Rekonesans przed pierwszym górskim ultra spełnił dwie ważne funkcje: dostarczył cennych informacji jak nie tracić energii na trasie i potwierdził formę odpowiednią do biegu. Pozostało tylko czekanie na piątkowy poranek 24 października. Punkt 6 zajechał Tomek po mnie i Staszka. Na koncie tylko 5 godzin snu. Kilkanaście minut później zgarniamy Michała i ekipa TriCity Ultra w komplecie obiera kurs na południe.
Prawdziwi ultrasi są przygotowani nawet na uderzenie nuklearne. |
Podróż w towarzystwie kolegów nie różni się specjalnie od siedzenia w klubie, poza tym, że gdy kieruje Tomek, nie pijemy. Mimo to czas szybko upływa na rozmowach i udowadnianiu swoich racji.
Zajęliśmy 4-os. pokój na samej górze. |
Zakwaterowaliśmy się w stacji Chyrowa Ski, która była jednocześnie punktem startowym ŁUT70. Mając kilkanaście godzin do startu, perspektywę wygodnego noclegu i bar pod nosem przystąpiliśmy do uzupełniania minerałów i glikogenu w mięśniach:
Inni goście jeszcze w drodze, więc pizza i pilot do TV nasze. |
Potem rejestracja u organizatora, pakowanie plecaków i hulaj dusza - piekła nie ma! Mogę wcinać cukier, jutro i tak wszystko przepalę z nawiązką.
Naprawdę nie wiem po kiego grzyba zapuściliśmy z Tomkiem te brody. |
Już wkrótce przedostatnia część cyklu o diecie: cukier - słodka śmierć! |
3... 2... 1... 0... START!
Kolejna kiepsko przespana noc, kolejna pobudka przed 5, ale też sporo ekscytacji. Przed biegiem na dyszkę, pół czy maratonem denerwowałbym się, bo tam walczę o wynik. Przed ultra nastawiam się na przygodę. Zasada jest prosta - po dystansie ok. jednego maratonu należy dużo zjeść, wypocząć i czuć się tak, jakby bieg dopiero się zaczynał. Przede mną cały dzień w przepięknym otoczeniu! Ranek jest zimny, lekkie zachmurzenie zwiastuje słoneczko. W ekipie różne nastroje, Staszek powtarza, że trzeba nap...lać, Tomek pełen rezerwy jak to będzie, a Michał wygląda jakby wybrał się zapolować na niedźwiedzia, o którym ostatnio głośno.
Założyłem 2 koszulki i kurtkę, w pogotowiu kurtka przeciwdeszczowa, więc nie powinienem się wyziębić. W tym samym zestawie latałem zimą; dopóki się ruszasz i krąży krew, nie marzniesz. Wreszcie odliczanie i start. Spokojnym truchtem podążam w peletonie.
fot. Organizator |
Mijamy klimatyczną cerkiew, niestety czas mam tylko na odwrócenie głowy w jej stronę. Uzbrojony w baterię batonów i żeli Staszek wyrwał do przodu i tyle go widzieli, Tomek ustawił się z tyłu i buszuje w płytach, a my z Michałem co rusz się mijamy. Rzucam do niego: "jak obstawiasz? na którym kilometrze odetnie Stasia od tlenu? Stawiam na 25-ty!" Michał typuje 40-sty. Tempo Michała jest dla mnie zbyt szybkie jak na początek biegu, więc w trakcie podejścia pod Chyrową znika mi z horyzontu. Chodzenie w ultra jest moją piętą achillesową, szybko odstaję, więc wolę truchtać do przodu, a potem czekać na chłopaków. W górach truchtanie na szczyt na razie nie przejdzie, więc po prostu wolno wchodzę i daję się wyprzedzać. Na zbiegach za to pędzę jak lawina i szybko odrabiam straty. W ten sposób często mijamy się z Michałem, który trzyma równiejsze tempo.
Magia gór.
Beskid niski rzeczywiście jest niski. Jadąc tu spodziewałem się czegoś w stylu Karkonoszy, a zobaczyłem porośnięte lasami szczyty, niewiele tylko większe od parowów w rodzinnej pradolinie Wisły. Co z tego, że szczyt ma 700 metrów n.p.m, skoro podłoże jest na 350-400 metrach. Gdańskie moreny mają średnio 120 metrów wysokości, w Gdyni 150, ale patrząc z poziomu morza to tylko 2-3 razy mniej. Tak sobie dywagując wspiąłem się na górę Cergową i pojąłem, dlaczego kocha się góry.
Najpierw dosłownie granica między jesienią a zimą, a potem widok jeszcze piękniejszy, który skłonił mnie do przystanięcia - panorama okolicy. Wciąż nie byłem w pełni świadomy, że jestem na szczycie góry (niestety bieg ultra ma więcej wspólnego z walką i wysiłkiem, niż turystycznym podziwianiem widoków), a nie jakiegoś dłuższego masywu. Dopiero gdy zbiegłem i odwróciłem się, ujrzałem górę w pełnej krasie i uważam ją za najpiękniejszą z całej wyprawy.
Przy okazji zdążyłem już przyzwyczaić się do obłoconych szlaków. Dopóki błoto było po kostki, nie martwiłem się w nieprzemakalnych trailowych lidlerkach. Niektórzy przechrzcili ten bieg na Błotowyna Ultra Trail.
Biegowa rzeczywistość.
Ok. 23 km pierwszy punkt odżywczy w Iwoniczu-Zdrój. Piękne zabudowania uzdrowiskowe, pijalnia wód, architektonicznie skojarzyły mi się z klasycystycznymi Suwałkami. O Staszku nikt nie słyszał, za to spotkałem ponownie Michała. Kawuńcia, orzeszki, izo i w drogę. Tempo Michała nadal zbyt szybkie dla mnie, więc tracimy kontakt na kolejne 20 km.
Zaczyna się etap, za którym niezbyt przepadam - ciało ma jeszcze dużo energii, ale odczuwa zmęczenie; wypala się glikogen w mięśniach. Jednocześnie umysł pracuje na pełnych obrotach, więc myśli biegają głównie wokół wyścigu. Jak przebiec ten, a ten odcinek, czy już wyprzedzać. Bardzo silnie umysłowo angażuje zbieganie po kamieniach, korzeniach i błocie z góry. Kiedy wreszcie trafia się płaski odcinek, oddaję się na chwilę rozmyślaniom i zaraz ląduję w błocie po raz pierwszy. Nie ma lekko, trzeba się cały czas koncentrować.
Do punktu odżywczego na ok. 40-stym km w Puławach docieram po ok. 5 i pół godzinie. Spotykam tam oczywiście Michała :) Po Staszku ani widu, ani słychu. Wreszcie wege zupka dyniowa i wege pieczone ziemniaczki! Rozsiadam się na murku, delektuję obiadkiem, jeden z wolontariuszy uzupełnia bukłak. Załoga punktu spisuje się na medal. Kiedy opuszczamy stację narciarską, zapominamy o maratonie w nogach, zaczyna się prawdziwe ultra!
Przed nami najdłuższy odcinek pod górę. Kilka kilometrów chodzenia. Michał wtedy odchodzi do przodu, a na równiejszych odcinkach podbiegam do niego. Chodzenie nie męczy, więc jest przyjemnie, podziwiam od czasu do czasu widoki. Innych zawodników prawie nie widać. Z przodu majaczy szczyt Skibce, za którym wreszcie będziemy mogli biec. Osiągamy go i strzelamy selfie ku pamięci:
Muzyka w tle: "Don't cry tonight" Savage |
Słońce nam sprzyja, jest ciepełko. I tak mógłbym już przejść do finału biegu, gdyby nie małe zamieszanie. Po jakimś kilometrze biegu poczułem głód. Zgodnie z zasadami wyniesionymi z rekonesansu oznajmiłem Michałowi, że muszę się zatrzymać, żeby na spokojnie przełknąć czekoladę, i że później go dogonię. Usiadłem na pieńku, delektuję się czekoladą. W przeciągu kilku minut przebiegają 4 dziewczyny i tylko 1 chłopak. Każdy pyta się czy wszystko OK, oczywiście potwierdzam i proponuję czekoladkę, z której korzysta tylko jedna zawodniczka. Po konsumpcji rzucam się w pościg. Mijając 2 koleżanki schodzę na metr od szlaku na trawkę, która okazuje się sprytnie zamaskowaną kałużą. Ładuję się po kolana w wodę i wszystkie atuty nieprzemakalnych butów grają teraz na moją niekorzyść. Zimna woda chlupocze w prawym bucie i nie ma szans, żeby ją stamtąd wydostać. Mógłbym z 10 razy wyżymać skarpetkę, ale szkoda mi czasu, więc lecę dalej i myślę co z tym fantem zrobić. Na szczęście z czasem woda się ociepla i chyba jakoś wydostaje przez dziurki od sznurowadeł.
Zbieg do ostatniego punktu odżywczego przed metą to najbardziej zakręcony odcinek. 3/4 członków naszej ekipy zaliczyło glebę (dwóch w tym ja ryknęło soczyste k..wa!) na stromej błotnistej ślizgawicy. Udało mi się zejść tylko dzięki skakaniu od drzewa do drzewa. W Przybyszowie nie czuję głodu, więc opijam się colą (której na co dzień nie tykam) i wodą. Oczywiście czeka tam już na mnie Michał :) Tradycyjnie ruszamy razem, tradycyjnie zaczyna się pod górę i tradycyjnie wkrótce zostaję sam z tyłu.
Let's the party begin!
Wchodzę w stan upojenia cukrowo-odległościowego, które pojawia się ok. 60-tego km. Podobnie jak na Tricity Ultra 80 zalewa mnie poczucie mocy. Ale tu kurna tylko w górę i w górę! Ciągłe podchodzenie zaczyna mnie irytować. Przebiegniesz 100 metrów, a tu znowu 100 metrów w górę, które trwa kilka razy dłużej. Wreszcie zaczyna się ostatnie 10km, które biegnie prawie cały czas w dół do Komańczy. Umysł nie zajmuje się już pierdołami typu myślenie, wreszcie rozpoczyna się bieg. Wchodzę w skórę prehistorycznego myśliwego, który ma w głowie tylko jeden cel: dorwać Staszka! Biegnę już cały czas, nawet pod mniejsze górki.
Mijam Michała i grupkę biegaczy, z którymi ruszyliśmy z Przybyszowa. Euforia biegacza zamienia się w obojętność, biegnę już tylko po to, żeby dobiec. Ciało biegnie samo jak idealnie nakręcony mechanizm, a umysł skupia się tylko na poprawnym postawieniu stopy w morzu błota, żeby nic nie skręcić i względnie nie zamoczyć. Wkrótce obojętność przeradza się w amok. Właśnie to słowo przychodzi mi do głowy, gdy próbuję określić stan, w jakim się znajduję. Do mety jakieś 3-4 km, które wydają się dystansem maratońskim, a z drugiej strony czuję się jakbym już ukończył bieg. Przeliczam je na okrążenia wokół stawu, przy którym biegam zimą. Wybiegłem na trening i zaraz wracam do domu, hej!
W tym amoku trafiam na zakręt, za którym umysł nie znajduje w błocie stabilnego punktu oparcia pod stopę. Za chwilę leżę w rowie z nogami w górze i głową w dół. Jedyny obraz jaki podsuwa mi umysł, to pijany brodaty żulik, który wylądował w rowie, więc zamiast przekleństwa jak przy poprzednich obu wypadkach z moich ust wydobywa się śmiech. Wstaję i lecę dalej. Wreszcie widzę w dole za drzewami skrawki ulicy - chodzą słuchy, że od ulicy do mety są już tylko 2 kilometry!
Wybiegam na asfalt, widzę jakichś ludzi, którzy dopingują zawodników. Nie jestem oryginalny, więc zadaję im to samo pytanie, co wszyscy: ile jeszcze do mety?? Jeden przezornie milczy, drugi kłamie mi w żywe oczy: "jeszcze 600 metrów, jesteś prawie na mecie." Wiadomo, że kłamie, tylko jak bardzo kłamie? 600, 1600, 2600? Człapię teraz główną ulicą Komańczy, dobiegam 2 idących zawodników i zagaduję cienkim głosikiem: "chłopaki, podobno za tamtym zakrętem jest meta, dawajcie!" Uśmiechają się i mówią, że zbierają siły na ostatnią prostą. Za zakrętem naprawdę jest już ostatnia prosta! Widzę finisz, podnoszę dłoń, coś krzyczę, wpadam na metę (czas 10:04:38), dostaję medal i let's the party begin!
A taki był ładny bucik, amerykański, szkoda |
When the music's over.
Rozpisałem się okrutnie, ciekawe czy dotarł do tego momentu ktoś więcej poza kolegami z TriCity Ultra :) Wróciliśmy do stacji Chyrowa w świetnych humorach. Jedni marzyli o piwie, inni o schabowym z frytkami, ja o gorącym prysznicu i goleniu. Wreszcie uwolniłem się od postanowienia rzuconego bezmyślnie w sierpniu "chodźcie się nie golimy do łemko" i znowu wyglądałem jak człowiek, a nie ultras. Kiedy następnego dnia wróciłem do domu starsza córka popłakała się, "bo tata jest jakiś inny". Muszę się częściej golić, bo podobno córki wybierają facetów podobnych do ojców, a nie chcę, żeby się zadawała z jakimś wagabundą.
Powrót taty. Od prawej: miszcz, Benny Andersson, Michał i ja |