Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motywacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą motywacja. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 marca 2018

Zimno

Kąpiel w lodowej brei, przyjemne ciepełko, gdy na zewnątrz -13 stopni..


W zakładce "Bieganie, dieta, zimno" nie pojawił się jeszcze odrębny artykuł poświęcony ostatniemu zagadnieniu. Pisałem kiedyś, że morsuję, że sporadycznie przez kilka miesięcy brałem zimne prysznice, ale nigdy nie miało to głębszego uzasadnienia. Utarło się, że hartowanie organizmu wzmacnia odporność, więc włączyłem ćwiczenia z zimnem do swoich aktywności, licząc na podleczenie moich przewlekłych problemów laryngologicznych.

Wszystko zmieniło się, gdy Tomek przedstawił mi książkę "Co nas nie zabije" o Wimie Hofie, człowieku który powołując się na zaszyte w naszych organizmach mechanizmy ewolucyjne wchodzi w krótkich spodenkach na Kilimandżaro przy odczuwalnej temperaturze -30 stopni, pływa między przeręblami pod lodem, a zimą siedzi na śniegu w gaciach tak długo, aż ten się roztopi pod tyłkiem. Książka napisana przez dziennikarza zajmującego się prześwietlaniem fałszywych guru, który uwierzył dopiero gdy zobaczył i doświadczył na własnej skórze trafiła do mnie.

9 lat temu opisałem książkę, która zmieniła moje życie. Jest to książka Tombaka, do czytania którego racjonalny człowiek dziś się nie przyzna. Owszem jest tam mnóstwo szarlatanerii, pseudo teorie oczyszczania organizmu, przywoływanie jakichś mitycznych społeczności, które nie znają raka (obalone przez naukę) i nie pamiętam co jeszcze, uważam jednak, że swoimi głównymi tezami opisującymi problemy zdrowotne współczesnych ludzi trafił on w sedno:
1. nieprawidłowa postawa kręgosłupa,
2. nieprawidłowy oddech,
3. nieprawidłowa dieta,
4. unikanie zimna.
Mogłem coś przestawić, nie pamiętam już książki, ale ta wyliczanka mi utkwiła, podobnie jak opis cygańskich dzieciaków, które chodzą boso po śniegu i nie chorują :)

Spraw kręgosłupa jeszcze nie dotykałem, czekają na swoją kolej. Dotychczas skupiałem się głównie na diecie, bo doświadczałem z niej bezpośrednie przełożenie na zdrowie i wyniki sportowe. Teorie Wima Hofa skupiają się na oddechu i uaktywnianiu mechanizmów ewolucyjnych, które pozwalają ludziom przetrwać w ekstremalnych warunkach. Według niego jeśli cały czas przebywamy w komfortowych warunkach, te mechanizmy mogą zacząć działać przeciwko ciału, podobnie jak układ odpornościowy powoduje alergie, gdy organizm notorycznie przebywa w sterylnym środowisku.

Podstawowa implikacja płynąca z teorii Hofa jest taka, że skoro te mechanizmy odpornościowe ma każdy człowiek, to stosunkowo łatwo możemy przekształcić się ze zmarźlucha w urodzonego wikinga. To nie kwestia genów, tylko treningu. Jedną z najważniejszych nauk życiowych, którymi kieruję się w życiu jest to, że wszystkiego można się nauczyć. Kwestia odpowiedniego treningu, wytrwałości i wypracowania nawyków potrzebnych do utrwalenia nowych umiejętności.

Przystąpiłem zatem do testów metody Wima. Był koniec kwietnia, nie miałem już niestety szans na pływanie w przeręblu, choć pogoda zrobiła mi niespodziankę, gdy 1 maja popruszył śnieg. Ustaliłem zasady:

1. po każdej kąpieli/prysznicu biorę min. 2.5 minuty prysznic zimną wodą,
2. codziennie min. 2.5 minuty siedzę wieczorem w samych gatkach na balkonie,
3. do końca października chodzę tylko w krótkich spodenkach i krótkim rękawku, nie używam bluz, swetrów, kurtek ani innych okryć.

Z biegowych treningów pamiętałem, że temperatura zewnętrzna nie jest istotna, bo jeśli jest mi zimno, wystarczy się trochę intensywnie poruszać i organizm się podgrzeje. Bywało trudno jak podczas lipcowego urlopu, gdy cały tydzień padało i nad ranem przywitały mnie 3 stopnie nad jeziorem, albo gdy w październiku truchtałem na obiad w krótkich spodenkach i podkoszulku i ludzie patrzyli się na mnie jak na debila.

W listopadzie zostawiłem zasady 1. i 2. a 3. zmieniłem na:

3. nie noszę kurtek, mogę włożyć tylko jedną warstwę ubrania na krótki rękawek: bluzę lub sweter,
4. biegam tylko w t-shircie lub bez koszulki,
5. przynajmniej raz w tygodniu morsuję.

Miałem półroczne przygotowanie do chłodu, nie odczuwałem zatem  dolegliwości z jego powodu, żadna choroba mnie nie drasnęła, ale przed pierwszym morsowaniem w sezonie czułem stres. Był 26 października 2017, kilkanaście stopni powyżej 0, ale dopiero gdy wyszedłem na zewnątrz, wiedziałem, że będzie dobrze. Pobiegłem na moją ulubioną plażę w Redłowie (klify nadają jej polinezyjski wygląd) i łapałem adrenalinkę w wodzie.




Wiedziałem już, że dodatnia temperatura nie jest wyzwaniem, organizm funkcjonuje bez przeszkód.

Żono wróciłem z biegania, daj ać ja pobruczę a ty poczywaj.


Pogoda w grudniu nie rozpieszczała, zazwyczaj było powyżej 0. Przetestowałem zasady na maratonie:

Rano był śnieg, ale potem stopniał, to jeszcze nie było to.

Pogoda nie sprawiała żadnych problemów, no może poza kończynami, to odrębna kwestia - jestem nisko-ciśnieniowcem i strasznie wyziębiają mi się dłonie i stopy. Szybko tracę w nich czucie i musiałem biegać w rękawiczkach. Maraton pokazał, że odporność na zimno można wypracować kilkumiesięcznym treningiem. To nie było kilka minut w gaciach na zewnątrz, tylko 5 godzin w temperaturze 0-3 stopni w ubraniu letnim. Owszem, przez ten czas się ruszałem, ale uwierzcie mi, gdy pokonacie 46 km, ciało nie jest już tak skore do zużywania energii na ogrzanie.

OK - wszystko było fajnie, dopóki temperatura oscylowała koło 0 stopni, ale co będzie gdy spadnie poniżej -5, -10, -20? Gdzie leży granica? Dopiero w drugiej połowie stycznia miałem możliwość sprawdzenia pierwszego progu. Spadł śnieg, termometr pokazał -5 stopni, wreszcie mogłem topić śnieg tyłkiem jak Wim Hof:



Kilka razy pobiegłem bez koszulki:


Jedyną niedogodnością były marznące sutki gdy biegłem pod wiatr. Również chodzenie w samym swetrze, czapce i rękawiczkach było naturalne. Nawet przyjemniej byłoby w bluzie, bo sweter przepuszcza wiatr, ale ma też kieszenie, w które mogę później schować te rękawiczki i czapkę. Krótki rękawek zostawiałem gdy wychodziłem na krócej, np. wynieść śmieci czy do sklepu. Po pierwsze był to element treningu, po drugie naprawdę przyzwyczaiłem się do zimna i te kilka minut nie było w stanie wpłynąć na moje poczucie komfortu.

Morsowanie cały czas bez problemu, relaks w wodzie, potem adrenalina i zwierzęca jedność z naturą.



W lutym przetestowałem odporność na maratonie przy -8 stopniach. Tym razem było mi ciężko, strasznie zmarzły przedramiona, straciłem czucie w palcach (dopóki nie wpadłem na pomysł, żeby je zacisnąć wewnątrz biegowych rękawiczek i ogrzewać ciepłem dłoni). Mimo przerw na widoczki i pączka oraz turystycznego charakteru biegu, miałem lepszy czas niż w ostatnim sierpniowym Maratonie Solidarności - energiczny bieg był jedynym sposobem na ogrzanie się.


Po tym maratonie doszedłem do wniosku, że poniżej -8 nie ma sensu się męczyć i na biegi dłuższe niż 20 km będę zakładał ciepłe rękawiczki oraz t-shirt z długimi rękawami. Kiedy nadeszła obecna fala mrozów i pobiegliśmy z chłopakami 25 km ten zestaw sprawdził się doskonale:

Jak widać Tomek (ten bez czapki) też praktykuje kuracje zimnem.


Niestety tej zimy nie miałem okazji przetestować swojego ciała w temperaturach niższych niż -13 stopni, bo takich nie doświadczyłem. Siedzenie w gaciach przy -13 jest przyjemniejsze, niż przy +2, gdy zacina śnieg z deszczem, co jest częste nad morzem. Silny wiatr potrafi zmrozić do kości, ale wystarczy że na chwilę zanika a ciało rozluźnia się i nie odczuwa zimna.

Tylko raz dostałem trzęsawki, było to pod ciepłym prysznicem, kiedy wróciłem z 50-minutowego wypadu nad morze przy -13 stopniach. Plaża zamarzła i szukałem wejścia do wody, co do którego miałbym pewność, że mam tam grunt pod nogami.

Plaża się cofnęła o kilkanaście metrów
W końcu znalazłem zatoczkę z lodową breją i w niej posiedziałem. Dopóki przebywałem na mrozie, wszystko było ok, mięśnie się napięły i nie przepuszczały zimna do wnętrza ciała. Problem następuje gdy wchodzimy do ciepłego pomieszczenia - mięśnie rozkurczają się i chłód przenika do środka. Lejesz gorącą wodę na rękę, a ona jest wciąż lodowata i zaczyna drżeć. Lekarstwem okazał się szybki trening bokserski, ale o tym kiedy indziej :)

Sezon zimowy 2017-2018 zbliża się do końca. Chyba nie będzie już zimniej, więc po ponad 10 miesiącach mogę napisać wnioski:

1.
Metoda Wima Hofa działa. Kilka prostych ćwiczeń wykonywanych codziennie (zimny prysznic, 30 szybkich oddechów i siedzenie na balkonie), kilka zasad typu nie nosić kurtki zimą, od wiosny do jesieni krótki rękawek, i stajemy się odporni na zimno.

Stoję na podwórku i gadam z kumplem, który trzęsie się w kurtce i nie może się nadziwić, że nie mam nawet gęsiej skórki w krótkim rękawku. Mówię mu, że też może to wyćwiczyć, a on że nigdy nie lubił zimna i pewnie mam geny.

2.
Żadnego śladu grypy czy innej choroby. Radykalne zmniejszyły się moje problemy laryngologiczne. Nie zeszły do 0, nadal muszę używać chusteczki, ale na oko jest to jakieś 20-30% kataru, jaki towarzyszył mi we wcześniejszych latach. Nie liczyłem tutaj na przełom taki jak dała zmiana diety (opisałem przy okazji książki Tombaka, jak dzięki zmianie nawyków żywieniowych odzyskałem węch i odblokował mi się nos na noc). Sprawa jest rozwojowa. Nie mogę też ocenić teorii Hofa na temat leczenia zimnem schorzeń stawów, Parkinsona itp. bo żadnej takiej dolegliwości na szczęście nie mam.

3. Granicę można wciąż przesuwać, nie wiem gdzie leży ona dla mojego organizmu.


Kuracje zimnem wchodzą do mojego stałego repertuaru. Stały się częścią mojej "zdrowotnej" tożsamości podobnie jak:

1. dieta wegetariańska,
2. bieganie i ćwiczenia fizyczne.

Dołączone w 2017:
3. kuracje zimnem.

Do głębszego poznania i wdrożenia:
4. ćwiczenia oddechowe.

Prawidłowy oddech, poznawanie i przesuwanie granic zbadam w 2018. Pewne techniki już stosuję, bez nich np. nie biegałbym ultramaratonów, ale potrzebuję książki na miarę "Nowoczesnych zasad odżywiania" Campbella dla diety, "Urodzonych biegaczy" McDougalla dla biegania czy
"Co nas nie zabije" Carneya dla zimna.






sobota, 13 stycznia 2018

Podsumowanie sezonu ultra 2017 cz. 2

Część 1:
https://podtworca.blogspot.com/2017/12/podsumowanie-sezonu-ultra-2017-cz-1.html


Maraton Puszczy Bydgoskiej (66km)

Czyli najlepsza impreza biegowa 2017. Pochodzę z Bydgoszczy i jestem z tego dumny! Pierwsze skojarzenie jakie mam z moim rodzinnym miastem, to wąsaty Kujawiak namalowany na ścianie Browaru Bydgoskiego, obok którego jeździliśmy za komuny i pierwszych lat demokracji na działkę:






Przez kolejne lata mijaliśmy browar z Pawłem, w drodze do taniej książki w centrum miasta oraz by zobaczyć nowe komiksy w Empiku. A potem Kejdżeja przejął Żywiec i zniszczył 150-letnią tradycję warzenia piwa w Bydgoszczy. Zamknęli produkcję, teren sprzedali deweloperowi, który wyburzył budynki. Nienawidzę ich za to i nigdy nie kupię piwa żywiec ani innych produkowanych przez tę grupę.

Przed wakacjami, nim Tomek obraził się na bieganie, zdążył namówić mnie na 2 imprezy biegowe: Maraton Puszczy Bydgoskiej oraz "naszą" ultra-Łemkowynę (naszą, ponieważ biegliśmy pierwszą edycję, po której staliśmy się oficjalnymi ultrasami i drugą, na której ukończyliśmy 150-km bieg zaliczany do najtrudniejszych w Polsce). Do bydgoskiej imprezy nie byłem entuzjastycznie nastawiony: mam płacić za bieganie po lesie, do którego przez kilkanaście lat jeździliśmy z rodzicami na grzyby? Przecież tam nic ciekawego nie ma. Sosny i mech.

Do biegu zaczęliśmy przygotowywać się na poważnie dopiero miesiąc przed startem, czyli we wrześniu. Nie stawiamy już sobie celów, biegowo się spełniliśmy, liczy się przede wszystkim dobra zabawa i wspólnie spędzony czas. Gdańsk i okolice naszego osiedla obfitują w piękne przyrodniczo tereny, lasy, rzeczki, jeziora, pagórki.


Niestety Tomek przeżywał w tym czasie spadek formy i motywacji. Do Bydgoszczy jechał tylko dlatego, że się zapisał i opłacił start. Może liczył też na jakieś magiczne przestawienie wajchy, które jednak nie nastąpiło. Rok wcześniej zdeklasował Michała i mnie na Sudeckiej Setce, w 2017 musiał zejść z trasy już po maratonie. Miesiąc później doczłapał pod koniec stawki 55km Chudego Wawrzyńca (Beskid Żywiecki).

Ja również mało trenowałem, albo raczej mało biegałem, ponieważ kosztem regularnych wybiegów grałem sporo w ping ponga. Do Bydgoszczy pojechaliśmy jak stare wiarusy, bez większych oczekiwań i z refleksją czy nie było lepszych sposobów spędzenia tej niedzieli, np. zabrać gdzieś dzieciaki czy zwyczajnie się wyspać. Na miejscu było zimno i.. jakoś tak zielono. W gdańskich okolicach dominują lasy liściaste, które blokują światło słoneczne a spadające jesienią liście tworzą szaroburą ściółkę.

Puszczę Bydgoską tworzą iglaki, pod którymi rozpościerają się wielkie połacie mchów, krzewów jagodowych i innych zielonych porostów. Wróciły do mnie znajome zapachy lasu, kojarzące się z grzybami. No i strome pagórki, które wcześniej wyparłem z pamięci. Cała trasa była nimi usiana!





Maraton Puszczy Bydgoskiej to świeża impreza i czuło się na niej neoficką radość ze zrobienia czegoś wielkiego. Mnóstwo życzliwości i uśmiechniętych wolontariuszy. Przypomnieliśmy sobie z Tomkiem pierwsze starty, gdy wszystko było takie nowe i fascynujące.

Pełna relacja Tomka:
http://runaroundthelake.blogspot.com/2017/10/dwa-bakajace-sie-osie-czyli-relacja-z.html


Łemkowyna Ultra Trail 70km

Nasza trzecia łemkowyna miała być powrotem do korzeni. Wspólny wyjazd ex-TriCity Ultra (Michał, Tomek i ja) + Grzesiek, który dołączył na wolne miejsce. I niby wszystko było jak dawniej - wesoło w samochodzie, piwo w Chyrowa Ski:


Piwkowanie w pokoju, poranny start:


piękna trasa, kolejne piwkowanie w pokoju i znowu 10 godzin w aucie:


Gdyby nie depresja gangstera, czyli pogłębiające się zniechęcenie Tomka do biegania. Zabrakło mu kilku minut do limitu na ostatnim punkcie pomiarowym i zszedł z trasy kilkanaście kilometrów przed metą. 3 lata wcześniej ukończyliśmy bieg w komplecie, i podczas gdy ja ze Stasiem dość szybko poszliśmy spać, Tomek z Michałem do 3 w nocy okupowali bar opijając wiekopomny wyczyn. Tym razem fiesty nie było, po kilku głębszych towarzystwo rozeszło się do łóżek.

Relacja Tomka:
http://runaroundthelake.blogspot.com/2017/10/emkowyna-ultra-trail-70-fin-de-siecle.html


Maraton Sentymentalny

Poświęciłem mu odrębny wpis:
https://podtworca.blogspot.com/2017/11/maraton-sentymentalny.html


Maraton 3 Mola

Ostatni maraton w sezonie 2017, podobnie jak Maraton Sentymentalny przebiegłem sam. Wziąłem wolny piątek, machnąłem plan trasy, pyknąłem fotkę dla chłopaków na starcie:


i ruszyłem ku przygodzie. Postanowiłem odwiedzić 3 trójmiejskie mola, w Gdyni-Orłowo, Sopocie i Gdańsku-Brzeźnie. Pod koniec roku forma mi zazwyczaj zwyżkuje, więc było dość szybkie tempo, czas na przemyślenia, delektowanie się widokami i szumem morza.

Klif w Orłowie

Molo w Orłowie

Sopockie molo

Skromne molo w Brzeźnie
Po 46 km czułem się lepiej niż latem po mocnych 10km. Zimno mi służy, pozwala optymalnie wykorzystać moc organizmu.


Podsumowanie

2017 był rokiem biegowo spokojnym. We wcześniejszych latach napinaliśmy sprężynę, szukaliśmy nowych wyzwań, dystansów i miejsc do zwiedzenia. W końcu przyszło odbicie, które różnie nas potraktowało. Tomek zaliczył doła, z którego teraz wychodzi i zapewne znowu nas zaskoczy, bo tym razem postanowił przeprogramować swoje nawyki. Ja biegałem mniej niż we wcześniejszych latach i ostatecznie nie zrealizowałem planu 1 ultra/lub maratonu w miesiącu, bo wyszło ich razem 10 (7 maratonów i 3 ultra). Nie żałuję, bieganie ma być częścią życia, a nie celem, ten plan to tylko taka mapa. Spadek formy nie dotknął Michała, który zbliżył się do rekordowego 2015, przebiegł ponad 3200 km i szykuje się do startu w biegu na 240 km. A ja mu trochę zaczynam tego zazdrościć i kalkulować..


piątek, 10 listopada 2017

Maraton sentymentalny

Tegoroczny sezon biegowy będzie najsłabszy od lat. Nie daję już rady utrzymywać reżimu treningowego, który gwarantuje bezbolesne starty w biegach ultra czy maratonach. Wcześniej chęć do regularnego biegania przychodziła sama, obecnie bywa, że dłużej zbieram się do wyjścia, niż faktycznie biegam, zdarzają się tygodnie, kiedy wybiegam tylko raz. Zbyt wysoko zawiesiłem poprzeczkę, wydawało mi się, że można trwale utrzymywać formę pozwalającą z marszu pokonać 100km, a potem zwieńczyć ją imprezką. Niestety nie można.

Lwią część ochoty na bieganie przejęły firmowe zmagania w ping-ponga oraz praktykowanie terapii zimnem, które zacząłem w kwietniu. Jest to bardzo ciekawy i wzmacniający trening, który opiszę jak tylko zaczną się mrozy i zbiorę więcej danych o swoim ciele. Co do pingla, to kocham go i nienawidzę, wyzwala ze mnie wszystkie emocje, niczym trading krótkoterminowy. Połamałem już 2 paletki, a najnowszą uszkodziłem. Te straty nie poszły na marne, zrozumiałem co mnie najbardziej w życiu frustruje: poczucie, że cofam się w rozwoju. Jednego dnia gram jak w transie, ścinam wszystkie piłki, a kolejnego przegrywam, bo nie mogę trafić w stół. Popełnienie kilka razy z rzędu tego samego błędu wyprowadza mnie z równowagi, nawet jeśli ostatecznie wygrywam mecz. Całe życie się uczę i rozwijam, będę się musiał nauczyć akceptacji spadającej wydolności fizycznej i intelektualnej..

Cieszę się jednak, że nadal utrzymuje się regularna potrzeba dłuższych wybiegań. Kilka godzin dla siebie, wejście ciała w różne stany wywołane długotrwałym wysiłkiem, zwiedzanie nowych miejsc, obcowanie z przyrodą. Tegoroczne wyprawy tradycyjnie opiszę w podsumowaniu sezonu ultra, ale dzisiejszy maraton natchnął mnie, by go opisać na świeżo.

Celem wcześniejszych maratonów było poznawanie czegoś nowego. 42 km to dość spory dystans, nawet startując od miejsca zamieszkania zawsze trafi się w jakieś nieznane wcześniej miejsce. Dzisiaj jednak postanowiłem odwiedzić przyjaciół i najbliższą mi osobę w miejscach pracy, przy okazji przebiegając obok miejsc, które odcisnęły się w moim życiu.

Tomek



Mój ulubiony blogger biegowy 'run around the lake', niekwestionowany autorytet od rocka progresywnego, przyjaciel z którym przebiegłem kawałek Europy; ostatnio nie biega. Nie biega, bo żona wyjechała w delegację i musiał zająć się trójką dzieci. Rano rozwozi dziatwę po przedszkolach i szkołach, jedzie do swojej firmy w Pruszczu Gdańskim, wracając zgarnia dziatwę z przedszkoli i szkół, wchłania pierwszego bronka na otrzeźwienie, w nocy kiedy już uda się zagonić dziatwę do łóżek, sięga po kolejnego bronka i delektuje się tym, że nic nie musi. Nie musi opisywać kolejnych płyt z kolekcji, nie musi biegać, pisać bloga, ani się z niczego tłumaczyć.

Kiedy mu oznajmiłem, że biegnę go odwiedzić, przysłał takie zdjęcie z informacją, że pierwszy punkt odżywczy czeka:





12 km do Tomka biegło się przyjemnie, przez kilka km zwiedzałem niezliczone nowe osiedla pączkujące między Gdańskiem a Pruszczem, a potem po wale kanału Raduni prosto do celu. Soku pomarańczowego i pomidorowej oczywiście nie mogłem odmówić, być może Tomek znając moją skłonność do odwadniania się uratował ten bieg.




Michał



Trzeci trybik naszej biegowej drużyny pracuje w Urzędzie Wojewódzkim, czyli w historycznym centrum Gdańska. Postanowiłem tym razem poruszać się wschodnią stroną trasy i to był dobry wybór, bo unaocznił mi, jak wiele jest jeszcze kierunków rozwoju miasta. Gdańsk w XIX wieku rozpoczął ekspansję na północ, w XX wieku centrum dryfowało do Wrzeszcza, obecnie dynamicznie rozwija się Gdańsk-Południe (na zachód w kierunku Kaszub), a biznesowe życie koncentruje się w Oliwie, czyli jeszcze bardziej na północ. Tymczasem tuż za południowymi bastionami historycznego Gdańska rozciągają się pola kapusty.



U Michała spełniłem jedno z życiowych marzeń, spiłem kawkę w urzędzie. Pogadaliśmy trochę o bieganiu, sprawdziłem notowania akcji i przyszło się pożegnać.

Marek

Marek fajnie rysuje i jest niekwestionowanym autorytetem od muzyki powstałej do XVII wieku, poznaliśmy się w firmie robiącej gry 13 lat temu i choć już rok później Marek zmienił pracę, a ja otworzyłem firmę, co 2-4 tygodnie jedziemy w nocy do centrum pooglądać stare mury i zjeść falafela lub wege kebsa. Nie odwiedziłem go co prawda, ale zjadłem falafela na Głównym Mieście tam gdzie zawsze. Tu jakiś jego szkic:



Polibuda i DS2



Z centrum ruszyłem na Wrzeszcz odwiedzić żonkę. Obszedłem dookoła czołg T-34, przez niedomkniętą klapę kierowcy widać tonę śmieci wepchniętych do środka, pokonałem jak kilkanaście lat temu ścieżkę z Gmachu Głównego Politechniki do wydziału ETI, wdrapałem się do mojego akademika DS2, a potem na wzgórze za nim. Myślałem o Jacku i Ani.

Ela



Z DS2 porośniętymi lasem wzgórzami przeszedłem na Jaśkową Dolinę, dalej przez Partyzantów obok szkoły gdzie chodziłem na studiach na Tai-chi, potruchtałem do Garnizonu, gdzie pracuje moja małżonka Elżbieta. O najbliższych najmniej potrafimy mówić, bo oni po prostu są. I oby tak było.



Acha: gdy zbiegałem jaśkową, chwyciły mnie skórcze łydek.


Nadal nie rozumiem jak to się mogło stać, przecież 3 tygodnie temu bez problemu zrobiłem 70km w górach, biegałem w miarę regularnie. Może  wypiłem za dużo kawy u Michała i wypłukałem magnez? Ta zagadka będzie mnie jeszcze długo nurtowała.

Powrót



Powrót bez większych atrakcji. Znowu akademik i osiedle studenckie, zakręciłem na Krętą gdzie stoi domek, w którym była moja pierwsza praca, a dalej już klasyczna trasa, którą zawsze wracamy gdy biegamy do centrum czy nad morze. Najpierw wchodzi się na Suchanino, by zaraz zbiec po schodach trzeźwości na Kartuską i znowu podchodzić Łostowicką aby wreszcie zbiec ostatnie kilometry do domu. Mijając siedzibę Procada pomyślałem, że kurna kawałek tego budynku należy chyba do mnie, w końcu jestem od 2 lat posiadaczem akcji spółki :)