom cukierka o smaku jabłka czy kiwi w kubłach byłyby tylko papierki. Owoce są fuu kwaśne! Nie znam dziecka, które w dzisiejszych czasach z chęcią je porzeczki albo wiśnie. Ja swoje zmuszałem do jedzenia owoców (jak nie to nie ma bajki), jeśli mogą zjeść coś słodkiego, to najpierw "czyścimy brzuszek" warzywami/owocami. Przyzwyczaiły się już i bardzo lubią jabłka, śliwki, marchewki. Ale jeszcze bardziej pragną czekoladek i lizaków, które im reglamentuję.

Dlatego to nie jest nasza wina, że spożywamy tyle cukru. Nie jest to też wina przemysłu, bo "niewidzialna ręka rynku" ma zarabiać, a nie leczyć. Jesteśmy ewolucyjnie zaprogramowani, żeby jeść cukier w warunkach wielkiego niedoboru, a obecnie przemysł może dostarczyć go bez limitu. Dlatego rynek nie-słodki ruszy dopiero wtedy, gdy państwa odgórnie nagłośnią niebezpieczeństwo spożywania cukru i zaczną programy profilaktyczne na wzór antynikotynowych czy antyalkoholowych.

Dlaczego warto rzucić cukier rafinowany (i wszelkie inne słodziki, cukry proste, które wg dostępnych mi artykułów wyrządzają więcej szkód, szczególnie syrop glukozowo-fruktozowy).

Jak najczęściej reklamowane są słodycze? Chwila przyjemności. To jest kwintesencja tego, co dają słodycze - chwilowe pobudzenie ośrodka przyjemności. Potem przychodzi senność (insulina wiąże cukier w tkankę tłuszczową), otępienie, przy nadmiarze ból głowy. Długoterminowo schorzenia, otyłość, ostatnio nawet pisze się o demencji i alzheimerze. Jedząc słodycze robisz to co indianin - organizm prosi cię o witaminy i mieszankę cukrów, a ty dajesz mu śmieci i dużo jednego związku chemicznego. Powtarzaj to przez lata i masz przepis na choroby.

Cukier otępia zmysł powonienia. Odkąd rzuciłem cukier* rozróżniam składniki w potrawach.

* nie rzuciłem całkowicie, wyjaśnię pod koniec dlaczego

Cukier to nie zło, potrzebujesz go, ale dostarczaj go jak chciała natura - w świeżych warzywach i owocach. Kilogram ciasta kosztuje ok. 30zł (tyle co orzechy), a kilogram owoców średnio 5zł. Awokado, które wydaje się drogie na półce z owocami to wydatek rzędu kilkunastu zł za kilogram.

Cukier to turbo-doładowanie. Dopuszczam jedzenie cukru gdy biegam maratony lub ultra-maratony, zjem trochę czekolady nawet gdy biegniemy z kolegami 20-30km. Ale jedzenie cukru bez ciężkiego wysiłku to jak gazowanie na biegu jałowym.

Coś co daje ci przyjemność w krótkim terminie, odbiera ci szczęście w życiu. Tak działa każda nadużywana substancja. Polecam artykuły prof. Vetulaniego o ośrodku nagrody.

Odkąd rzuciłem cukier 0 jakichkolwiek dolegliwości z dziąsłami lub zębami. Chrupię codziennie orzechy, warzywa i owoce i jedyny ból w jamie ustnej jaki pamiętam w przeciągu ostatnich miesięcy to poparzone kawą podniebienie.

Jeszcze w czerwcu pisałem o swoich nieudanych próbach uwolnienia się od cukru. W końcu postanowiłem, że przez jakiś czas nie będę tykał nic co ma cukier. Nie wiem na ile prawdziwa jest teoria o florze jelit, która na bieżąco determinuje co zjadamy, ale uznałem, że moim łaknieniem cukru sterują grzyby candida i że jeśli wystarczająco długo nie dam im cukru, większość pozdycha z głodu, a na ich miejsce wejdą wzmocnione oddziały strawiaczy orzechów, owoców, warzyw i kasz. Nie pamiętam czy pisałem, ale odstawiłem też mleko (nadal piję naturalne kefiry czy maślanki).

I tu mała uwaga: o szkodliwości cukru wiedziałem od lat (z artykułów typu 3 białe śmierci: cukier, mleko i mąka ;) , wiele razy ograniczałem go i odrzucałem najgorsze słodycze typu nadziewane czekoladki na rzecz np. deserowych. W czerwcu minęło 8 miesięcy odkąd postanowiłem na dobre z nim skończyć, zatem miałem już bagaż doświadczeń.

W sierpniu byłem czysty. Łaknienie na słodkie prawie całkiem wygasło, gdy atakowało jadłem głównie orzechy lub kaszę jaglaną. Ulubione keczupy zastąpiłem własnymi mieszankami przecierów pomidorowych z ziołami i oliwą. Nieocenionym sprzymierzeńcem było wzięte z buddyzmu świadome przeżywanie emocji. Gdy nadchodził "atak", skupiałem się na słuchaniu organizmu i pozwalałem pragnieniu zjedzenia słodkiego, aby się wyszumiało i odeszło. Jedzenie słodyczy często wiąże się z potrzebą poprawienia humoru (endorfinowy strzał), ale wystarczy przejść w tryb medytacyjny i doświadczać ciała, by zrozumieć, że np. jestem zmęczony i muszę się na chwilę położyć lub wybiegać stres z pracy.

Nie jem nic co ma cukier w składzie (wyjątkiem są sporadycznie pomidory z bazylią/oliwą i czosnkiem podravki, na które nie mam zastępnika), raz na tydzień robię dyspensę i mogę zjeść w gościnie jakieś ciasto. Odpadło mi wiele produktów żywnościowych, ale dzięki temu przerzuciłem się na proste potrawy, doceniam ich aromat. Najlepsze jest to, że nie czuję potrzeby jedzenia słodkiego. Nawet jak na maratonie zjem czekoladę (z wielkim smakiem), po wysiłku wracam do trybu "bez cukru".

Wszystkie części:

https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html


czwartek, 6 listopada 2014

Wegetarianizm dla nielubiących gotować (przepisy)

W mailach od Was często pojawiają się pytania o wegetariańskie jedzenie. Część spraw (kwestia przyzwyczajenia do konkretnego typu żywności) już omówiłem w cyklu o diecie, część pojawi się w 2 ostatnich artykułach. W tym wpisie przedstawię przepisy na najprostsze dania, które może wykonać nawet mieszkający w akademiku, nie mający dziewczyny student politechniki.

Założenia wyjściowe:
- nie lubię gotować (choć w ostatnich latach to się zmienia),
- potrawa musi powstać bardzo szybko,
- potrawa musi zapewnić niezbędną dawkę składników odżywczych dla sportowca amatora,
- potrawa musi być zdrowa, lekkostrawna, żeby być gotowym lecieć maraton zaraz po obiedzie,
- zmycie naczyń po obiedzie nie może sprawiać żadnych problemów.

Pamiętamy jednocześnie z poprzednich części, że:
- do każdego jedzenia można się przyzwyczaić i po jakimś czasie "nie da się bez niego żyć",
- diety długowiecznych składają się z prostych, nieprzetworzonych potraw, dużej ilości warzyw, ryżu brązowego i niewielkiej ilości mięsa/owoców morza (w tym wypadku mięso oczywiście odpada).

Jako jedyny wegetarianin w rodzinie muszę gotować sobie czasem obiadki (co ciekawe dzieci coraz częściej wolą te potrawy od mięsnych) i przepisy na nie zamieszczam poniżej. Oczywiście jem też inne obiady, moja żona jest mistrzynią zup i kiedy jakąś ugotuje, nie odchodzę od stołu dopóki nie wciągnę połowy garnka. Robimy też wspólne potrawy np. wege-leczo, ale przepis na nie nie spełnia wymogów prostoty (wk..wia mnie obieranie pieczarek :) .

1. Kaszetti/rizetti.

To tradycyjne wege spaghetti, tyle że zamiast mącznego makaronu gotuję worek brązowego ryżu (wtedy jest rizetti), kaszy gryczanej, jęczmiennej lub jaglanej (kaszetti). Sposób przygotowania:

1.1 wersja baaardzo szybka:
kartonik podravka pomidory z bazylią lub pomidory z czosnkiem i pietruszką podgrzać w garnku, dorzucić pół puszki czerwonej fasoli lub zielonego groszku (lepiej mrożonego) i papryczkę chili. I voila - super potrawa gotowa :) Można posypać serem, czasem wrzucam oliwki, mixy sałat, jak kto lubi.

1.2 wersja smaczniejsza, sezonowa:
podsmażyć w garnku cebulkę i czosnek na oliwie/oleju rzepakowym tłoczonym na zimno, wrzucić 2-4 pokrojone pomidory (bez żadnego kombinowania z obieraniem ze skórki), poczekać aż się rozpadną, dorzucić te same składniki co w 1.1, doprawić solą i pieprzem (czasem też bazylią i oregano) i na koniec można dodać pół słoiczka koncentratu pomidorowego, żeby całość ładnie się ścięła. Porcja sosu na całą rodzinę.

Potrawa spełnia wszystkie wymogi, jest bardzo prosta i szybka w przygotowaniu, do mycia jest tylko garnek po sosie i kaszy/ryżu, brak tłustych naczyń. Kiedy biegniemy jakiś maraton lub ultra wcinam taki posiłek przed startem - przygotowanie i zjedzenie zajmuje 30 minut.

Kiedyś jadłem jeszcze z makaronem lub białym ryżem, ale ich własności odżywcze w zestawieniu z kaszami lub ryżem brązowym są znacznie niższe.

2. Papka soczewicowa.

Mój autorski wynalazek, z którego jestem bardzo dumny.

Składniki:
- włoszczyzna (marchew, por, seler, pietruszka),
- szklanka czerwonej soczewicy,
- oliwa,
- czosnek,
- sól (niecała płaska łyżka),
- mały słoiczek koncentratu pomidorowego,
- zioła prowansalskie,
opcjonalnie:
- curry lub garam masala

Na oliwie podsmażyć w garnku por, czosnek i posypać ziołami prowansalskimi, żeby wydzielił się bardzo miły aromat. Dorzucić pokrojone warzywa (ja kroje na dość duże talarki, bo lubię jak są lekko twardawe) i poddusić pod przykryciem.

Wlać 2 szklanki wody i wsypać szklankę soczewicy. Po ok. 10-15 minutach całość powinna być miękka, a soczewica wchłania wodę i się rozpada. Posolić, dodać koncentrat pomidorowy i przyprawić:

- wersja kanoniczna: ziołami prowansalskimi,
- wersja smaczniejsza: curry lub garam masalą.

Kolejna banalna potrawa, którą oczywiście można zrobić na wiele sposobów - dodać czerwoną fasolę, paprykę, chili. Eksperymentowałem też z różnymi soczewicami (zieloną, brązową), ale czerwona najbardziej pasuje, bo najlepiej mięknie nadając potrawie specyficzną strukturę i "ziemniaczany" posmak. Uwaga: na drugi dzień przeczyszcza :)

3. Warzywa na patelnię gotowane na parze.

Standardowa potrawa zimą i na przednówku. Organizm łaknie witamin i zielska, tymczasem w sklepach lodówki pełne mieszanek warzywnych - szukam takich bez oleju palmowego, glukozy i innych syfów, i fru na parnik. Ulubione to meksykańska i włoska. Czasem gotuję do nich ryż/kaszę.

4. Sałatka grecka.

Nie ma tygodnia, żebym nie zjadł przynajmniej 3 porcji. Odkąd w biedronkach zadomowiły się miksy sałat, zimą jem częściej niż latem. Wrzucam garść sałaty na głęboki talerz, pół cebulki, 1-2 pomidory, trochę fety, oliwki, posypuję ziołami, polewam olejem i gotowe. Staram się zawsze mieć pod ręką olej lniany tłoczony na zimno, jeśli go nie mam to rzepakowy na zimno lub oliwę. Można zamiast oleju posypać zmielonym siemieniem lnianym. Do tego koniecznie razowiec własnego wypieku.

5. Orzechy, awokado, banany, jabłka, kiełki, jaglanka.

Owoce i orzechy to moje standardowe śniadanie oraz przekąski. Czas przygotowania liczony w sekundach, wartość odżywcza wyższa niż kanapek. Naprawdę nie potrzeba niczego więcej, by poczuć energię, delektować się aromatem i z radością rozpoczynać dzień. Odkąd nie jem cukru rafinowanego, jabłko z miodem, kasza jaglana (na wodzie) z rodzynkami lub banan smakują jak najlepszy deser. Wieczorem lubię przysiąść z grzybkiem do orzechów i talerzem orzechów laskowych. Po pierwszym trzasku przybiega młodsza córcia i asystuje mi w jedzeniu.

I tu ciekawostka - kiedy jeszcze jadłem produkty z cukrem, zdarzało się, że od częstego jedzenia owoców i orzechów pobolewały mnie zęby (nadwrażliwość na kwas lub ćmienie gdzieś pod plombą). Wtedy używałem blendera do robienia koktajli z orzechów, owoców i warzyw. Od kilku miesięcy nie miałem ani razu takiego problemu. No, ale o cukrze będzie kolejny odcinek o diecie, więc wtedy się naprodukuję.

--

Zdaję sobie sprawę, że przedstawione tutaj przepisy odstraszają większość smakoszy. Sam kiedyś uwielbiałem dobrze przyrządzone potrawy, mięsne pieczenie, smażeniny. Nigdy nie przepadałem za kluchami, plackami, naleśnikami i pierogami (chyba, że z kapustą i grzybami), które standardowo kojarzy się w Polsce z dietą bezmięsną. Powyższe przepisy mogą się wydawać zbyt proste i nie tak pełnowartościowe jak powinny być posiłki, ale podkreślam jeszcze raz: nie jest to moje jedyne wegetariańskie pożywienie, tylko spis potraw, które sam przygotowuję i jem najczęściej w ciągu tygodnia. Jeżeli zatem na obiad jem rizetti, to na kolację zjem kanapki z serem (i furą warzyw) lub jajko, czasem wypiję kefir naturalny, bo organizm będzie się domagał czegoś bardziej białkowego.

Miałem podejście do diety wegańskiej, ale za dużo było roboty ze strączkami - a to zapominałem namoczyć fasolę, a to nie chciało mi się robić kotlecików, obierać pieczarek. Niezbyt dobrze znosiłem kanapki z pasztetami sojowymi, miałem po nich zgagi. Kiedyś, jak rynek produktów wegańskich będzie w Polsce bardziej rozwinięty, a ceny sensowne przejdę na weganizm. Po latach jedzenia warzyw nie ma po prostu nic smaczniejszego od kolorowych niskoenergetycznych jarskich potraw.

Suplementuję sporadycznie B12 (gdy nie jem jajek lub nabiału), bo to powinien robić każdy wegetarianin i przede wszystkim weganin. Choć trenuję regularnie i co miesiąc zaliczam jakiś maraton lub bieg ultra, nie biorę żadnych sztucznych magnezów, izotoników, żeli i innych chemikaliów. Kompot teściowej, 2 czekolady z bakaliami (na długich biegach cukier jest dozwolony, a nawet wskazany) i jest paliwo na maraton. Nikt mi nie wmówi, że na warzywkach nie można żyć. Odkąd kupiłem kettle nabrałem 2kg masy i moje BMI skoczyło z poziomu Afganistan na Namibia.

czwartek, 11 września 2014

Dieta cz. 3 - natura, paleo i wege

Kontynuacja cyklu rozpoczętego w maju:

http://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html

Dieta naturalna, idealna dla homo sapiens rozpala umysły ludzi zajmujących się zdrowiem. Jak liście eukaliptusa dla misia koala, tak i dla nas musi istnieć pokarm, który sprawi, że będziemy wiecznie zdrowi, uśmiechnięci i w pełni sił. Podróżnicy, badacze-amatorzy co rusz odnajdują plemię w Amazonii, szczep Buszmenów albo zapomnianą wioskę we Włoszech, której członkowie podobno nie znają chorób. Potem piszą pełne entuzjazmu poradniki wychwalające jakąś magiczną substancję (wszystkie ziarna to zło, bo są od tysięcy lat modyfikowane przez człowieka, ale nasiona trawy z And to coś zupełnie innego...) i na jakiś czas znajdują wyznawców, dopóki ci nie kapną się, że dalej chorują i nie przerzucą na nowy specyfik.

Tymczasem dane statystyczne pokazują, że na długość życia wpływa głównie PKB państwa. Ludzie Zachodu przejadają się i często żywią śmieciami, tyją, tracą zęby, idą do dentysty, wstawiają implanty, chorują na cukrzycę, dostają insulinę, serce niedomaga, lekarze przetykają żyły, wszczepiają bypassy, w bogatych krajach zaawansowana medycyna wykrywa w porę nowotwory. A nasi zdrowi buszmeni nie dożywają 50-tki, bo nie mają antybiotyków albo jakieś pasożyty zjadają im wątrobę. Indyjska wioska, której mieszkańcy nie znali raka ani zawałów traci swój magiczny nimb, kiedy lekarze odkrywają, że schorzenia zwane cywilizacyjnymi zawsze tam występowały, ale po pierwsze rzadko, bo mało kto dożywał 60-tki, a po drugie brano je za ingerencję boskich sił, a nie jakieś tam cholesterole, insuliny, bakterie czy wirusy.

OK - jednak sam wcześniej napisałem, że są znane diety długowiecznych i są dość proste:
- jedzą mało, głównie warzywa i nieprzetworzony ryż/kasze, nie przejadają się,
- jedzą bardzo mało mięsa,
- spędzają aktywnie czas na świeżym powietrzu, uprawiając warzywa na swoich poletkach.
Jednak poszukiwaczom idealnej diety to nie wystarcza, bo jedni nie wyobrażają sobie dnia bez pół kilo kiełbasy, drudzy uważają, że mięso to zło, a jeszcze inni wierzą w składniki (proteiny, tłuszcze omega 3, witaminy itd.) a nie pokarmy. Dlatego szukają teorii, która potwierdzi ich przekonania.

Jedną z modnych diet (systemu żywienia) jest tzw. dieta paleo. W skrócie: je się tylko to, na co polowali nasi przodkowie, bo na sawannie ewoluowali setki tysięcy lat i nasz system trawienny musiał przystosować się do tego co mieli pod ręką: mięsa i trochę warzyw. Żadnych ziaren, nabiału i innych wynalazków młodszych niż 10 tys. lat p.n.e. Dzięki jedzeniu mięsa urosły nasze mózgi, bo dostawały więcej energii z mięsa (a tej mózg potrzebuje bardzo dużo w stosunku do reszty organów), kombinowaliśmy jak zdybać antylopę, więc inteligencja była premiowana, działaliśmy grupowo, co dało początek werbalnej komunikacji i jako tropiciele wczuwaliśmy się w skórę zwierzyny łownej, wykształcając w ten sposób myślenie abstrakcyjne.

Zwolennicy tej diety, którzy wg mnie po prostu lubią mięso i muszą temu nadać "naukowe" podstawy, nie biorą niestety pod uwagę prostego faktu: proto-ludzie żyli wtedy po 30 kilka lat. Wymuszone stepowieniem dżungli przejście na mięso (a raczej podroby, bo drapieżniki wcale nie przepadają za mięsem, po pierwsze rzucają się na wątrobę, nerki, serce) faktycznie wspomagało szybki rozwój, ale równocześnie mogło obniżać potencjalny żywot myśliwego. Tylko jakie miało dla niego znaczenie, że może dożyć 70-tki lub 60-tki, jeśli szansa na przetrwanie 40-stu lat była znikoma z powodu chorób, zimna, głodu i ran?

Jeszcze głębiej sięgają weganie: skoro wcześniej żyliśmy w dżungli i żywiliśmy się bananami, to czym jest te kilkadziesiąt tys. lat polowań w stosunku do wcześniejszych milionów lat ewolucji? Tylko znowu - te małpki oprócz bananów podjadały też jajka, skorupiaki, ponadto z punktu widzenia genetyki, to choć były naszymi przodkami, jesteśmy już zupełnie innym gatunkiem. Weganie (i co zabawne również zwolennicy paleo) dowodzą swoich racji na podstawie uzębienia i długości jelit. Największym cierniem w diecie wegańskiej jest niemożność dostarczenia organizmowi witaminy B12, niezbędnej do produkcji czerwonych krwinek. B12 jest w mięsie, nabiale, jajach, ale nie występuje w żadnych pokarmach roślinnych, co wyklucza dietę bez suplementacji (szczególnie u dzieci, bo dorośli mają zapasy na kilka lat).

I tu leży pies pogrzebany, bo skoro nie da się urodzić i żyć bez suplementacji jako weganin, to nie jest to dieta naturalna. Niektórzy argumentują: nasze bakterie w grubym jelicie produkują tę witaminę, ale ponieważ jest przyswajana w jelicie cienkim, to ludzie musieli kiedyś dostarczać ją w cyklu zamkniętym. I faktycznie, w Iranie i Indiach naturalni weganie nie chorują na anemię, bo nawożą odchodami ogródki. Nie myją też dostatecznie warzyw, więc witamina utrzymuje się na skórkach. "Niestety" taka praktyka jest zakazana w naszym świecie, ale tu nie chodzi o przyswajanie witaminy z warzyw, tylko poszukiwanie dowodu na naturalność systemu żywienia.

Przeprowadźmy teraz szybką symulację. Żyją sobie w dżungli jakieś proto-małpoczłeki i nie muszą martwić się o dostępność jadalnych bulw, owoców, orzechów i jajek. Być może produkują sobie i przyswajają B12 i niektórzy są całe życie weganami. Ale klimat się zmienia, dżungla stepowieje i małpolud, który nie schodzi z drzewa i nie ugania się z kijem za zwierzyną kończy w ślepym zaułku ewolucji. Niestety surowe mięso jest ciężko strawialne, więc przeżywa tylko niewielka ilość osobników, której udaje się zdobyć ogień i z jego pomocą doprowadzić mięso do miękkości. Mijają dziesiątki, setki tysięcy lat, sylwetka małpoludów zaczyna przypominać obecną ludzką. Typki, które produkowały i przyswajały B12 wyginęły, bo nie miały innych, ważniejszych przystosowań, a tym, którzy jedli witaminę w pokarmach odzwierzęcych ów gen nie był potrzebny. Nie będę opisywał różnych faz wędrówek erectusów chińskich, neandertalczyków zmagających się z mamutami, których wyparli biegający homo sapiens.

Przejdźmy od razu do Europy w czasy zdecydowanie nam bliższe. Klimat się zaostrza, przychodzi sroga zima. Ludzie na pewnym terenie potrafią łapać dzikie tury, a nawet uwięzić je w drewnianej proto-stodole. Nie jestem specjalistą od biologii, więc przykład tura może być wadliwy, chcę tylko pokazać mechanizm ewolucyjny w praktyce. Tur zje zebrane i ususzone latem trawy, wygrzebie jakiś korzonek spod śniegu, obgryzie korę. Ludzie tego nie zjedzą, ludzie jedzą tury. Ale zima się wydłuża i kto zjada swoje tury, ten umiera z głodu. Dlatego niektórzy kombinują i zamiast jeść tura, jedzą pochodną z tura - tur żeński zjada niestrawialne siano i korzonki, a człek pije jego mleko. Niestety ludzie mleka wtedy nie trawią i np. zima zabiera 100% turojadów, ale "tylko" 80% turo-mlekopijów. Wśród 10% ludzi, którzy przetrwali na tym terenie znalazły się osobniki, które radziły sobie z trawieniem laktazy. Teraz stanowią już znaczący odsetek populacji. Z każdą kolejną zimą ich liczba rośnie, aż po tysiącach lat dla 98% Szwedów, 85% Niemców strawienie mleka nie stanowi żadnego problemu, a wartości odżywcze jakie daje mleko i jego przetwory są w zimnym klimacie ogromne.

Podobną symulację można przeprowadzić do każdego pokarmu, który umożliwił przetrwanie na pewnym terytorium. Kto nie polował na sawannie, wymarł, kto nie pił mleka w czasie srogich europejskich zim, wymarł, kto nie przyswoił ziaren z [tu wstawić rodzaj ziarna], w czasie srogich zim w [tu wstawić region], wymarł itd. itp. Nie istnieje jeden naturalny sposób odżywiania dla homo sapiens! Dieta dająca szanse na długie i zdrowe życie jest prosta, dość postna (niedojadanie, nisko energetyczne składniki) i ściśle łączy się z ruchem na powietrzu. Jeśli trawisz mleko i gluten, całkowite odstawianie nabiału i zbóż jest bez sensu. Problemem nie jest mleko, ani zboże, ale sposób jego przetwarzania: mleko UHT dosłodzone i ze sztucznymi aromatami sprzedawane jako koktajl owocowy, zamiast naturalnego kefiru, ciastko z białej, wyjałowionej mąki, zamiast kaszy z warzywami. 

Na koniec jeszcze parę słów o weganizmie, bo ktoś po wpisie mógłby pomyśleć, że jestem przeciwnikiem tego sposobu życia. Po pierwsze nie jest to dieta, bo weganinem można być jedząc głównie warzywa, ale wegańskie są też kluski i naleśniki (zdecydowanie nie polecam drugiego podejścia). Weganizm to styl życia i połączony z przemyślanym doborem posiłków jest dla mnie najciekawszą drogą. Od 3 lat jestem wegetarianinem, choć wolałbym jeść tylko przepyszne posiłki na bazie kasz, fasoli, soczewicy i ton warzyw. Niestety nie lubię spędzać dużo czasu w kuchni, więc gdy organizm domaga się szybko czegoś białkowego, najłatwiej ugotować jajka albo zjeść kanapkę z serem czy sałatkę z fetą. Nie mam problemu z suplementacją B12 (myślałem, że z samych jaj i nabiału wystarczy tej witaminy, ale miałem lekko obniżone erytrocyty), bo równie sztuczna jak te suplementy jest połowa pokarmów na półkach sklepowych.

Wegetarianizm okazał się konsekwencją pewnej drogi. Kilkanaście lat temu ograniczałem mięso i nabiał, bo za dużo go jadłem budując atletyczną sylwetkę i nabawiłem się wielu dolegliwości. Podobnie było z mącznymi potrawami - odczuwałem bezpośrednio w wynikach sportowych gdy ich za dużo jadłem, a pośrednio poprzez wypryski na skórze. Ciało samo kierowało mnie na ograniczanie pewnych składników, ale całkowite wykluczenie ich z diety było już wyborem ideologicznym.

Miałem napisać dziś również o cukrze, ale wpis się bardzo rozrósł, więc temat przerzucam na kolejny odcinek. Będzie również o bieganiu i aktywności ruchowej.


Wszystkie części:

https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html