czwartek, 30 października 2014

Łemkowyna Ultra Trail 70

Aloha góry!

Rekonesans przed pierwszym górskim ultra spełnił dwie ważne funkcje: dostarczył cennych informacji jak nie tracić energii na trasie i potwierdził formę odpowiednią do biegu. Pozostało tylko czekanie na piątkowy poranek 24 października. Punkt 6 zajechał Tomek po mnie i Staszka. Na koncie tylko 5 godzin snu. Kilkanaście minut później zgarniamy Michała i ekipa TriCity Ultra w komplecie obiera kurs na południe.

Prawdziwi ultrasi są przygotowani nawet na uderzenie nuklearne.

Podróż w towarzystwie kolegów nie różni się specjalnie od siedzenia w klubie, poza tym, że gdy kieruje Tomek, nie pijemy. Mimo to czas szybko upływa na rozmowach i udowadnianiu swoich racji.

Zajęliśmy 4-os. pokój na samej górze.
Polska zmieniła się. W czasach gdy jeździłem w góry na kolonie, podróż potrafiła zająć prawie dobę. Tymczasem po autostradach i całkiem niezłych lokalnych drogach dotarliśmy z drugiego krańca Polski (Gdańsk) do Chyrowej w nieco ponad 8 godzin. Oburzało to każdego napotkanego Warszawiaka, który w podróży spędził ledwie godzinę mniej.

Zakwaterowaliśmy się w stacji Chyrowa Ski, która była jednocześnie punktem startowym ŁUT70. Mając kilkanaście godzin do startu, perspektywę wygodnego noclegu i bar pod nosem przystąpiliśmy do uzupełniania minerałów i glikogenu w mięśniach:

Inni goście jeszcze w drodze, więc pizza i pilot do TV nasze.

Potem rejestracja u organizatora, pakowanie plecaków i hulaj dusza - piekła nie ma! Mogę wcinać cukier, jutro i tak wszystko przepalę z nawiązką.

Naprawdę nie wiem po kiego grzyba zapuściliśmy
 z Tomkiem te brody.

Już wkrótce przedostatnia część cyklu o diecie:
cukier - słodka śmierć!


3... 2... 1... 0... START!

Kolejna kiepsko przespana noc, kolejna pobudka przed 5, ale też sporo ekscytacji. Przed biegiem na dyszkę, pół czy maratonem denerwowałbym się, bo tam walczę o wynik. Przed ultra nastawiam się na przygodę. Zasada jest prosta - po dystansie ok. jednego maratonu należy dużo zjeść, wypocząć i czuć się tak, jakby bieg dopiero się zaczynał. Przede mną cały dzień w przepięknym otoczeniu! Ranek jest zimny, lekkie zachmurzenie zwiastuje słoneczko. W ekipie różne nastroje, Staszek powtarza, że trzeba nap...lać, Tomek pełen rezerwy jak to będzie, a Michał wygląda jakby wybrał się zapolować na niedźwiedzia, o którym ostatnio głośno.

Założyłem 2 koszulki i kurtkę, w pogotowiu kurtka przeciwdeszczowa, więc nie powinienem się wyziębić. W tym samym zestawie latałem zimą; dopóki się ruszasz i krąży krew, nie marzniesz. Wreszcie odliczanie i start. Spokojnym truchtem podążam w peletonie.

fot. Organizator

Mijamy klimatyczną cerkiew, niestety czas mam tylko na odwrócenie głowy w jej stronę. Uzbrojony w baterię batonów i żeli Staszek wyrwał do przodu i tyle go widzieli, Tomek ustawił się z tyłu i buszuje w płytach, a my z Michałem co rusz się mijamy. Rzucam do niego: "jak obstawiasz? na którym kilometrze odetnie Stasia od tlenu? Stawiam na 25-ty!" Michał typuje 40-sty. Tempo Michała jest dla mnie zbyt szybkie jak na początek biegu, więc w trakcie podejścia pod Chyrową znika mi z horyzontu. Chodzenie w ultra jest moją piętą achillesową, szybko odstaję, więc wolę truchtać do przodu, a potem czekać na chłopaków. W górach truchtanie na szczyt na razie nie przejdzie, więc po prostu wolno wchodzę i daję się wyprzedzać. Na zbiegach za to pędzę jak lawina i szybko odrabiam straty. W ten sposób często mijamy się z Michałem, który trzyma równiejsze tempo.

Magia gór.

Beskid niski rzeczywiście jest niski. Jadąc tu spodziewałem się czegoś w stylu Karkonoszy, a zobaczyłem porośnięte lasami szczyty, niewiele tylko większe od parowów w rodzinnej pradolinie Wisły. Co z tego, że szczyt ma 700 metrów n.p.m, skoro podłoże jest na 350-400 metrach. Gdańskie moreny mają średnio 120 metrów wysokości, w Gdyni 150, ale patrząc z poziomu morza to tylko 2-3 razy mniej. Tak sobie dywagując wspiąłem się na górę Cergową i pojąłem, dlaczego kocha się góry.


Najpierw dosłownie granica między jesienią a zimą, a potem widok jeszcze piękniejszy, który skłonił mnie do przystanięcia - panorama okolicy. Wciąż nie byłem w pełni świadomy, że jestem na szczycie góry (niestety bieg ultra ma więcej wspólnego z walką i wysiłkiem, niż turystycznym podziwianiem widoków), a nie jakiegoś dłuższego masywu. Dopiero gdy zbiegłem i odwróciłem się, ujrzałem górę w pełnej krasie i uważam ją za najpiękniejszą z całej wyprawy.

Przy okazji zdążyłem już przyzwyczaić się do obłoconych szlaków. Dopóki błoto było po kostki, nie martwiłem się w nieprzemakalnych trailowych lidlerkach. Niektórzy przechrzcili ten bieg na Błotowyna Ultra Trail.

Biegowa rzeczywistość.

Ok. 23 km pierwszy punkt odżywczy w Iwoniczu-Zdrój. Piękne zabudowania uzdrowiskowe, pijalnia wód, architektonicznie skojarzyły mi się z klasycystycznymi Suwałkami. O Staszku nikt nie słyszał, za to spotkałem ponownie Michała. Kawuńcia, orzeszki, izo i w drogę. Tempo Michała nadal zbyt szybkie dla mnie, więc tracimy kontakt na kolejne 20 km.

Zaczyna się etap, za którym niezbyt przepadam - ciało ma jeszcze dużo energii, ale odczuwa zmęczenie; wypala się glikogen w mięśniach. Jednocześnie umysł pracuje na pełnych obrotach, więc myśli biegają głównie wokół wyścigu. Jak przebiec ten, a ten odcinek, czy już wyprzedzać. Bardzo silnie umysłowo angażuje zbieganie po kamieniach, korzeniach i błocie z góry. Kiedy wreszcie trafia się płaski odcinek, oddaję się na chwilę rozmyślaniom i zaraz ląduję w błocie po raz pierwszy. Nie ma lekko, trzeba się cały czas koncentrować.

Do punktu odżywczego na ok. 40-stym km w Puławach docieram po ok. 5 i pół godzinie. Spotykam tam oczywiście Michała :) Po Staszku ani widu, ani słychu. Wreszcie wege zupka dyniowa i wege pieczone ziemniaczki! Rozsiadam się na murku, delektuję obiadkiem, jeden z wolontariuszy uzupełnia bukłak. Załoga punktu spisuje się na medal. Kiedy opuszczamy stację narciarską, zapominamy o maratonie w nogach, zaczyna się prawdziwe ultra!

Przed nami najdłuższy odcinek pod górę. Kilka kilometrów chodzenia. Michał wtedy odchodzi do przodu, a na równiejszych odcinkach podbiegam do niego. Chodzenie nie męczy, więc jest przyjemnie, podziwiam od czasu do czasu widoki. Innych zawodników prawie nie widać. Z przodu majaczy szczyt Skibce, za którym wreszcie będziemy mogli biec. Osiągamy go i strzelamy selfie ku pamięci:

Muzyka w tle: "Don't cry tonight" Savage

Słońce nam sprzyja, jest ciepełko. I tak mógłbym już przejść do finału biegu, gdyby nie małe zamieszanie. Po jakimś kilometrze biegu poczułem głód. Zgodnie z zasadami wyniesionymi z rekonesansu oznajmiłem Michałowi, że muszę się zatrzymać, żeby na spokojnie przełknąć czekoladę, i że później go dogonię. Usiadłem na pieńku, delektuję się czekoladą. W przeciągu kilku minut przebiegają 4 dziewczyny i tylko 1 chłopak. Każdy pyta się czy wszystko OK, oczywiście potwierdzam i proponuję czekoladkę, z której korzysta tylko jedna zawodniczka. Po konsumpcji rzucam się w pościg. Mijając 2 koleżanki schodzę na metr od szlaku na trawkę, która okazuje się sprytnie zamaskowaną kałużą. Ładuję się po kolana w wodę i wszystkie atuty nieprzemakalnych butów grają teraz na moją niekorzyść. Zimna woda chlupocze w prawym bucie i nie ma szans, żeby ją stamtąd wydostać. Mógłbym z 10 razy wyżymać skarpetkę, ale szkoda mi czasu, więc lecę dalej i myślę co z tym fantem zrobić. Na szczęście z czasem woda się ociepla i chyba jakoś wydostaje przez dziurki od sznurowadeł.

Zbieg do ostatniego punktu odżywczego przed metą to najbardziej zakręcony odcinek. 3/4 członków naszej ekipy zaliczyło glebę (dwóch w tym ja ryknęło soczyste k..wa!) na stromej błotnistej ślizgawicy. Udało mi się zejść tylko dzięki skakaniu od drzewa do drzewa. W Przybyszowie nie czuję głodu, więc opijam się colą (której na co dzień nie tykam) i wodą. Oczywiście czeka tam już na mnie Michał :) Tradycyjnie ruszamy razem, tradycyjnie zaczyna się pod górę i tradycyjnie wkrótce zostaję sam z tyłu.

Let's the party begin!

Wchodzę w stan upojenia cukrowo-odległościowego, które pojawia się ok. 60-tego km. Podobnie jak na Tricity Ultra 80 zalewa mnie poczucie mocy. Ale tu kurna tylko w górę i w górę! Ciągłe podchodzenie zaczyna mnie irytować. Przebiegniesz 100 metrów, a tu znowu 100 metrów w górę, które trwa kilka razy dłużej. Wreszcie zaczyna się ostatnie 10km, które biegnie prawie cały czas w dół do Komańczy. Umysł nie zajmuje się już pierdołami typu myślenie, wreszcie rozpoczyna się bieg. Wchodzę w skórę prehistorycznego myśliwego, który ma w głowie tylko jeden cel: dorwać Staszka! Biegnę już cały czas, nawet pod mniejsze górki.

Mijam Michała i grupkę biegaczy, z którymi ruszyliśmy z Przybyszowa. Euforia biegacza zamienia się w obojętność, biegnę już tylko po to, żeby dobiec. Ciało biegnie samo jak idealnie nakręcony mechanizm, a umysł skupia się tylko na poprawnym postawieniu stopy w morzu błota, żeby nic nie skręcić i względnie nie zamoczyć. Wkrótce obojętność przeradza się w amok. Właśnie to słowo przychodzi mi do głowy, gdy próbuję określić stan, w jakim się znajduję. Do mety jakieś 3-4 km, które wydają się dystansem maratońskim, a z drugiej strony czuję się jakbym już ukończył bieg. Przeliczam je na okrążenia wokół stawu, przy którym biegam zimą. Wybiegłem na trening i zaraz wracam do domu, hej!

W tym amoku trafiam na zakręt, za którym umysł nie znajduje w błocie stabilnego punktu oparcia pod stopę. Za chwilę leżę w rowie z nogami w górze i głową w dół. Jedyny obraz jaki podsuwa mi umysł, to pijany brodaty żulik, który wylądował w rowie, więc zamiast przekleństwa jak przy poprzednich obu wypadkach z moich ust wydobywa się śmiech. Wstaję i lecę dalej. Wreszcie widzę w dole za drzewami skrawki ulicy - chodzą słuchy, że od ulicy do mety są już tylko 2 kilometry!

Wybiegam na asfalt, widzę jakichś ludzi, którzy dopingują zawodników. Nie jestem oryginalny, więc zadaję im to samo pytanie, co wszyscy: ile jeszcze do mety?? Jeden przezornie milczy, drugi kłamie mi w żywe oczy: "jeszcze 600 metrów, jesteś prawie na mecie." Wiadomo, że kłamie, tylko jak bardzo kłamie? 600, 1600, 2600? Człapię teraz główną ulicą Komańczy, dobiegam 2 idących zawodników i zagaduję cienkim głosikiem: "chłopaki, podobno za tamtym zakrętem jest meta, dawajcie!" Uśmiechają się i mówią, że zbierają siły na ostatnią prostą. Za zakrętem naprawdę jest już ostatnia prosta! Widzę finisz, podnoszę dłoń, coś krzyczę, wpadam na metę (czas 10:04:38), dostaję medal i let's the party begin!

A taki był ładny bucik, amerykański, szkoda 
Wreszcie dopadłem Staszka - czekał na mecie od pół godziny :) 10 minut później przybiega Michał, a pół godziny po nim Tomek.

When the music's over.

Rozpisałem się okrutnie, ciekawe czy dotarł do tego momentu ktoś więcej poza kolegami z TriCity Ultra :) Wróciliśmy do stacji Chyrowa w świetnych humorach. Jedni marzyli o piwie, inni o schabowym z frytkami, ja o gorącym prysznicu i goleniu. Wreszcie uwolniłem się od postanowienia rzuconego bezmyślnie w sierpniu "chodźcie się nie golimy do łemko" i znowu wyglądałem jak człowiek, a nie ultras. Kiedy następnego dnia wróciłem do domu starsza córka popłakała się, "bo tata jest jakiś inny". Muszę się częściej golić, bo podobno córki wybierają facetów podobnych do ojców, a nie chcę, żeby się zadawała z jakimś wagabundą.

Powrót taty. Od prawej: miszcz, Benny Andersson, Michał i ja



poniedziałek, 27 października 2014

Follow the white rabbit

Naczelna zasada giełdy - nie skracaj mocy, ponownie dała o sobie znać. Ci, którzy liczyli na pęknięcie balona biotech kolejny raz oddali depo gdy indeks wybił nowe szczyty:


Podobnie Applejack - pociągowy pony NASDAQ :



W krótkim terminie nie ma co wkładać palców pod walec i do szorcenia poszukać czegoś słabego. Kolejne V-odbicie robi jednak wrażenie i wszystkie jaskółki wieszczą tradycyjnie zieloną końcówkę roku.

Polskie indeksy nadal w ramionach trendu bocznego. Natomiast niemiecka lokomotywa potwierdza zadyszkę w skali miesięcznej:


Moja taktyka:

- w krótkim terminie kilka groszowych opcji X2200, skazanych na pożarcie z niewielką szansą na powtórkę flash-crash (po dynamicznym odbiciu jeszcze szybszy zjazd poniżej dołków fali A); reszta cash,

- w średnim terminie: czekać na wypełnienie się cykli (dla polskich maluchów wiosna), rozwiązanie zagadki wysokiego P/E średniaków, euforię lub panikę jako oznakę wypalenia trendu; pozytywny scenariusz to wyłamanie dołem z boczniaka na GPW i później tanie zakupy; na razie niektóre indeksy wychodzą górą (MWIG40), a inne dołem (WIG20USD) - sudomia i gumoria,

- w długim terminie: studiować fundamenty pod wielką hossę, bo taka będzie następna na GPW; odżyje Newconnect, maluchy i w ogóle będzie fajnie.

czwartek, 23 października 2014

Nawyki cz. 2: co to, po co to i jak to wykorzystać

Nawykowe działanie to autopilot. Zazwyczaj nie rejestrujemy czynności, które wykonujemy nawykowo. Kiedy uczyliśmy się jeździć samochodem, skupialiśmy się na szczegółach i jazda była męcząca. Kiedy kierowanie weszło w krew, możemy słuchać radia lub myśleć o niebieskich migdałkach, a mózg i tak wie co robić. Widzimy czerwone światło - automatycznie puszczamy gaz i naciskamy hamulec, widzimy dziurę - omijamy itd., a gdy docieramy na miejsce nie pamiętamy jak kierowaliśmy. Zupełne przeciwieństwo pierwszych przejażdżek, po których działała adrenalina.

Według literatury działamy na autopilocie ok. 40% czasu w ciągu dnia. To jakieś 7 godzin aktywnego życia. Kupa czasu, z której nie wykroimy więcej na świadome działania. Po pierwsze nie mamy takich zasobów samokontroli, po drugie jest cała masa nudnych i powtarzalnych czynności, które wykonujemy tylko dzięki nawykom. Niektóre są potrzebne, niektóre neutralne, a inne szkodliwe, np.:
- gdy chcę iść spać, idę umyć zęby,
- gdy idę chodnikiem, przekraczam linie prawą nogą,
- gdy mam się uczyć na egzamin, odkładam naukę na kolejny dzień.

Wstaw w miejsce nawyku nr 2 inne nielogiczne, ale też nieszkodliwe zachowanie i masz krótki zestaw nawyków pasujący do większości ludzi. Przy czym należy tu zaznaczyć, że samo mycie zębów niekoniecznie jest jednym nawykiem, w przykładzie chodzi o natychmiastowe podjęcie decyzji, która prowadzi do kolejnych nawykowych czynności, układających się w automatyczny proces. Np. konsekwencją odłożenia nauki jest chwilowa ulga, po której zazwyczaj pojawia się stres czy wyrzuty sumienia, które aktywują kolejne nawykowe działanie - np. wyjście na browarka z kolegami, obejrzenie filmu lub sesyjka w Counter Strike (ech te czasy akademika).

Model nawyku składa się z trzech części:

1. Aktywator.
2. Rutynowa reakcja (działanie, emocja, zachowanie).
3. Nagroda.

Nawykowe zachowania są odpowiedzialne za większość naszych niepowodzeń w osiąganiu celów i dążeniu do zmian. Nie dlatego, że są niemożliwe do pokonania, tylko dlatego, że po pierwsze są głęboko zautomatyzowane i trudne do identyfikacji, a po drugie działają na naszą niekorzyść systematycznie od wielu lat.

Kilka negatywnych przykładów:

1. Atak głodu - 2. sięgnięcie do szafki z batonami - 3. cukrowe endorfinki.
1. Stres - 2. fajeczka - 3. luzik.
1. Nuda - 2. sięgnięcie po pilota - 3. latanie po kanałach.
1. Zajechanie drogi - 2. gul w gardle, pokazanie chamowi fakera - 3. złość, poczucie się kimś lepszym, tym który ma rację.
1. Skupienie w pracy, bzyczek z fejsa - 2. czytanie bzdur i utrata koncentracji - 3. zaspokojona ciekawość.
1. Uczucie, że muszę wykonać pracę - 2. przesunięcie na później (prokrastynacja) - 3. ulga.

Przykłady proste, ale kto zmagał się z odstawianiem nałogów czy wdrażaniem planów treningowych podświadomie czuje, że to nie wszystko. I owszem - głód, nuda czy stres są pochodnymi innych zachowań, świadomych lub nie, emocji, przekonań. Nawyk nie tłumaczy wszystkiego. Ale jeśli przyjmiemy kilka założeń:

- nawyki nie męczą, bo nie zjadają zasobów siły woli,
- na 7 godzin dziennie kilka schodzi na bezproduktywne lub co gorsza szkodliwe działania, które w ciągu roku kumulują się do setek godzin,
- każdy zdrowy nawyk pracuje na ciebie jak odsetki z lokat,
- złe nawyki są jak dług, wyciągają energię,
- nawykowe zachowania pociągają za sobą kolejne i kolejne, im więcej zdrowych i pożytecznych nawyków kultywujesz, tym bardziej pchają cię do przodu bez wysiłku,

dojdziemy do wniosku, że na przestrzeni lat to nawyki decydują kim jesteśmy. Pomyślmy jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy 10 lat wcześniej wdrażali przez kolejne lata takie nawyki:

1. Atak głodu - 2. warzywa, owoce, orzechy - 3. zaspokojenie.
1. Stres - 2. 10 pompek - 3. ochłonięcie, poczucie mocy.
1. Nuda - 2. trening, spacer, bieganie - 3. endorfinki.
albo: 1. Nuda - 2. pisanie powieści - 3. satysfakcja.

Nawet gdyby początkowo 4/5 ataków głodu kończyło się jak zawsze zjedzeniem batona, to każde małe zwycięstwo w postaci jabłka i orzechów zaczęłoby pracować na naszą korzyść w długim terminie. Po latach nie pamiętalibyśmy, że zapychaliśmy się syfem, tylko jedlibyśmy z taką samą radością owoce czy orzechy. A jak wpłynęłoby to na nasze życie? Zamiast zastrzyku insuliny powodującego senność i prowadzącego do cukrzycy, organizm dostawałby potrzebny budulec i witaminy. O ile łatwiej byłoby w tym drugim wypadku zabrać się za kolejne pozytywne działania?

Wierzymy, że zmiany odbywają się odgórnie, stąd częste postanowienia: będę się codziennie uczył, schudnę 20kg, będę biegać itd. Tymczasem prawdziwa zmiana zachodzi na poziomie podstawowych, nawykowych zachowań i to one decydują czy nam się uda, czy nie. Zmiana to proces, a nie jedno arbitralne postanowienie. Księgarnie są pełne poradników w stylu "jak wyszedłem z nałogu i przebiegłem maraton w pół roku", których autorzy przekonują, że wygrali, bo się zawzięli. Tyle, że prawie zawsze okazuje się, że w dzieciństwie coś trenowali, odnosili małe sukcesy i nawet gdy później się staczali, to mieli wypracowaną bazę, dzięki której mogli wrócić na ścieżkę. Bez tej bazy ludzie chudną 20kg, a potem równie szybko przybierają z powrotem na wadze i nie mogą wyjść z zaklętego kręgu niemocy.

Znajomość struktury nawyku i umiejętność projektowania nowych nawyków to potężne narzędzie, które może praktycznie bez wysiłku doprowadzić (i utrzymywać) nas do wysokiej formy fizycznej i psychicznej. Potrzeba na to czasu, cierpliwości i co ważne wyzbycia się celów. To droga jest celem, skupienie na procesie, a nie celach. Cele zrealizują się jako efekt uboczny.

c.d.n.

poniedziałek, 20 października 2014

Analizer 10.2014, czyli bywało gorąco, ale zazwyczaj jak zawsze

Złote czasy analizera minęły po krachu 2011, ponieważ skończyły się proste i jednoznaczne analogie. Dziś ponownie zaprzągłem to proste narzędzie do pracy, bo jak wszystkich, nurtuje mnie pytanie na ile trwała będzie aktualna słabość giełd. Czy przerodzi się w dłuższą bessę, szybki krach czy to tylko kolejna korekta przed dalszą hossą.

Stosowane wcześniej analogie dla 252 tygodni nie pokazują nic ciekawego (niskie współczynniki korelacji), dlatego musiałem przejść na wykresy miesięczne i wydłużyć okres do 90 miesięcy. Oto co otrzymałem:

Aktualny wykres.

1926 - najsilniejsza korelacja.

2008 - nadzieja misiów na powtórkę krachu.

1953 - korekta w silnej hossie pokoleniowej, trwającej do 1968.

1946 - ostatnie tchnienie Wielkiej Depresji, bessa powojenna, po której ruszył 20-letni rynek byka.

1882 - bessa-echo wielkiego krachu we Francji, zwieńczona paniką 1884.

1900 - koń jaki jest każdy widzi.
Podsumujmy - na 6 analogii mamy:
- 2 silne bessy (2008, 1882),
- 1 długą konsolidację (1946),
- 2 razy kilkumiesięczny przystanek przed hossą (1953, 1900),
- 1 okolice dołka korekty przed mega hossą (1926).

Wnioski:
- brak jednoznacznych analogii - brak "pewności" co do kierunku w skali najbliższego roku,
- jednakże 5/6 analogii nie przewiduje wzrostów w skali najbliższych miesięcy.

No to dalej czekam, aż akcje będą tanie i szukam okazji do skracania szczytów korekt na oporach.

czwartek, 16 października 2014

Nawyki cz. 1 - nie tędy droga

W ciągu życia wielokrotnie pragniemy zmieniać siebie. Chcemy nabywać umiejętności, ćwiczyć na siłowni, pisać książki, prowadzić zdrowszy tryb życia itd. I zazwyczaj po krótkim okresie intensywnego treningu odpuszczamy, bo kończy się motywacja. Niektórzy potrafią wytrwać w swoich postanowieniach znacznie dłużej - mają tzw. silną wolę, albo inaczej mówiąc wysokie zasoby sił samokontroli, które zużywają na regularne ćwiczenia. Ale i oni, jeśli nie odkryli w tych ćwiczeniach swojej pasji lub nie zmieniają przyzwyczajeń w nawyki, z czasem porzucają postanowienia.

Dlaczego? Ponieważ za każdym razem, gdy przymierzają się do realizacji pojedynczego ćwiczenia, muszą zużyć część siły samokontroli. A zasoby silnej woli są ograniczone, zależne od stanu zdrowia, pogody, motywacji, wytrenowania i wielu innych czynników. I gdy zasoby samokontroli wyczerpują się danego dnia, zmuszenie się do działania wymaga walki. Dzień w dzień walka, czasami przerywana motywacyjnymi zrywami, aż wreszcie odpuszczamy.

Silna wola jest potrzebna nie tylko by trwać w postanowieniach - często zużywamy ją nieświadomie w takich powszechnych sytuacjach jak:

- utrzymywanie skupienia w pracy, gdy wokół dzwonią telefony, koledzy przerywają pracę pytaniami, czatami,
- opieranie się pokusom, np. sięgnięcia po słodycze,
- dokonywanie wyborów, np. zastanawianie się, które buty kupić,
- podejmowanie decyzji, planowanie, myślenie,
- zajmowanie się dziećmi - uważanie, by nie zrobiły sobie krzywdy, nie zniszczyły czegoś itd.

Gdy miks takich zdarzeń wydrenuje twoje zasoby sił samokontroli, jest niewielka szansa, że po powrocie z pracy założysz dresik i wykonasz godzinny trening. Raczej wyciągniesz piwo z lodówki i zalegniesz przed telewizorem, a wyrzuty sumienia że znowu nie dałeś rady zagłuszysz starym dobrym: olać ćwiczenia, po prostu nie mam na nie czasu, może za rok.

I można by przejść nad tematem do porządku dziennego, ewentualnie odgrzewać go w styczniu, kiedy na każdym portalu króluje wysyp artykułów o fiasku postanowień noworocznych. Ale zapewne w trakcie lektury tego wpisu niejednemu z was zapaliła się lampka - jak to, przecież ja lubię zgiełk w pracy i pływam tam jak ryba w wodzie, lub: dla mnie zajmowanie się dziećmi to zabawa, inny powie, że myślenie i planowanie przychodzi mu bez trudu. Ale OK, pomyśli dalej - każdy jest inny, w końcu do ćwiczeń i porzucenia słodyczy zmusić się nie potrafię, więc coś w tym jest.

Kolejny artykuł o czymś oczywistym? Tylko pozornie - gdy zobaczysz, że do każdej z tych sytuacji można w prosty sposób wypracować metody, by nas nie męczyły i nie zużywały pokładów siły woli, zrozumiesz, że cechy charakteru, osobowości nie są monolitem. Możesz je kształtować i prowadzić w zamierzonym kierunku. Możesz się zmienić bez męki, jeśli dasz sobie trochę czasu, uwagi i wdrożysz kilka rutynowych działań. O tym wszystkim będę pisał w serii o nawykach.

wtorek, 14 października 2014

And the bit goes on

ADLINE - indeks szerokiego rynku, obrazujący ilość spółek rosnących do spadających wygenerował sygnał sprzedaży. Czy WIG250 i WIG zachowają się jak dotychczas?

ADLINE/WIG250

ADLINE/WIG

środa, 8 października 2014

Brak pokory - pierwszy stopień do porażki

Ilustracja muzyczna: The Mission Main Theme:


Mógłbym pod powyższym tytułem poruszyć wiele zagadnień, np. nadmierną pewność siebie w tradingu i jej opłakane konsekwencje. Ale dziś będzie o biegu, który zaplanowałem jako swobodne przygotowanie do Łemkowyna Ultra Trail 70km, które biegniemy z ekipą TriCityUltra 25 października. Jakoś tak wyszło, że w tym roku każdego miesiąca zaliczamy 1 około maraton (38-50km) lub ultra (67-100km). Ponieważ zabrakło mi 1 maratonu do wypełnienia statystyki, w tym miesiącu postanowiłem przebiec "bieg górski" na 2 tygodnie przed zawodami.

Wybrałem opisywany tu czasem szlak zielony, najtrudniejszy trójmiejski szlak pieszy, którego lwia część biegnie po stromych wzgórzach morenowych. 3 dni wcześniej połowa naszej ekipy w składzie Michał i Tomek zaliczyła maraton Orłowo i przyniosła sielskie wspominki pięknych widoków, popijania kawki do gofrów na postojach i euforycznych uniesień w trakcie biegu. Postanowiłem jednak wprowadzić kilka zmian do swojego biegu: ponieważ mam być sam i przemierzyć szlak zielony do punktu widokowego Pachołek i z powrotem, postanowiłem nie tracić czasu na postoje i podjadać w trakcie biegu. Żeby się nie nudzić zabrałem odtwarzacz mp3 z naszymi klubowymi biegowymi słuchawkami, które stały się kiedyś nawet obiektem kpin na Wykopie - z tej okazji Tomek wrzucił na forum grupy taką fotkę:
Halo baza, proszę o pozwolenie na start.

Do plecaka bukłak z 1.5 litra rozwodnionego kompotu, 2 czekolady, wafel, płaszcz przeciwdeszczowy na wszelki wypadek, druga koszulka i witaj przygodo! Przygody były, ale nie takie, jakich się spodziewałem. Miałem słuchać muzykę z Misji, szlagiery Hansa Zimmera, gotyckie ballady wczesnego Theatre of Tragedy. Wszystko szło dobrze przez pierwszą połowę, do wdrapania się na Pachołka, potem zaczęła się męka.

What went wrong? Miesiąc wcześniej lataliśmy po Westerplatte 26km, a potem poleciałem dychę w 44 minuty bez większego wysiłku. Jeszcze wczoraj śmialiśmy się z Tomkiem przy piwku, że Łemkowyna będzie formalnością (wcześniej Tomek się jej obawiał a ja bagatelizowałem). Dziś posuwając się w tempie 1km/6min i przechodząc w marsz pod górki, zdechłem po 30km. Kiedy wreszcie wybiegłem z lasu, usiadłem na ławeczce przed blokiem i siedziałem z 10 minut. W głowie kołatał taki śmieszny tytuł książki, który nieźle oddawał mój stan: "Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam". Klasyczna ściana. Dotarcie do domu nie sprawiało już frajdy i przemierzyć 70km w takim tempie byłoby niemożliwe. OK - błędy:

1. Nie zrobiłem listy kontrolnej przed pakowaniem. Maratony spowszedniały, czasami zabierałem tylko 2 butelki z piciem i 2 dychy, żeby dokupować picie i czekoladę po drodze. Ale to miał być test do ultra po wymagającym terenie, więc musiałem zabrać wyposażenie, którego nie miałem nawet użyć. W efekcie spakowałem wszystko prócz.. pieniędzy. Kosztowny błąd.

Rozwiązanie: przed każdą wyprawą należy sporządzić listę kontrolną! Zdziwicie się w ilu dziedzinach lista kontrolna potrafi uchronić przed kolosalnymi pomyłkami. Wprowadzenie list kontrolnych w szpitalach kilkukrotnie obniża śmiertelność z powodu powikłań i pomyłek. W moim przypadku jedno niedopatrzenie doprowadziło do błędu nr 2:

2. Miałem tylko 1.5 liltra napoju na cały maraton i brak kasy na dokupienie. Bojąc się, że nie wystarczy mi na trasę popijałem oszczędnie. Endomondo wskazało, że powinienem przyjąć blisko 3.5 litra wody..

Rozwiązanie: lista kontrolna. Napełniać bukłak do pełna (2 litry), na początku trochę plecy obetrze i wyciąga koszulkę z gaci co parę km, ale lepsze to niż odwodnienie.

3. Jedzenie w biegu lub w chodzie. Dotychczas jedliśmy po trochu na postojach, organizm odpoczywał, cukier z czekolady czy napojów dodawał energii na kolejne odcinki trasy. Tymczasem dzisiaj czekoladę jadłem schodząc z Pachołka po 21km i zamiast zjeść 1-2 paski, a potem kolejne, postanowiłem nie bawić się w sięganie do plecaka, tylko pochłonąć całą naraz.  Efekt? Zero poczucia mocy płynącej z cukru, ciężko jeść i dyszeć jednocześnie, a potem jeszcze mdłości przez pół godziny.

Rozwiązanie: lepiej usiąść, pocelebrować posilanie się i dać odpocząć stawom. Organizm wynagrodzi to późniejszą euforią biegacza. Może czasu nie nadrobię, ale na ultra czas jest drugorzędny, kto za mocno zaczyna, ten biegu nie kończy.

4. Nie nauczyłem się jak włączyć tryb 'wg kolejności' w odtwarzaczu, cały bieg leciałem na 'random' i nie wysłuchałem Zimmera. Całe szczęście, że pod koniec (wciskając wciąż next) trafiłem na Misję. Tego utworu potrzebowałem, żeby przebiec ostatnie 4 km.

Przed tym biegiem liczyłem, że przebiegnę ŁUT70 w 9 godzin. Bieg górski rządzi się jednak swoimi prawami i nie utrzymam tempa bez minimum godziny przeznaczonej na odpoczynek na postojach. Teraz nieśmiało myślę o 10 godzinach, a dopuszczam ryzyko nie ukończenia biegu (łatwo o kontuzję).

PS Miałem napisać jak sprawowały się buty trailowe z Lidla, które kosztują tylko 59zł. Oceniam je pozytywnie, choć mają kilka mankamentów:
- przy wspinaczce obcierają za mocno ścięgna achillesa,
- duży palec gorzej znosi zbiegi, niż w butach minimalistycznych,
- sztywna podeszwa powoduje czasem ból ścięgna podeszwowego, ale po rozgrzaniu stopy ból na szczęście znika.
Za to test nieprzemakalności zdany na 100%. Wpakowałem się w błoto po kostki i poza zamoczeniem kostek żadna woda nie dostała się do środka. W dodatku stopy się nie pociły, nie wiem jak to wytłumaczyć, ale przez cały bieg miałem je suche.

poniedziałek, 6 października 2014

Na niepewność bezczynność

Nie rób byle czego, tylko siedź.
Thich Nhat Hanh

Ostatnio kilka razy wspomniałem, że bierność lub opór nie są cechą osoby, tylko schematem postępowania wobec sytuacji nieznanej. Ponieważ w kulturze zachodniej dominuje zasada "nie siedź tak, rób coś", gdy nie wiemy co robić, często powoduje ona pojawienie się stresu. Czujemy, że coś powinniśmy robić, mamy jakiś zarysowany cel, ale nie jesteśmy świadomi, że nie wiemy co dokładnie należy zrobić, żeby się do niego przybliżyć. Miotamy się, przeskakujemy między zajęciami, a na koniec dnia i tak czujemy wyrzuty sumienia, jakbyśmy nic nie zrobili.

Aby wyjść z impasu można np. zastosować najważniejszy nawyk, żeby złożony problem uprościł się, jednak czasami żadne działanie nie jest w stanie rozwiać niepewności. Tak dzieje się zazwyczaj w przypadku prognoz giełdowych. Jednego dnia większość wskaźników przemawia za spadkiem, żeby pod koniec tygodnia wygenerować odwrotny sygnał. Błąd jaki popełniałem przez większość giełdowej "kariery" na pochodnych, polegał na szukaniu szansy każdego dnia, mimo że zazwyczaj szanse są 50-50. Co jakiś czas testowany jest silniejszy opór/wsparcie, które wraz z analizą trendu dają skuteczne sygnały. Dziś szanse na wzrost lub spadek w terminie najbliższych 2 miesięcy oceniam na 50-50. Niech za wskaźnik posłuży nam WIG20:


Kurs odbił od zgrupowania średnich i zniesienia 50% fali wzrostowej, w pół drogi do oporu ~2600 i wsparcia ~2350. Dotychczasowy kilkuletni trend spadkowy faworyzuje byki, ponieważ słabość trwała ok. 9 miesięcy (listopad-sierpień), a siła dopiero 2 miesiące. Słabo wygląda WIG20USD, który najwidoczniej dyskontuje koniec QE:


W moim odczuciu ten syntetyczny indeks jest teraz ważniejszy od bazowego, ponieważ ukazuje jak nas widzi kapitał zagraniczny, a to on jest teraz głównym rozgrywającym na GPW. Słabość tego indeksu z kolei przemawia za niedźwiedziami.

Najlepiej prezentuje się rodzimy WIG:


Po ustanowieniu nowego szczytu doszło do korekty w okolice fibo38.2 fali wzrostowej i jeśli byki pokażą moc jest szansa na wybicie szczytu. Osobiście prędzej spodziewałbym się testu wsparcia na ~52 tys. przed dalszą zwyżką, ale w sytuacji 50-50 to są tylko osobiste wizje nie potwierdzone jednoznacznymi analizami.


Do wpisu zachęcił mnie jeden z komentarzy pod ostatnim artykułem. Zacytuję fragment: "Wszyscy czekają na spadki a z kim nie rozmawiam kazdy siedzi na gotowce. Moze tak właśnie jest ze przyciągasz to o czym myslisz? I dostrzegasz tylko to co chcesz widziec?" To prawda, że oczekiwanie spadków jest powszechne, z drugiej strony w ciągu ostatniego roku pojawiło się bardzo dużo analogii do lat 80 i 90-tych zwieńczonych historyczną bańką. W moim odczuciu wiara w niezagrożone wzrosty w Stanach jest teraz silniejsza od obaw o spadki. W dodatku nawet misie nie wierzą w jakiś większy krach, tylko ewentualny retest wybitego szczytu w okolicach 1600 pkt. na SPX.

Jako dowód, że nie jestem zatwardziałym niedźwiedziem przytoczę analizę z kwietnia zeszłego roku:
http://podtworca.blogspot.com/2013/04/rynek-byka-w-usa-po-krachu.html
Zasugerowałem tam, że wzrosty akcji powinny trwać, bo analogie pokazują, że hossa trwała jeszcze 1 do 2 i pół roku, co daje rozrzut na szczyt kwiecień 2014-październik 2015. Na dziś wykres wygląda tak:


Myślę, że jesteśmy w okienku rosnącego ryzyka, dlatego prawie nie mam akcji. Owszem - MWIG40 aż się prosi o atak na 4000:


a SPX w tym kosmicznym trendzie jest niemal skazany na wzrosty do grudnia po ustanowieniu dołka w październiku. Tylko czy to jest okazja inwestycyjna, czy tradingowa? Co później? Każdy kolejny miesiąc zwiększa ryzyko. Krach następuje wtedy, gdy wsparcie uznawane dotąd za idealną okazję do zagrania zostaje wybite na wysokich obrotach. To nastąpi na jakiejś średniej 100 czy 200-dniowej. Tłum jest przyzwyczajony, że zawsze po korekcie kupuje wsparcie i szybko zarabia na odbiciu V-kształtnym. Dla mnie rosnące ryzyko nie jest warte kupna, dlatego na takim wsparciu widzę rynek 50-50, nawet jeśli spodziewam się ruchu w górę, ponieważ ewentualny spadek będzie dużo większy niż wzrost. W sytuacji niepewności wybieram bezczynność, spokój i oczekiwanie na sprzyjające do zagrania warunki.

czwartek, 2 października 2014

Byczy konsensus

Ostatnio na blogach wysyp historycznych analogii dla SPX/DJ - wszystkie bycze. Q4, czwarty kwartał, najbardziej byczy w roku, a w 6-stym roku prezydentury (drugi rok drugiej kadencji) to już w ogóle odpał: 88% byczych kwartałów, średni zysk ponad 8%! Nawet wieszczący od grudnia 2013 krach John Hampson z solarcycles.net daje sporą szansę na ustanowienie dołka korekty w październiku, a w grudniu retest szczytu.

Za ilustrację oczekiwań niech posłuży ten zlepek wykresów z ostatniego wpisu na solarcycles:



 Choć John w tym roku zaliczył szereg wpadek z typowaniem szczytów, jego analizy uważam za jedne z najlepszych, jakie mogą zainteresować inwestora (nie tradera). Czarno na białym kilkadziesiąt różnych wskaźników sugerujących proces formowania szczytu na giełdach, który jeśli nie skończy się klasyczną bessą, będzie oznaczał pierwszy raz w historii rynków całkowitą zmianę paradygmatu. Ciekawe, że większość byków olewa te wszystkie wskaźniki powołując się na lata 80-te, kiedy długi i giełdy rosły jak na drożdżach, łamiąc wszelkie racjonalne opory. Tyle, że różnica w ówczesnej kapitalizacji giełd do innych aktywów była kolosalna, weźmy chociażby "wskaźnik Buffeta", który urwał się ze smyczy dopiero w drugiej połowie lat 90-tych:


Kolejne metryki potwierdzają zupełnie inny kontekst aktualnych wzrostów:



Podsumujmy:

1. Przez cały rok na blogach przeważał strach i oczekiwanie szczytów, które są potwierdzane przez zdecydowaną większość klasycznych wskaźników fundamentalnych i nastroju.

2. W sierpniu rusza silna fala wzrostowa, która rozgrzewa sentyment. Z początkiem czwartego kwartału zanika wszelki strach, a trwające właśnie niemrawe spadki traktowane są jako upragniona okazja do kupna akcji przed spodziewanym rekordowym odpałem, który wystąpił w 9 na 10 przypadkach.

Nie jestem perma-bearem i na szczęście wyrosłem już z szorcenia hiperbolicznie rosnących indeksów. Ale tej spodziewanej hossy nie kupuję. Na razie mam trochę certów na spadki różnych indeksów, o dziwo nawet na plusie. Nie wierzę w dalszą hossę z tych poziomów, nie w sytuacji, w której USA na skutek dodruków stały się oligarchią, a finanse zdominowały gospodarkę jeszcze silniej niż na szczycie 2007 roku. Może indeksy jeszcze podrosną jak przewiduje statystyka - będę się przyglądał i szukał okazji do zajęcia dogodnej pozycji na opcjach. Proces budowy szczytu dobiega końca, niektórzy już się wyłamują i padają sygnały sprzedaży - wklejałem niedawno MDAX, podobną słabość pokazuje Russel2000. To nie jest zaproszenie do krótkiej pozycji, tylko tabliczka 'uwaga zły pies', której byczki nie chcą dostrzegać.

Dla lubiących analogie cykliczne znajdzie się parę wyjątków:
- październik 1929,
- październik 1987,
- październik 2008.
Nie chcę tym wpisem nikogo straszyć, być może trend wzrostowy w USA jest niezagrożony, może na kolejny czerwony październik trochę wcześnie, a GPW pokazuje siłę przed rynkiem byka. Może ten kolejny impuls wzrostowy jest potrzebny do rozgrzania publiki (wcześniejsze szczyty były formowane przy wyższym sentymencie). Dla mnie istotniejsze jest potencjalne ryzyko - m.in. WIG20USD flirtujący z wybiciem w dół: