sobota, 25 grudnia 2021

Zdrowie w czasie pandemii

W tym roku zaniedbałem tematy rozwoju duchowo-cielesnego na blogu. Świat profanum za bardzo mnie angażuje po powrocie do biznesu. Może to tylko wymówka, jednak od kilku lat, mimo zapowiedzi i prób, nie jestem w stanie praktykować medytacji. Chyba jeszcze nie dojrzałem. Wdrożyłem natomiast jeden z elementów, którego wcześniej nie brałem pod uwagę: dosypianie. Lata temu stosowałem co prawda drzemki energetyczne, ale teraz po prostu dbam, żeby zgromadzić w ciągu doby min. 6.5 godziny snu.

Z niedopasowaniem czasu snu do warunków zewnętrznych zmagam się całe życie. Żeby przespać noc w jednym kawałku muszę chodzić koło 2-3 spać i wstawać 9-10. Jeśli zasnę przed północą, mam gwarantowaną pobudkę po 3-4 godzinach. Jestem wtedy w stanie przeczytać cały internet, umysł pracuje na pełnych obrotach. Koło 6-7 myślotok odpuszcza, relaksuję się i robię senny. Kiedy chodziłem do szkoły lub pracy, musiałem o tej porze już wstawać i przez resztę dnia miewałem kryzysy. Obecnie traktuję ten drugi sen priorytetowo i zaczynam pracę dopiero jak się wyśpię.

Niedobory snu to nie tylko nieefektywne funkcjonowanie w ciągu dnia. Chroniczne wiążą się ze schorzeniami cywilizacyjnymi (cukrzyca, rak, demencja, zawały), obniżoną odpornością, problemami z pamięcią i nastrojem. Dlatego zgodnie z zasadą: codzienne niewielkie aktywności wpływają długoterminowo na zdrowie, dbam aby każdego* dnia nie zabrakło:

- ruchu na świeżym powietrzu,
- kompleksowego pożywienia roślinnego,
- postu okresowego (16 godzin nie przyjmowania kalorii),
- treningu krio (zimny prysznic, ekspozycja na mróz),
- min. 6.5 godzin snu.

*co jakiś czas robię oczywiście wyjątki jak świąteczne obżarstwo, ultramaraton z dobą bez snu, post 24-godzinny itd.



Te praktyki nie gwarantują w 100% zdrowia. Zwiększają szanse. Wpływają też na lepsze samopoczucie i człowiek naturalnie dąży do robienia tego, co choć w krótkim terminie nieprzyjemne, w długim odpłaca poczuciem siły. Zrobię o tym osobny wpis. Nie mam jednak pewności, że to co robię jest optymalne dla zdrowia. Mam przesłanki, by wierzyć że pożyję dzięki nim dłużej. Nawet jeśli nie, to z pewnością będzie to życie lepszej jakości.

Niedawno Nassim Taleb opublikował komentarz do wpisu "mięsożercy", który przestrzegał większości z tych prozdrowotnych reguł (posty, nisko-węglowodanowa dieta, treningi 5 x w tygodniu) a mimo to ma zablokowane 3 tętnice:


Z punktu widzenia zasad diety roślinnej, którą praktykuję nie ma tu zaskoczenia: opieranie diety głównie o chude mięso (i w ogóle białko odzwierzęce) jest szkodliwe, wiąże się z miażdżycą, blokuje autofagię (recykling białka wewnątrz organizmu). Komentarz Taleba opiera się o wielowiekowe praktyki ludów śródziemnomorskich wpisane w religię prawosławną: 205 z 365 dni wegańskich, posty, ruch na świeżym powietrzu, praktyki religijne, życie wśród bliskich.

Wniosek? Nie trzeba rygorystycznie podchodzić do zasad zdrowotnych. Trzeba nasiąkać wiedzą, atakować swoje poglądy, praktykować to co działa w długowiecznych populacjach. Może wielu z was odstraszają moje metody, ale jeśli nie podejdziecie do nich zerojedynkowo, to w sekcjach Rozwój osobisty i Bieganie, dieta, zimno znajdziecie mnóstwo użytecznych informacji.

W związku z pandemią korony staram się codziennie w okresie październik-marzec suplementować witaminę D3. Pandemia, no właśnie. Czas w końcu napisać coś więcej. Ostatnio temat wałkowałem chyba wiosną 2020 i konkluzja była taka, że korona zostanie z nami na stałe, trzeba zbudować odporność stadną i liczyć na coraz mniej śmiercionośne mutacje wirusa.

Zobaczcie: już w marcu 2020 mieliśmy informacje, które grupy społeczne są najbardziej narażone:

Ludzie starsi. Problemy z sercem, cukrzyca, przewlekła choroba układu oddechowego, podwyższone ciśnienie, rak.

Dokładnie wśród tych osób mieliśmy w Polsce najwięcej nadmiarowych zgonów od czasów 2 Wojny Światowej. Nie mam zamiaru pastwić się nad tym jak rządy zachodnie radzą sobie z wirusem. Nie chcę spierać się o szczepionki (uważam, że są korzystne dla osób narażonych i bez sensu dla dzieci). Nadal liczę, że prześlizgnę się niezauważony przez system do końca tego cyrku, no chyba, że to całe tresowanie i skłócanie społeczeństw jest elementem przygotowywania Zachodu do starcia z Chinami. 

Skupmy się jednak na tym, co istotne: już na samym początku epidemii wiedzieliśmy kto będzie umierał. Grypa hiszpanka zabijała silne organizmy, bo zbyt szybka odpowiedź układu odpornościowego powodowała burzę cytokinową. Wirus SARS-CoV-2 atakuje natomiast klasycznie: im lepsza odporność, tym większa szansa na łagodne lub bezobjawowe przejście zakażenia. 

Wiemy też, że Covid-19 jest tym groźniejszy, im wyższa nadwaga:




Tymczasem aż 60% Polaków ma nadwagę, a 25% otyłość. Te dane są tragiczne!

Czy może dziwić tak wysoka umieralność na covida? Dodajmy do tego przypadki jak zacytowany "mięsożerca" - ludzie szczupli, ale ze zmianami miażdżycowymi, otyłością wewnętrzną, postępującymi zatorami żył.

Dr Ornish opracował dietę, która cofa miażdżycę. Praktykowana z kilkoma dodatkami cofa także cukrzycę typu drugiego. W skrócie można ją porównać do codziennej diety człowieka w szponach koncernów tak:



Otyli ludzie Zachodu chorują z niedożywienia. Organizmy chronicznie pozbawione witamin, błonnika i nisko-energetycznej pulpy roślinnej przetwarzają rafinowany tłuszcz, cukier i białko w tkankę tłuszczową.

Pandemia trwa już 2 lata. Zdrowotne efekty wynikające z diety roślinnej, ograniczenia czasu na spożywanie do 8-10 godzin i ruchu pojawiają się już w pierwszych dniach, a cofanie chorób przewlekłych zaczyna po pół roku. I nie, nie namawiam was do robienia tego co ja - wręcz przeciwnie, wyjście w gaciach na mróz albo bieganie w krótkim rękawku bez odpowiedniego przygotowania to proszenie się o groźną infekcję. Nieprzypadkowo zaczynałem trening krio wiosną 2017, a nie zimą. Zacznij najprościej jak się da: od lekkiego spaceru, od odstawienia nocnego posiłku, od wprowadzenia postnego piątku, od zastąpienia w jednym dniu słodyczy owocami. 

Przede wszystkim dużo czytaj, oglądaj i nasiąkaj wiedzą. Nie wierz bezgranicznie nikomu, nawet mi. Najważniejsze to zacząć i wytrwać. Jeśli efekty nie zaczną pojawiać się za miesiąc, to może w Twoim wypadku trzeba poczekać dwa, trzy, a może nawet pół roku. Jakie to ma znaczenie, gdy wchodzisz na ścieżkę, która uzdrowi kilka dekad Twojego życia? A może uratuje Cię, gdy na wiosnę przyjdzie kolejna fala korony?

sobota, 11 grudnia 2021

Giełda: podsumowanie 2021 i plan 2022

 Fiku-miku i kolejne podsumowanie roczne w dzienniku.

Plan na 2021 zakładał:

1. Początek cyklicznej bessy na małych spółkach: 


Uważam, że to co obserwujemy na wykresie szerokiego rynku jest właśnie taką bessą. Konsolidacja rozpoczęta w marcu, we wrześniu wybicie dołem i postępująca słabość.

Zakładałem też (i póki co podtrzymuję), że nie będzie to silna bessa, raczej rotacja aktywów, w której jedne sektory będą spadać (widzieliśmy to na Mercatorze, covidówkach, NC, OZE, gamingu), a inne zyskiwać. Zatem po kilku miesiącach słabości nie powinny zdziwić korekty znoszące spadki, jednak nie powodujące szerokiego impulsu na nowe szczyty.

2. Wyprzedawanie pozycji od pierwszych miesięcy 2021.

Zacząłem w połowie lutego i szybko doszedłem do 50% w gotówce. Potem koncentrowałem kapitał na wybranych spółkach. Za bardzo napaliłem się na XTB, które w lipcu pokazało fatalne wyniki i wszyscy pamiętamy co się stało: luka 25% zjadła gros zysków. W kolejnych miesiącach przesuwałem środki, żeby odrobić straty i obronić wynik, ale portfel jest jeszcze pod szczytem z lipca.

3. Trzymanie depressed value.

Tutaj wprowadziłem pewną nowość: zacząłem koncentrować pozycję na wybranej spółce z branży. Wcześniej np. w branży chemicznej środki rozdzieliłem między Azoty, Puławy, PCC Rokita, Ciech i Polwax. Jedne spółki zarobiły lepiej, inne słabiej, jak to w hossie. Obecnie 90% pozycji to Azoty, 10% Ciech (skusiłem się na powrót gdy spadł z 50 na 36 zł). 


Prognoza i plan 2022

Pamiętacie popularny kiedyś temat rynki wschodzące vs rynki rozwinięte? Próbowałem ustrzelić dołek i optymalne wejście już w 2016. Minęło 6 lat, a wykres dalej pogłębia dołki:


Po każdej cyklicznej bessie wydawało się, że nadchodzi czas Emerging Markets. I za każdym razem lepiej wychodzili gracze obstawiający Wall Street. 

Myślę, że 2022 ma konkretne powody, żeby jednak zatrzymać i być może odwrócić cykl. Amerykańskie spółki quality są bardzo drogie względem przychodów i zysków, a spółki growth bez przychodów od lutego spadają. Widać to szczególnie na indeksie wszystkich spółek z NASDAQ nie ważonych kapitalizacją:


Niedawno na TT przewinął się wykres NASDAQ bez 5 największych spółek: zamiast blisko 20% zysku jest strata 20%:


Co to oznacza? 

Rynek nie jest w bańce! Gdybyśmy mieli bańkę, wydmuszki szybowałyby w stratosferze. Tymczasem wydmuszki straciły często 50-80% od szczytów. Rynek się oczyszcza i szykuje kolejnych zawodników do przejęcia sztafety.

Zajrzyjmy jeszcze na roczną stopę zwrotu z przeciętnej polskiej spółki:


Biorąc pod uwagę, że szeroki rynek rósł silnie do kwietnia 2021, wkrótce roczna stopa zwrotu będzie w okolicach zera.

Stąd moje założenie, że od wiosny będę podbierał najciekawsze spółki.

Przy założeniu, że we wrześniu zaczęła się bessa na SWIG80, indeks uśrednionych rynków niedźwiedzia "przewiduje" dołek gdzieś w okolicach lipca 2022:


Stąd moje założenie, że największe zyski będą w szczycie hossy 2023.

I to tyle. Na koniec mogę pokusić się o hasło: 2023 WIG 100000!


I jak co roku jako bonus wykres ATT:


Jest tam wyjątkowo dużo kresek jak na moje ostatnie analizy, w dodatku doszliśmy do silnego oporu. To co powinno nas interesować w kontekście 2023, to kreski poziome, wstawione co 100%:

15, 30, 60, 120.

30 to moja pozycja. 60 to pierwszy poziom TP. 120 to cel 2023.

Kopiowanie wyłącznie na własną odpowiedzialność, jeśli będziecie cięli stratę przy 20 zł, nie miejcie do mnie pretensji :)


sobota, 4 grudnia 2021

System

Jeśli ktoś dłużej śledził moje ruchy na portfelu, zauważył zapewne, że brakowało w nim wzrostowych gwiazd. Skupiony na wyszukiwaniu wartości na GPW, przegapiłem wielką hossę za oceanem. Moje spojrzenie na rynek zostało silnie ukształtowane na samym początku, czyli w czasie krachu 2008 i późniejszej hossy 2009-2011 - ostatniego akordu wzrostowego cyklu na rynkach wschodzących. Nowi gracze kupowali CD Projekt, 11 Bit, amerykańskie blue chipy, a ja liczyłem dywidendy z PZU, PKO czy niedowartościowanie Coliana.

Wierzyłem, że moje zasady: szeroka dywersyfikacja (czasem ponad 200 różnych otwartych pozycji), wyszukiwanie optymalnego momentu wejścia (zdrowe fundamenty, sprzyjająca technika i zaawansowany cykl bessy) oraz wyjścia (sprzedaż gdy cykle i technika wskazują na możliwy koniec hossy) są graalem spekulacji. Niewątpliwie te zasady pozwoliły pokonać polski rynek w latach 2008-2021. Jednak co z tego, skoro był to jeden z najgorszych rynków świata? Patrząc czysto finansowo: zamiast całej tej roboty można było przez te lata dobierać jednostki ETF na S&P500 w PLN i wynik byłby lepszy.

Wypracowany sposób gry pozwalał pomnażać oszczędności, jednak z założenia pozbawiłem się szansy na złote strzały, które mogą radykalnie poprawić wyniki. Kupowanie kryptowalut rozważałem od 2017, jednak wciąż wydawało mi się, że już za późno na wejście. Podobnie jak w Apple, Google czy Microsoft, nie mówiąc już o Tesli. Z niedowierzaniem obserwowałem wyceny tych spółek ale dalej trzymałem się swojego ciepłego kurwidołka.

System był prosty: opierał się o statystykę. Każde zagranie to zakład z dodatnią wartością oczekiwaną. Rezultat pojedynczej transakcji jest nieistotny, masa zrobi swoje. Im więcej zawartych zakładów, tym większa pewność zysku. Byłem z niego zadowolony, jednak gdy po likwidacji większości pozycji wiosną tego roku porównałem wyniki ze zwrotami z amerykańskich meme stocks coś we mnie pękło. Zlikwidowałem portfel amerykańskich akcji złożony oczywiście z jakichś nudziarskich dywidendziaków (w rok przyniosły 50% zysk), wszedłem na grupę WallStreetBets i za całość kupiłem najbardziej wtedy popularną grzankę Clover health, która miała wycisnąć krótkie pozycje i powtórzyć sukces GME i AMC.

Spółka była świeżo po 50% przecenie (30->15$), więc zastanawiałem się tylko czy usiedzę do zysku x10. Nie wrzuciłem jakiejś dużej kwoty, dopiero zaczynałem migrację za granicę i miałem tam ok. 5% kapitału. Tymczasem yolo inwestorzy grali na niej all in. Wrzucali w spółkę oszczędności życia, żeby szybko zostać milionerami. 

Traktowałem zagranie jak opcję i jak przystało na opcję, straciłem na niej połowę. Sprzedałem po 7.7$ a kurs dalej leci w dół:


Dla mnie była to zabawa, jednak ludzie na grupie przeżywają dramat. Podobnie jak na prawie wszystkich spółkach, które przewijały się w wątkach. Od lutego trwa bessa na spółkach przedstawianych jako disruptive technology, mających zrewolucjonizować świat, nim zarobią pierwszego dolara. Spółki spadają 50%, potem znowu 50% i znowu. Nieważony kapitalizacją indeks spółek z NASDAQ wskazuje, że przeciętna spółka traci od lutego:


Przedstawicielem sektora niewątpliwie jest fundusz Ark Innovation ETF, o którym zrobiło się wyjątkowo głośno tuż przy szczycie:



W ostatnich miesiącach wprowadziłem zmiany do systemu. Postawiłem na koncentrację. Wybrałem 10 razy mniej spółek niż wcześniej i na nich rozbudowuję pozycję. Przyszłość pokaże jak na tym wyjdę. Na razie jest w porządku - portfel trzyma się mocno, mimo że na szerokim rynku są spadki, a moje analizy wskazują na dołek najwcześniej wiosną 2022.

Ścisła selekcja w doborze spółek, wciąż solidna dywersyfikacja, istotna pozycja gotówkowa i S-ki na spadających spółkach działają. Zauważyłem też pozytywne zmiany w sposobie gry. Jest odarta ze złudzeń, nadziei i zawodu. Przez ostatnie tygodnie całkiem nieźle czułem rynek - chyba przypomina mi ten z pierwszych lat gry. Nie zrozumcie mnie źle: daleki jestem od przekonania, że rozumiem co się dzieje. Nie mam pojęcia. Mogę mieć podejrzenia, ale nie pokładam w nich wiary. Obserwuję zachowanie światowych aktywów, kalkuluję ryzyko i otwieram kolejne zakłady. Mam zaufanie do tego co robię.

Mój system był daleki od doskonałości, ale przez 13 lat regularnie powiększał portfel i zapewnił najważniejsze: przetrwanie. Teraz jednak mierzę wyżej: potrzebuję spektakularnego zagrania i wierzę, że przeprowadzę grubszą akcję do 2023.


wtorek, 23 listopada 2021

Na GPW bez zmian

 


Od wrześniowego sygnału sprzedaży szeroki rynek osuwał się, a w ostatnich dniach doszło do przyspieszenia spadków:


W tym czasie pogrywałem trochę na spadki kontraktami na akcje, żeby równoważyć wahania na pozycji akcyjnej (tutaj szczęśliwie portfel podtrzymuje Grupa Azoty, mniej szczęśliwie dołuje Kernel). 

Póki co pozostaje w mocy plan zeszłoroczny, zakładający płaską bessę jak 2004-2005 i 2014-2015:


Co może martwić, to brak strachu i oznak paniki. Na razie zakładam, że na WIG mieliśmy falę A spadków. Teraz pasowałoby korekcyjne B i dopiero wtedy paniczne C:


To tylko krótkoterminowa projekcja. Na rynkach światowych mamy mnóstwo ryzyk, z pęknięciem bańki budowlanej w Chinach na czele. Z drugiej strony na naszym rynku wciąż można znaleźć śmiesznie wyceniane spółki z Azotami na czele. 

Po historycznie długiej bessie 2017-2020 kolejne 2-3 lata spadków po ledwie półtora-rocznej hossie wydają mi się póki co mniej prawdopodobne i nie chcę wyjść z tanio kupionych spółek.

Przy okazji korzystając z paniki na obligacjach zleciłem konwersję funduszy parasolowych na obligacji polskich:


Jest to marginalna część portfela, na której testuję strategię rotacji aktywów.


środa, 10 listopada 2021

Silny sygnał przesilenia na gazie

Nanieśmy na wykres gazu rosyjskie agresje na sąsiednie kraje:

- sierpień 2008 - Gruzja

- kwiecień 2014 - Ukraina

- listopad 2021 - Polska





niedziela, 31 października 2021

Giełda: analiza cykli

Dawno nie było wpisu giełdowego. Przyczyna jest prosta: w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło w obrazie sytuacji - od wrześniowego sygnału sprzedaży na szerokim rynku, pomimo wzrostów na wybranych indeksach i akcjach, nadal obserwuję osuwanie większości akcji. Jednocześnie zaczynają klarować się cykle charakterystyczne dla bessy.


1. Cykle na polskich indeksach

Zacznijmy od klasycznych: cena do wartości księgowej, cena do zysku i dywidendy dla WIG POLAND.

C/wk w okolicach szczytów z lat 2011-2018:



C/z spada od wiosny, co pasowałoby do cyklu 40-miesięcznego:


Dywidendy wysokie, zbliżają się do wartości widziany w czasie głębokich rynków niedźwiedzia:


Zbierzmy jeszcze te wartości dla indeksów:



Sytuacja bardzo nietypowa: c/wk i c/z charakterystyczne dla szczytów hossy, div yield dla bessy (np. 79% czasu dywidendy wypłacane przez spółki z SWIG80 były niższe niż obecnie). Pasuje to do scenariusza płaskiej bessy cyklicznej ala 2004-2005, pod którą gram od roku.


2. Cykl rotacji aktywów

Eksplozja inflacji wymusiła na bankach centralnych ograniczenie dodruków, a nawet ściąganie płynności z rynku. Zaczęły się sypać obligacje:


Jeszcze gorzej wyglądają polskie 10-latki:


Zajrzyjmy na promowany przez Wojciecha Białka schemat rotacji aktywów:


W mojej ocenie jesteśmy gdzieś między fazą surowcową a gotówkową w zależności od gospodarki, stąd w portfelu spółki surowcowe i gotówka. Inflacja i ściąganie płynności powinny sprowokować ucieczkę do płynności (stabilnych walut). I takie ciemne chmury zbierają się na polskim złotym:


Sygnał kupna na franku już padł. Obstawiam, że wkrótce wystąpi jakieś zdarzenie na rynkach, które schłodzi surowce, akcje i dobije obligacje. Na ten moment widzimy pękanie bańki mieszkaniowej w Chinach, pod którą od kilkunastu lat były zasysane historycznie wysokie tonaże surowców. Wtedy planuję przenieść środki do obligacji i czekać na dołek na akcjach.


3. Zwiadowcy

Prawie dokładnie rok temu wrzuciłem wpis BTC is the boss, w którym opierałem swoją strategię gry pod kontynuację hossy na bazie sygnałów Bitcoina. Na dzisiaj wykres wygląda tak:



Zasięg czasowy dla wzrostów pokrywa się z poprzednimi dwoma. To kolejny dla mnie sygnał, że czas globalnej spekulacji dobiega końca.

Jak każda hossa ma swoich liderów, tak i w bessie patrzę na głównych słabeuszy. Oni pierwsi wybijają nowe dołki i sygnalizują kontynuację słabości. Kiedy pojawią się dywergencje, będzie to oznaka wyczerpywania trendu i sygnał do szukania okazji pod zakupy. Zerknijmy na kilku "zwiadowców":

Allegro:


Allegro jest jedną z niewielu spółek, na których pogrywam na spadki. Papier według moich analiz powinien mieć cenę z 2 z przodu, ale oczywiście żadna podbitka mnie nie zdziwi.

Mercator:


Największa gwiazda hossy 2020. Kusi wejść po tych cenach gdy patrzę na wskaźniki finansowe, ale już nie raz się sparzyłem na takich okazjach. Zabójczy trend, spadki cen rękawic, nadpodaż towaru na rynku i śliski zarząd. Wolę obserwować i stracić okazję niż kapitał. Gdyby jednak kurs wszedł w "panic mode" i runął na 50-60 zł, to będzie najlepszy kandydat do szybkiego odbicia, i wtedy oczywiście zagram.

CD Projekt:


Spółkę lubię jak prawie każdy Polak, ale wciąż jest droga. Zakładam, że lada moment wsparcie pęknie i kurs podąży w okolice 120 zł.

Wszystkie te trzy spółki nie przejawiają oznak zmiany trendu. Jednocześnie są silne fundamentalnie, bez istotnych ryzyk. Jeśli wystąpi zakładane przeze mnie globalne zdarzenie pro-spadkowe, to na nich powinniśmy najlepiej zobaczyć panikę.


4. Podsumowanie

W ostatnich latach opieranie decyzji inwestycyjnych wyłącznie o cykle dało sporo fałszywych sygnałów krótko i średnio-terminowych. Z grubsza jednak zachowanie rynków globalnych wciąż podlega regułom. Analizę cykli stosuję żeby dostosować wielkość proporcji gotówki do akcji w portfelu i stawki w pojedynczych zakładach.

Obecnie i tak czuję, że mam zbyt wiele akcji. Przyjąłem kilka założeń jak to że np. XTB jest zabezpieczeniem przed bessą, po inflacji paliw przyjdzie wystrzał cen żywności (Kernel), Azoty nie stracą na sprzedaży nawozów po rekordowych cenach a tonąca w gotówce Transpolonia zacznie zarabiać na przewozach. W rzeczywistości każda z tych pozycji może przynieść straty, co już przećwiczyłem na XTB. Rosja może zaatakować Ukrainę, rząd wymusić sprzedaż nawozów rolnikom poniżej kosztów produkcji, a główny akcjonariusz ściągnie TRN z giełdy.

Kiedy cykle każą niedoważać akcje, należy bardziej skupiać się na ryzykach, a nie szansach.


piątek, 15 października 2021

Ultra Bieszczady cz. 3: Bieg

 VI

Noc

Próba przespania przynajmniej godziny, pół godziny, chociaż 15 minut, spełzła na niczym. Medytowałem, rozluźniałem ciało, liczyłem oddechy, odpływałem w myśli i nic. Przeleżałem do północy i zrezygnowany wstałem ubrać się na bieg.


Podstawowy ekwipunek ultrasa liczy całkiem sporo ważnych pozycji. Przede wszystkim plecak biegowy, taki który nie podskakuje przy biegu, wypłaszcza się na plecach, że można narzucić nań bluzę, przeciwdeszczówka i folia NRC (w razie wypadku trzeba się szybko okryć nieprzemakalnymi izolatorami, żeby nie wyziębić organizmu), latarka czołówka + zapasowa i komplet baterii, kubek przenośny, softlaski (ostatecznie ich nie użyłem, bo zabrałem dwa kubusie w plastikowych butelkach). Do tego paczka słodyczy, na których nie połamię zębów jak wymarzną, a zatem czekolada nadziewana,  chałwa, kasztanki, tiki-taki i michałki. Z bukłaka musiałem zrezygnować, bo kilkuletnie gumowe rurki zapleśniały, zresztą na trasie miało być 5 punktów odżywczych, więc w niskiej temperaturze nie potrzebowałem zabierać jednorazowo więcej niż 0.5 litra napoju na etap.

Od wiosny 2017 trenuję metody Wima Hofa, nie ubrałem ani razu kurtki, w największe mrozy zakładam sweter na krótki rękawek. Biegam tylko w krótkim rękawku bez względu na temperaturę. Bardziej obawiałem się słońca i 10 stopni w południe, niż nocnego przymrozka. Słońce nie raz mnie rozłożyło na trasie, prawie wszystkie kryzysy wynikały z przegrzania. Natomiast hipotermię miałem tylko w pierwszych lata biegania ultra zimowych, gdy zakładałem kilka grubych warstw ubrań aż się pociłem. Kilkugodzinny kompres z wilgotnej koszulki wychładza silniej niż bieganie bez koszulki.

Za 25 pierwsza wyszliśmy na start. Mieliśmy kilkaset metrów do zbiórki, ale pierwszego ultrasa spotkaliśmy tuż po opuszczeniu pensjonatu. Leżał sobie na chodniku w kufajce, skulony w pozycji embrionalnej, wyraźnie po spożyciu.

- Wstawaj! Zamarzniesz! - powiedział Piotr.

- Spierdalaj! Jestem stąd!

Pozostało nam spierdalać, ale zawiadomiliśmy organizatorów o nieoczekiwanym spotkaniu i jak później biegliśmy tą samą trasą lokalsa już nie było.

Wystartowaliśmy z 5 minutowym opóźnieniem, bo organizator jeszcze tłumaczył szczegóły trasy. Dla mnie mógł mówić po chińsku i tak założyłem, że jak zawsze będę biegł za innymi. Błąd. Ze względu na małą liczbę uczestników biegu na 90 km (78) nie było wielu taśm, a rodzaj oznaczeń zmieniał się w zależności od etapu. Większość trasy każdy spędzał samotnie.

Wszyscy truchtem opuściliśmy Cisną i ruszyliśmy na górę Małe Jasło. Widząc, że trasa nachyla się w górę przestałem biec. Mówię do Michała i Piotra, że pod górę przecież nie biegamy, ale pognali z peletonem. Zostałem sam na końcu stawki. Ostatni w ciemności. Dziwne uczucie. Zawsze na ultra było tylu uczestników, że przemieszczałem się za światełkami ich czołówek. Na szczęście trasa nocna była całkiem dobrze oznaczona namalowanymi odblaskiem kwadracikami, które odbijały światło latarki. Postanowiłem nie gonić pod górę, wiedziałem z doświadczenia, że na zbiegu przesunę się do przodu.

Pierwsze kilometry nie wnoszą wiele do życia. Widzisz przed sobą tylko niewielkie kółko oświetlone latarką i koncentrujesz, żeby nie potknąć się na kamieniu. Co jakiś czas rzut latarką w przód, żeby upewnić się, że oznaczenia odblaskują i jesteś na szlaku. W pewnym momencie zerwał się wiatr, przenikliwe zimno przeszywające do kości. To znak, że wszedłem na szczyt. Przez myśl przemknęło, żeby jednak ubrać wiatrówkę, ale pomyślałem, że przecież biegałem maratony przy -8 stopniach i takie warunki nie są niczym nadzwyczajnym. Uniosłem nawet plecak, żeby wiatr osuszył mokre plecy.

Gdy przez chwilę uniosłem głowę zobaczyłem mieniące się tysiącami gwiazd niebo. Co za widok! Nie mogłem powstrzymać się, by co chwilę nie odrzucić głowy i nie zerknąć na ten cud natury. Jak światła kosmicznego miasta.

Małe Jasło, Szczawnik i Duże Jasło to szczyty pierwszego masywu. Wybaczcie jeśli używam niefachowego słownictwa; chodzi o takie lokalne szczyty na większej górze, na którą się długo wchodzi i zbiega. Przeklejam profil trasy:




Na górze między poszczególnymi szczytami pojawiły się wreszcie pierwsze zbiegi i mogłem podkręcić tempo. Zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników. Wreszcie zbiegłem do pierwszego punktu w Roztokach (15-sty km). Zjadłem garść orzechów i herbatników, poprosiłem o napełnienie herbatą butelki po kubusiu i pognałem w dół za światłami, które w moim wyobrażeniu były biegaczami startującymi do kolejnego etapu. Okazało się jednak, że to samochód. Musiałem wrócić pod górę i skręcić w prawidłową ścieżkę. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło: w punkcie spotkałem Piotra. Okazało się, że na zbiegu wyprzedziłem jego i Michała. Postanowiliśmy w dalszy etap ruszyć razem.

Trasa zasadniczo nie odbiegała od poprzedniej. W pewnym momencie zacząłem jednak coraz słabiej widzieć. Czy to moja kurza ślepota, czy baterie w latarce wysiadały? Biegłem za Piotrem, żeby korzystać z jego światła. Postanowiliśmy, że baterię zmienię dopiero w punkcie odżywczym w Solince na 28-mym kilometrze. Za wiele z tego etapu nie pamiętam. Wciąż ciemno, wciąż wieje, wciąż dużo sił i skupienie na pokonywaniu trasy. Wbiegamy kolejno na Rybi Wierch, Sinkową, Strop, Czerenin.

Wreszcie dobiegamy do punktu odżywczego. Piotr wymienia baterie gdy uzupełniam zapasy, tym razem muszę więcej zjeść i wypić. Znowu proszę o herbatę do butelki, tym razem samą gorącą, bo w tej temperaturze bardzo szybko się wychładza i ręce marzną nawet przez rękawiczki. Zapalam latarkę i snop światła potwierdza: nie jestem ślepy! Biegniemy ze 2 km, potem długie strome podejście na Hyrlatą, Rosochę i mocny zbieg. Zaczyna świtać, wreszcie można zobaczyć góry, po których biegamy.


Za kilka km będzie trzeci punkt odżywczy. Przyłącza się do nas jeden z biegaczy, dyskutujemy, szybciej mija czas. Przy podejściu na Roztoki II mówię im, żeby szli beze mnie, bo tempo pod górę jest dla mnie za szybkie i później to się zemści. Znowu zostaję sam, ale jak jest jasno, to wszystko wygląda lepiej niż w nocy.

Fotografie gór wykonane przez Piotra



VII

Samotne zmagania


W trzecim punkcie odżywczym delektuję się zupą pomidorową. Mamy już maraton w nogach! Zostało 50 km do końca. Trasa wiedzie innym szlakiem na Okrąglik, na którym już byliśmy. Z naprzeciwka biegną zawodnicy z dystansu 52 km. Cześć, hej, pozdrowienie ręką - jak wyczerpujące może być takie pozdrawianie co kilka sekund. Najchętniej wbiłbym wzrok przed nogi, nie myślał o niczym, tylko skupiał się na kolejnym i kolejnym kroku. Wchodzenie się dłuży. Nie widzę nikogo z mojego dystansu - ani z przodu, ani z tyłu. Ale ci z naprzeciwka potwierdzają, że widzieli "moich" biegaczy i jestem na szlaku.

Kiedy podejście staje się najbardziej strome, łapie mnie skurcz mięśnia tuż nad lewym kolanem. Każdy krok boli. Nie wiem co robić, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Nigdy nie zszedłem z trasy, nawet nie wiem czy dałbym radę zawrócić z takim skurczem. Postanawiam iść, dopóki mogę stawiać kroki. Wreszcie docieram na szczyt, zmienia się ułożenie nóg i skurcz magicznie znika. So far, so good.

Teraz patrzę na mapkę i widzę, że mam skręcić na szlak czerwony. Tylko gdzie? Czerwony prowadzi w kilku kierunkach. W tym miejscu część zawodników pobiegło w złym kierunku. Mnie uratowało poczekanie na zawodnika ze swojego biegu, który miał trasę wgraną do zegarka. Zegarek zaalarmował, że zeszliśmy z trasy, gdy skręciliśmy w złym miejscu i skierował nas na poprawny szlak. To był jeden z ładniejszych fragmentów trasy. Rozległe połoniny, cały szereg szczytów z finałem na Rabiej Skale.

Pitekantrop wyruszył ze swojej jaskini w poszukiwaniu niedźwiedzi








Co kilka km zasilam się nadziewanymi czekoladkami, ale powoli cukier zaczyna mnie odrzucać. Zjadłbym coś warzywnego, zupę, ziemniaki. Za kilka km punkt odżywczy w Wetlinie. Nie ma tam niestety zupy, są za to arbuzy, którymi się opycham i bardzo miłe panie, które oferują nawet nalewkę wiśniową. Proponują też, że zdejmą mi latarkę czołówkę, muszę w niej debilnie wyglądać w środku dnia, jednak dobrze wiem jak to jest biegać bez opaski z rozwianymi włosami. Kiedyś biegłem jak wiało centralnie z tyłu i włosy wciskały mi się do oczu, połamałbym się na pierwszym kamieniu wystającym ze ścieżki. Nie, dziękuję.


VIII

Smerek



W tym miejscu góry już mnie nie kręcą. W nogach 60 km i jeszcze 30 do mety. Niby bliżej, niż dalej, ale wciąż wiele godzin męczarni przede mną. Wejście na Smerek jest strome, różni się tylko tym, że na trasie nagle zrobiło się pełno turystów. No nic, trzeba się skupić na postawieniu kolejnego kroku po każdym wcześniejszym i wymijać. Nie liczę czasu, to nie ma sensu na ultra, można się tylko zdołować. Kiedy jednak wychodzę z lasu, widok robi wrażenie. Szczyt jest oświetlony promieniami słońca, skalisty. Przepełnia mnie jakiś rodzaj euforii, że mogłem zobaczyć tę górę.

Jak tylko trasa się wypłaszcza zrywam się do biegu. I kiedy tak sobie skaczę ze skałki na skałkę ktoś mnie woła. Misiek? Skąd się tu wziął? Okazuje się, że należał do grupki, która skręciła w "zły" czerwony szlak na Okrągliku i zbiegli Fereczatą do Wetliny. Gdyby nie kolega z zegarkiem, też bym tak pobiegł. Gadamy chwilę i żegnamy się, bo Michał musi iść wolniej ze względu na ból w stopie, którą rok wcześniej złamał. Zapewnia, że spokojnie zmieści się w limicie.

Zbieg trwa długo. Spotykam na trasie biegacza, z którym fajnie się rozmawia. Kiedy docieramy do ostatniego punktu odżywczego (Smerek na 72 km) dochodzi do zabawnej sytuacji. Ponieważ już nie mogę jeść słodyczy, a potrzebuję wściekle kalorii, zapijam arbuza bulionem. 

- A kolega nie chce? Aaa: vege runner - mówi wolontariuszka, spoglądając na koszulkę mojego towarzysza.

No proszę, wierny idei. A ja po 10 latach wege się złamałem i wypiłem rosołek. Uśmiechnęliśmy się, że jednak w takich warunkach można takie odstępstwo wybaczyć.


IX

Kryzys na Fereczacie

Truchtamy i idziemy pod łagodne wzniesienie razem jeszcze jakieś 2 km. Zegarek kolegi szacuje na podstawie dotychczasowego tempa, że dotrze po ok. 15 godz. 45 minutach (limit 17 godzin). Ukończenie biegu jest niezagrożone. Jednak słońce świeci mi zbyt mocno i wiem, że jeśli nie uzupełnię cukru, w ciągu ostatnich 16 km skończy mi się glikogen w mięśniach. Biję się z myślami czy nie zjeść chałwy, jednak zbyt mnie odrzuca od słodkiego. Mówię zatem towarzyszowi, żeby szedł dalej sam, bo muszę zwolnić tempo i spokojnie wczłapać na ostatni duży szczyt: Fereczatę.

O ile pierwsze szczyty z tego biegu po prostu się pojawiły, drugie wejście na Okrąglik odbiło się na mięśniu przy kolanie a Smerek długo trwał, to Fereczata ciągnęła się w nieskończoność. Mentalnie to jedno podejście i reszta trasy do mety trwały połowę całego biegu. Długo przyjmowałem to w spokoju; gdy zobaczyłem promienie słońca na ścieżce myślałem, że już prawie jestem na szczycie. Ale wtedy szlak zakręcał i kolejne minuty wchodziłem i wchodziłem. W końcu spokój zmienił się w irytację. Ile to k..wa jeszcze może trwać??? Wieczność. A gdy już wreszcie dotarłem na szczyt, to każde podejście na pomniejsze szczyty trwało tak samo długo. Czekało mnie pokonanie 7 km na masywie.



Ale nie to było najgorsze - tradycyjnie po wejściu na szczyt rzuciłem się do biegu, żeby nadrobić czas. I wtedy uderzył mnie ból (dla odmiany) prawego kolana. Coś wysiadło. Próbowałem przez chwilę rozbiegać, ale ból narastał. Natychmiast przeszedłem do chodu - jeśli ból narasta, to rozbieganie go jest proszeniem się o kontuzję. Zapomnij o czasie, i tak dojdziesz - teraz najważniejsze, to dotrzeć w jednym kawałku.

Pierwsza oznaka kończenia się kalorii to chłód. Organizm przestaje grzać. Popołudniowe słońce dalej świeci, ale silny wiatr na szczycie nie ustaje i marznę jakby była zima. Gdybym mógł pobiec, ogrzałbym się. Ale przez kolano nie mogę. Wreszcie po raz ostatni skrzyżowanie Okrąglik - do mety 7 km. Mentalnie jestem już na mecie, ale co chwila pojawia się wzgórze, którego nie potrafię dostrzec na mapie. Ktoś mnie wyprzedza. Po godzinach samotności pojawia się zawodniczka, potem biegacz. Gdy mnie mija pękam - staję na podejściu wyczerpany i sięgam do plecaka po cukierka Michałka. Rozpływa się w ustach, mija dosłownie kilka sekund i czuję jak życiodajny cukier rozchodzi się we krwi. Jedna margarynka z cukrem i kakao wyciąga mnie z kryzysu.

Chcę biec. Szukam sposobu na truchtanie bez bólu w kolanie - i znajduję go! Stare dobre "chi running", czyli technika biegu na prawie prostych kolanach. Ledwie szurasz stopami do przodu na śródstopiu, opierając ciężar ciała na łydkach. Jakby bieganie tip-topami. Trzeba tylko wymijać wszystkie wystające kamienie i korzenie. Wreszcie zbieg. Czuję moc, czuję metę! Jest to wolniejszy zbieg od szerokiego rozstawiania nóg, ale i tak szybszy niż schodzenie pieszo. Jest mi już ciepło, myślami jem już zupę wariankę w karczmie łemkowskiej.


X

Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!

Gdy zbiegam do Cisnej wracają wspomnienia z Rzeźnika, którego biegliśmy z Tomkiem dwa lata temu. Wtedy też przed metą pędziliśmy w dół, aż uda paliły. Teraz z racji techniki tempo mam wolniejsze, ale cel ten sam. Skończyć bieg, zgarnąć medal i wskoczyć pod gorący prysznic. Nie ma błota, nie powinienem się wywalić jak wtedy.

Wreszcie po 16 godzinach i 9 minutach mijam linię mety. Medal na szyję i do pensjonatu. W drodze spotykam Piotra (czas 14:57) - wyszedł, bo zapomniał oddać czipa na mecie. O, ja też zapomniałem - weź proszę mój. Piotrek zaczeka na Michała, ja w tym czasie się wykąpię. Tak też robię, siadam na podłodze i delektuję się gorącą wodą smagającą ciało. Nie wiem jak długo trwa ten stan, ale w końcu trzeba się wygramolić. Brudne ciuchy i buty wrzucam do reklamówki Biedronki "Biohazard". To jeszcze nie koniec - brakuje mi kalorii, więc zaraz będzie zimno. Gramolę się pod kołdrę i ogrzewam.

Wracają chłopacy - Michał jako ostatni ukończył bieg w limicie, stopa wytrzymała!


Proszę, żeby dali mi czas na drzemkę nim Michał się wykąpie. Zamykam oczy i już mnie budzą. Spałem może 15 minut, ale wzmocniłem się. Idziemy coś zjeść. Kiedy wychodzimy jest ciemno i telepie mną, idzie przymrozek, a mam krótkie spodenki, bluzę i 0 kalorii. Jeść, jeść. Niestety we wszystkich barach i restauracjach zajęte miejsca. W restauracji hotelowej, w której w piątek jedliśmy śniadanie udaje się zdobyć stolik. Zamawiamy zupy, piwo, drugie danie.



Jest przyjemnie ciepło, smacznie i można na gorąco podzielić się wrażeniami. Kiedy wychodzimy na zewnątrz uderza zimno, ale żołądek pracuje, ciało zaczyna grzać - odzyskuję kontrolę. Przede mną pierwsza od dawna noc, którą prześpię jak niemowlak.


czwartek, 14 października 2021

Ultra Bieszczady 90 cz. 2: Przed startem

 IV

Kierunek Bieszczady


Okres przygotowań do wymagającego biegu wprowadza w życie pewien porządek. Nagle więcej uwagi zwracasz na celowość codziennych aktywności. Koncentrujesz się na wykonaniu treningu, pracujesz na lekko podwyższonych obrotach, nie rozpraszasz energii na pustą rozrywkę czy internetowe dyskusje. Droga jest celem - bieg ultra zaczyna się miesiące wcześniej. 

Wreszcie przychodzi dzień wyjazdu. Ponieważ ruszaliśmy z drugiego końca Polski (Gdańsk), wybraliśmy pociąg nocny z kuszetką do Krakowa w środę w nocy, a z Krakowa bus do Cisnej. Start biegu wypadał o 1 w nocy z piątku na sobotę, mieliśmy zatem czwartek i piątek na aklimatyzację. Długie biegi ultra z reguły zaczynają się nocą z piątku na sobotę bądź latem we wczesnych godzinach sobotnich. Zazwyczaj wyjeżdżaliśmy na nie w piątek i z marszu szliśmy na start, często zmęczeni podróżą.





Decyzja o włączeniu noclegu i dodatkowego dnia w długą podróż była bardzo sensowna. Nie zarwaliśmy nocki i mieliśmy dodatkowy dzień na odpoczynek. Jeszcze w czwartek każdy musiał powisieć na telefonie, żeby zamykać sprawy zawodowe. Powoli jednak odcinaliśmy się od codziennego życia i ulegaliśmy magii Bieszczad. Zakwaterowaliśmy się w uroczym pensjonacie nad rzeką (Sielski Zakątek) w pokoju 3-osobowym. Jeszcze w czwartek chłopacy wyskoczyli na 10-km rekonesans, ja musiałem rozwiązać jedną sprawę przy telefonie. Spacerowałem wzdłuż rzeki i nabierających koloru jesiennych drzew.

Stołowaliśmy się w Karczmie Łemkowyna, gdzie znalazłem zaskakująco dużo wegetariańskich potraw. Były to tradycyjne dania dawnych mieszkańców tych ziem, którzy z biedy zastępowali mięso zbożami, warzywami i serem. Każdy wybrał sobie jakieś danie, które do końca pobytu było żelaznym punktem posiłku. Piotrek upodobał sobie barszcz z uszkami, Michał zupę czosnkową a ja Wariankę: zupę na zakwasie kapusty z beczki podawaną z ziemniakami.


Najzabawniejsze w całym wyjeździe jest to, że wypiliśmy więcej kawy niż piwa, nie mówiąc o mocnych alkoholach. Kiedyś wyprawy na ultra były okazją do imprezy i zdarzało się leczyć kaca jeszcze na pierwszych kilometrach. Tym razem sączyliśmy małe czarne, Michał przywiózł nawet ręczny młynek i ziarna, żeby parzyć kawę do termosów.

Noce w górach są już zimne, dlatego zamknęliśmy okno. Po kilku godzinach obudziłem się zgrzany, więc wyszedłem na taras się schłodzić. Widok gwieździstego nieba był hipnotyzujący, poczułem spokój, delektowałem się rześkim powietrzem i skupiałem na powolnych oddechach.




V

Piątek

Dzień przed startem spędziliśmy aktywnie. Rano śniadanie w hotelowej restauracji, potem wycieczka na platformę widokową na Jelenim Skoku.



Pogoda idealna: słonecznie, bezchmurnie, 10-12 stopni. Zeszliśmy na obiad w Karczmie Łemkowyna i odebraliśmy pakiety startowe.



Posnuliśmy się jeszcze tu i tam do wieczora, spakowaliśmy plecaki na start i od 21 próbowaliśmy się zdrzemnąć do północy.