Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :)
Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
Większość makro analityków zakłada rychłe uderzenie recesji, zatem wstrzymują się od zakupów akcji, bo analizy pokazują, że recesyjne rynki niedźwiedzia trwają rok dłużej niż obecny.
Kluczowy wykres mielony na wszystkich socialach to odwrócona krzywa rentowności:
Zawsze kiedy wykres zawraca powyżej zera, startuje recesja, a giełdy pikują.
Jeśli czytacie mnie dłużej, głównej recesji w Polsce (i całym naszym regionie?) upatruję w okolicach 2025, kiedy wystąpi splot niekorzystnych cykli. Na przełom 2023/24 wypada mi zatem ostatnie okienko na szczyt euforycznej hossy. Jeśli mielibyśmy zobaczyć jeszcze podwójne dno w 2023, na wzrosty zostałoby bardzo mało czasu.
To oczywiście żaden argument: zakładanie bessy 2025 w 2018 (wtedy opublikowałem pierwszy raz te analizy, choć pierwsze wyliczenia na 2025 dokonałem już w 2009 :) ma zerową wartość prognostyczną. Zajrzyjmy zatem na wykresy. Na warsztat wezmę indeks SWIG80, na którym najlepiej widać cykle.
1. AT
Atak na ATH w 2021, potem roczna bessa, obronione wsparcie wyznaczone przez szczyt cyklicznej hossy 2017. Nie ma się do czego przyczepić w tej interpretacji.
Przechodzę na swój Podtwórca Quant Portfolio General i pomielę trochę dane.
2. Spadki od ATH
Głębokość spadków w ostatniej bessie nie odstaje znacząco od tego co widzieliśmy w cyklicznych bessach od 2009.
3. Wzorce sezonowe
Ostatnie 10 lat:
Wybierzmy teraz lata, w których indeks wyznaczał dołek cyklicznej bessy i zaczynał hossę (2005, 2009, 2012, 2016, 2020), co odpowiadałoby wersji z podwójnym dnem:
Jeśli jednak założymy, że dno zostało wyznaczone w październiku 2022, bierzemy kolejny rok (dojrzała hossa):
Zgodnie z zasadą naprzemienności zakładam, że po wydłużonej bessie 2017-2020 mamy większą szansę na krótką bessę 2021-2022 i hossę przez cały 2023.
4. YoY
Aby pokazać o co mi chodzi, wybiorę wskaźniki pokazujące cykle na SWIG80. Pierwszy z nich to YoY - year on year, zwrot za ostatni rok:
Wybieramy miesiąc wyznaczenia cyklicznego szczytu i liczymy miesiące między szczytami (nie widać tu bardzo wydłużonego cyklu 2000-2004, ale zobaczymy go w kolejnej analizie):
04.2004 - 11.2006 : 2 lata i 7 miesięcy (31 m)
11.2006 - 02.2010 : 3 lata i 3 miesiące (39 m)
02.2010 - 11.2013 : 3 lata i 9 miesięcy (45 m)
11.2013 - 02.2017 : 3 lata i 3 miesiące (39 m)
02.2017 - 03.2021 : 4 lata i 1 miesiąc (49 m)
Dzisiaj mamy 01.2023, czyli od szczytu z 03.2021 minęły już 22 miesiące. Zakładając, że obecny cykl będzie krótszy od poprzedniego, kolejnego maksimum spodziewam się na wiosnę 2024 (marzec?).
Widzimy też, że po latach coraz słabszych hoss, w 2021 mieliśmy wreszcie silniejsze wzrosty.
5. Positive sessions
Policzmy teraz ilość pozytywnie zakończonych sesji w ostatnim roku i stwórzmy dla każdego miesiąca indeks:
03.1997 - 03.2000 : 3 lata (36 m)
03.2000 - 04.2004 : 4 lata i 1 miesiąc (49 m)
04.2004 - 11.2006 : 2 lata i 7 miesięcy (31 m)
11.2006 - 03.2010 : 3 lata i 4 miesiące (40 m)
03.2010 - 10.2013 : 3 lata i 7 miesięcy (43 m)
10.2013 - 01.2017 : 3 lata i 3 miesiące (39 m)
01.2017 - 08.2020 : 3 lata i 7 miesięcy (43 m)
Licząc od 08.2020 do 01.2023 mamy: 2 lata i 5 miesięcy (29 m).
Interpretacja lokalnego szczytu na tym wskaźniku nie oznacza szczytu hossy - to bardziej szczyt pierwszej fazy hossy, kiedy rynek rośnie szeroką ławą. Co jest natomiast istotne, to że powinniśmy w fazie wznoszącej częściej oczekiwać wzrostów, niż spadków (hossa).
W przypadku obu wskaźników widzimy pewną naprzemienność: cykl krótszy - cykl dłuższy. Obecnie wypada kolej na cykl krótszy.
6. Uśrednione cykle
Jak bardzo bessa 2017-2020 była wydłużona pokazuje też synchronizacja obecnego cyklu z uśrednionymi cyklami rynków niedźwiedzia i byka.
Uśrednione bessy z punktem synchronizacji 2018.12.21 jako dołkiem poprzedniego cyklu:
Do 2019 wszystko działało, cykle ładnie się pokrywały. Aż przyszedł wydłużony cykl 2019-2022 i się rozjechało. Dlatego m.in. zakładam przyspieszenie wzrostów bez czekania na graczy na peronie.
Uśrednione bessy z punktem synchronizacji 2022.10.13 jako dołkiem obecnego cyklu:
W przypadku uśrednionych rynków byka musiałem przesunąć szczyt hossy na kwiecień 2021, żeby jako tako cykle się pokryły:
7. Bonus
Zastanawiacie się, dlaczego wziąłem na warsztat małe spółki? Otóż zakładam, że odwrócił się kolejny cykl:
S&P500 vs All NYSE ratio: czyli siła głównego ważonego indeksu vs szeroki nieważony indeks wszystkich spółek (niestety zaburzony uwzględnieniem tylko obecnego składu nowojorskiej giełdy).
Moja interpretacja:
1977 - 1990 : duże spółki zachowywały się lepiej od szerokiego rynku (13 lat)
1990 - 2007 : szeroki rynek perforował lepiej (17 lat)
2007 - 2022 : blue chipy silniejsze od małych spółek (15 lat)
2022 - ? : małe spółki przez kolejne kilkanaście lat będą zachowywać się lepiej. Stock picking wróci do łask, ETFy na indeksy (naśladujące głównie koszyk największych spółek) będą lagować.
Dzień szczęśliwy, w którym wszystko - nawet znużenie, było na swoim miejscu. Dzień, w którym byłem dzieckiem przeżywającym fascynację odkrywania, choć tym razem nie poruszały mnie tajemnice świata, a wgląd we własne wnętrze. Dzień, który zostaje w pamięci na zawsze, i którego nie można powtórzyć.
Plan
A jeszcze rano wszystko mogło wyglądać inaczej. Poprzedniego dnia, gdy samolot podchodził do lądowania, wybuchły mi zatoki i do wieczora ból nawracał kilkakrotnie. Po słabo przespanej nocy rozważałem przełożenie maratonu na poniedziałek. Gdy te rozterki dotarły do uszu dzieciaków, gwałtownie zaprotestowały:
- Tata biegnij dzisiaj, bo z tobą będziemy musieli cały dzień chodzić!
Z takim dopingiem nie mogłem dyskutować, ubrałem zatem strój biegowy, przygotowałem zegarek, listę z muzyką do słuchania, awaryjnie stary mp3 player, 30 euro i butelkę 0.5l wody. Żona podała jajecznicę i kawę na śniadanie, które zapewniły kalorie przynajmniej na połowę trasy.
Plan minimum zakładał przebiegnięcie od Koloseum do końca Via Appia Antica - starożytnej drogi rzymskiej. Wraz z powrotem i zwiedzeniem kilku ruin dałoby to dystans maratonu. Kusiło mnie jednak dorobienie ok. 10 km (po 5 w obie strony), żeby wejść na Castel Gandolfo i zobaczyć jezioro wulkaniczne Albano. Na mapce widać, jak wzdłuż planowanej trasy zieleń wcina się w zurbanizowane tereny wokół metropolii, co oznacza bieg w otoczeniu przyrody:
1-2 km: Za murami
Wystartowałem ok. 1 km od Koloseum przy egipskim obelisku. Zaskoczyło mnie, że tak blisko od starożytnego centrum pojawiły się nowoczesne bloki i budynki użyteczności publicznej.
Wystarczyło jednak zbiec ok. kilometra i sceneria gwałtownie się zmienia. Via Di Porta San Sebastiano, uliczka prowadząca bezpośrednio do Appia Antica, ciągnie się wzdłuż starych kościołów, willi i parków.
Hałas ruchu ulicznego szybko ustąpił odgłosom, jakich spodziewałbym się raczej w dżungli. Mnóstwo ptaków, w tym chyba nawet papugi. Tajemnica potęgowana murami, które odgradzają przechodnia od świata, za którym od wieków toczy się ukryte życie.
Natłoczenie interesujących budowli jest tak duże, że postanawiam w pierwszej części biegu delektować się tym co widzę, a zdjęcia wykonać w czasie powrotu, kiedy będę w stanie wybrać najciekawsze obiekty. Inaczej musiałbym co chwila się zatrzymywać i pstrykać fotki. Dlatego Mury Aureliana pojawią się pod koniec relacji.
3-5 km: Parco Regionale dell'Appia Antica
Za starożytnymi murami miejskimi biegnę kilkaset metrów wzdłuż ruchliwej ulicy do rozwidlenia. Appia Antica jest w tym miejscu użytkowana przez mieszkańców. Wcześniej zaplanowałem, by wybrać parkową odnogę, otwartą w godz. 9-18. Wzdłuż niej można zwiedzić różne pałace i podziemia. Widoki jednak lekko rozczarowują: równo przycięte trawniki z rzadkimi budowlami przypominają bardziej pole golfowe, niż starożytne rumowisko. Jestem jeszcze zbyt blisko miasta.
Od czasu do czasu kropi deszcz. W parku sporo spacerowiczów, biegaczy i rowerzystów. Po niecałych 2 km opuszczam park i natykam się na pierwsze pozostałości kamieni układanych przez rzymskich legionistów.
6-9 km: Chłonięcie Historii
Z każdym kolejnym kilometrem ubywa samochodów, aż w końcu dozwolony jest tylko ruch pieszo-rowerowy. Wyremontowane wille i świątynie ustępują ruinom. Tworzy to niesamowity klimat obcowania z duchami pokoleń, które kiedyś tu żyły. Pałace, z których został ledwie narożnik, ściany dawno opuszczonych klasztorów.
Nie ma już murów po bokach drogi, więc mogę biec po wydeptanych ścieżkach - znacznie przyjaźniejszych dla stóp od twardych kamieni.
Cmentarzysko cywilizacji skłania do zadumy nad życiem. Gdzieś z głębi wspomnień dociera scena z Thorgala - bohatera komiksów, który kształtował dzieciństwo mojego pokolenia. Thorgal i Shaniah płyną tratwą do początków czasu w Ponad Krainą Cieni.
Widzę jak w dorosłym życiu odtwarzam role napisane u samego jego zarania. Thorgal - wojownik, który zawsze wybiera prawość, samotnie pokonuje każdy problem. Gardzi bogactwem, do szczęścia wystarczy mu chatka na odludziu, a piękna Aaricia, choć marzy o spokojnym życiu w domku i wychowywaniu dzieci, ciągle musi się plątać w kłopoty ukochanego. Nosz kurde, w co ja wpakowałem swoją rodzinę.
Dlaczego odrzucam łatwe życie i wygody? Bo gdy tylko mam wszystko co potrzebne do wygodnego życia, dopada mnie znużenie. Pcha mnie w kierunku więcej: więcej zarabiać, więcej akumulować. To sprawia, że czegokolwiek nie osiągnę, to natychmiast normalnieje i czuję się zmuszony do budowania czegoś większego. A i tak w końcu wszystko obróci się w pył, nawet te tysiącletnie ruiny. Dlatego w pewnym momencie życia wycofałem się w wysiłek. Jeśli pokonujesz maraton w mrozie, największą rozkosz daje gorąca kąpiel i kufelek piwa. Nie doceniamy pełnego żołądka i ciepłego mieszkania, które dostajemy od cywilizacji w gratisie.
Pierwsze zetknięcie z koleinami wydrążonymi przez rzymskie rydwany, które wyznaczyły rozstaw osi współczesnych pociągów.
10-17 km: Koniec Pierwszej Drogi
Z każdym kolejnym kilometrem trasa staje się coraz bardziej wiejska. Zadbane parki ustępują miejsca uprawom i łąkom.
Na jednej z polan wyłania się widok wzgórz do których zmierzam.
Przelotnie pada, ale mi to odpowiada: nie potrzebuję dużo pić. Temperatura koło 15 stopni.
Appia Antica dziczeje - gdzieniegdzie został z niej tylko wydeptany szlak. Może kamienie wybrali dawno temu okoliczni rolnicy do budowy zagród?
Park zawęża się do wstęgi wzdłuż drogi. Mijam lotnisko Ciampino, wyłaniają się nowoczesne osiedla. W pewnym momencie docierają do mnie jakieś krzyki. Dobiegam do stadionu - nasi grają z Canarinhos. Kibice szaleją.
Już tylko krótki odcinek dzieli mnie od miasteczka i ruchliwych ulic.
18-25 km: Castel Gandolfo
Przede mną kilka kilometrów bez większej historii. Trzeba uważać na rozpędzone samochody, czekać na światłach. Tradycyjnie gdy nie chce mi się zaglądać na mapę, wybieram zły zakręt i zbaczam z trasy. Tradycyjnie skręcam w pierwszy lepszy zakręt przez wzgórze, żeby wrócić na szlak. Mapa pokazuje, że przejścia nie ma, ale zdaję się na los - zazwyczaj udaje się coś wykombinować.
No i udaje się i tym razem: skończyła się droga, skończył chodnik, ale wyschnięte koryto strumienia doprowadza mnie do właściwej drogi.
Potem różne zawijasy w górę, aż wreszcie docieram do rogatek Castel Gandolfo i mogę zobaczyć Lago Albano:
Do historycznego centrum prowadzi miła dla oka droga.
Wraca ekscytacja. Nigdzie mi się nie spieszy. Na szczycie dołączam do turystów pykających selfiaki.
Załączam również fotografię z butelką wody, którą zabrałem ze sobą, ponieważ odegra ona jeszcze bardzo ważną rolę.
Przed startem wyobrażałem sobie, że w miasteczku wypiję kawkę, ale gdy widzę napis Vino na szyldzie, zmieniam zdanie. Trzeba się dobrze nawodnić, bo choć co jakiś czas kropi, kilkanaście stopni powyżej zera wyciąga wodę. Delektuję się kieliszkiem różowego wina, sączę małe piwo i zagryzam panini z mozarellą.
Chwila przeciąga się, aż robi mi się zimno. Nim wstanę rozważam poproszenie barmana o napełnienie wodą mojej buteleczki lub wyrzucenie jej. Zostało ok. 100 ml wody. Ostatecznie czując się mocno napity, rezygnuję z uzupełnienia zapasu, ale też nie wyrzucam tego co zostało.
Po posileniu się zwiedzam jeszcze miasteczko i obieram drogę powrotną obok Castelromano. Zamek jednak przesłaniają mury i niewiele widać.
26-31 km: Standardowy Powrót
Po zbiegnięciu z Castel Gandolfo obieram najprostszą trasę do Appia Antica. Więcej myślę o organizacji biegu, niż tym co warto jeszcze zobaczyć. Teraz mogę włączyć muzę. Zamiast listy ze Spotify decyduję się na starą listę z dawno nie słuchanego odtwarzacza mp3. Z górki biegnę szybko, znajome utwory nadają tempo.
Rozglądam się za sklepami spożywczymi, żeby kupić wodę na ostatnie 20 km, ale jak na złość po drodze nie znajduję żadnego. I tak docieram do Mojej Drogi. Ten widok raduje serce.
Zmienia się też pogoda - zza chmur wychodzi słońce. Będzie ciężko z dwoma łykami wody... Ale po piwku chce mi się siku; z doświadczenia wiem, że to niezły rezerwuar wody, po który za jakiś czas sięgnie organizm. To już ta faza biegu, kiedy mózg z byle pierdoły robi problem, więc roztrząsam czy się nie odwodnię, dopóki w słuchawkach Iron Maiden nie zagrają Alexander The Great. Powoli wchodzę w trans.
32-40 km: Oświecenie
Wchodzę w fazę zespolenia ze światem. Czy z tego powodu biegam maratony? Wtedy nie ma takich pytań. Jestem tylko ja i Droga. Właściwie to nie ma Mnie - po prostu Jestem. Po kolei Judas Priest, Moonspell i Ozzy Osbourne grają Mr. Crowley. Słońce oświetla krajobrazy, żebym mógł wykonać zaległe fotografie Antiki.
Uśmiech sam ciśnie się na usta. Akwedukt, pasące się krowy i stara droga podobnie wyglądałyby kilkaset lat temu, co dziś.
I wtedy w słuchawkach wybrzmiewa The Siren Of The Woods Theriona. To nie może być przypadek. Cała sceneria jest idealna, żeby ten utwór zaczął się właśnie Teraz. Jedna z najważniejszych piosenek w moim życiu, starożytny mezopotamski tekst do zniewalającej kompozycji. Samo zdjęcie nie wystarczy, wykonuję krótki filmik drzew smaganych wietrzykiem i wiem już, że do Siren... zrobię teledysk z tego biegu.
Amon Sûl zauroczyła mnie w pierwszej części trasy. Teraz mam czas, by do niej zajrzeć.
Ruiny pałacu senatorów z czasów Kommodusa (tego z Gladiatora) i "Stonehenge".
Powoli wracam na szlak turystyczny. Do upamiętnienia zostały ruiny kościoła i mauzoleum:
41-48 km: Wilson
Kilka razy wspominałem o prawie pustej buteleczce. Tutaj zaczyna się jej epopeja. Ostatnie 100 mililitrów wody pociągnęło mnie przez 24 km. Kiedy wyszło słońce, zgodnie z przewidywaniami skończyło się parcie na pęcherz. Później musiałem popijać wodę drobnymi łykami.
Po 40-stym kilometrze skończyła się ekstaza i zmagałem się ze znużeniem i odwodnieniem. I to było dobre. Nie chciałem już więcej piękna. Tym razem ominąłem park i biegłem częścią Appia Antica z ruchem samochodowym. Ciągle myślałem czy starczy wody, gdzie będzie jakiś sklep.
- Ciekawe, że można tak obsesyjnie myśleć o zwykłym przedmiocie jakim jest butelka wody - Pomyślałem. I wtedy jak na zawołanie mózg podrzucił obraz z Cast Away:
Moja Butelka to Wilson :D To było tak głupie, że aż śmieszne. Żadne zmęczenie nas nie położy, dopóki jesteśmy razem!
Przy Murach Aureliana wykonałem ostatnie zdjęcie z inspirowanych trasą, a Wilson wydał ostatni łyk wody.
Potem schowałem go pod pachę i obrałem kurs na Koloseum. Słońce znowu schowało się za chmurami i pragnienie gdzieś uszło. Im bliżej mety, tym więcej pary miałem jeszcze w nogach. Nie spodziewałem się takiej formy.
Przy Koloseum strzeliłem pro-forma fotkę:
I zakończyłem bieg przy obelisku.
Nagroda
Napisałem we wstępie "dzień szczęśliwy". I taki był do samego końca. Najpierw postawiłem Wilsona na stole. Zjadłem kilo mandarynek. Przez pół godziny stałem pod prysznicem i doświadczałem ciepłej wody spływającej z czubka głowy do stóp. Potem zjadłem pizzę. Na koniec otworzyłem wino i sączyłem z plastikowego pucharka. Wieczorem wyszedłem z córką na spacer po Wiecznym Mieście.
Noszę się z tym wpisem od ponad 3 miesięcy. Kilka razy w trakcie biegów ułożyłem w głowie treść, ale jak zasiadłem przed komputerem, wena wyparowała. Dzisiaj pisać nie planowałem. Bąbelki ze Zlatego Bazanta przyniosły wspomnienia i zobaczymy czy poniosą do finału.
10 lat temu przebiegłem pierwszy maraton. 9 lat temu pierwszy ultra. I tak poszło: coraz dłuższe dystanse, coraz częstsze wypady z kolegami. Przyjaźń z Tomkiem, która zaowocowała biegami-przygodami. Ale wszystko ma swój kres; utrzymywanie formy na ultra wymaga dużo czasu. Za dużo. W 2021 odpuściłem sobie pół roku i zakończyłem sezon z 3 maratonami i jednym ultra. W 2022 nie było nawet jednego ultra - postanowiliśmy natomiast z Miśkiem i Piotrkiem wystartować w Grand Prix Maratonu 3 Jezior: imprezie złożonej z trzech biegów w Beskidzie Małym, rozgrywanych dzień po dniu 23-25 września na dystansach 3.5, 46 i 17 km.
Po zeszłorocznym wypadzie w Bieszczady doszliśmy do dwóch wniosków:
1. Szkoda czasu na PKP i autobusy, w samochodzie zaoszczędzimy sporo godzin.
2. Wyjedziemy dwa dni przed startem, żeby mieć więcej czasu na aklimatyzację w nowym miejscu. Dałoby to prawie tydzień wolnego (środa-poniedziałek).
Środa: Kurs Międzybrodzie
We wspólnym wyjeździe najważniejsza jest przygoda. Na drugim miejscu picie po biegu, przy czym picie rzadko kiedy ma związek z alkoholowymi ekscesami. Czasami jesteśmy tak wypruci, że kończy się jak w Stavanger, gdzie półśpiący wlałem w siebie piwo bezalkoholowe w puszce 0.2l i natychmiast zasnąłem. Albo jak po Sudeckiej Setce, kiedy upał wyciągnął tyle wody i kalorii z organizmu, że po kilku litrach piwa nawet się nie wysikałem.
Maraton 3 Jezior startuje w Międzybrodziu Bialskim i tam Piotrek wynajął dla nas domek.
W środę rano Michał zgarnął nas swoim Rio i obraliśmy kurs na Bielsko-Białą. Wraz z wejściem do samochodu jakiś przełącznik resetuje nasze dotychczasowe role społeczne. Nie mamy już pracy, rodzin; liczy się tylko jakie buty wzięliśmy na trasę (temat rzeka, szczególnie gdy biegniesz jesienią po górach 3 dni z rzędu i nie znasz podłoża), gdzie zjemy śniadanie (przed ultra nie istnieją żadne dietetyczne ograniczenia) i co kupimy do picia na wieczór.
W radiu w rocznicę swej śmierci przygrywał Leonard Cohen, a Michał wciąż kichał. Z każdą przejechaną setką katar się pogarszał.
Autostrada A1 połączyła Bałtyk z górami. W Bielsko-Białej byliśmy po ok. 5 godzinach. Zrobiliśmy zakupy i zjedliśmy obiad w centrum handlowym. Okoliczne góry wprawiły w przyjemne poruszenie.
Docieramy na miejsce. Do dyspozycji mamy górne piętro domku:
Podobnie jak rok wcześniej, towarzyszy nam duch Tomka.
Wszystko gra poza grypą Michała. Mamy środę, pierwszy start wypada w piątek - czy przezwycięży wirusa i czy wirus nie przejdzie na pozostałą dwójkę?
Czwartek: Zwiedzanie i pizza 1/3
Rano Misiek źle się czuł, więc wybraliśmy się sami z Piotrkiem na zwiedzanie okolicy. Międzybrodzie (tę nazwę zapamiętałem dopiero 4-rtego dnia wycieczki) Bielskie nie są duże, wiec szybko dotarliśmy nad Jezioro (a jakże) Międzybrodzkie.
Widoczki piękne jak to w górach, woda zimna jak to w górach.
W porze obiadowej okazało się, że w Międzybrodziu Bielskim nie ma żadnej otwartej restauracji czy baru. Przydrożna reklama informowała, że kolejna otwarta restauracja znajduje się w Międzybrodziu Żywieckim 3 km dalej. Zadzwoniłem, żeby się upewnić, że nie pocałujemy klamki i po potwierdzeniu że są otwarci, zapowiedziałem nasze nadejście.
Po 3 km Google Maps pokazał, że do naszej reklamowanej restauracji jest jeszcze 3 km. Zmieniliśmy więc plany i obraliśmy kurs na "pizzerię u Gafiego", do której było tylko 1.8 km. Na miejscu okazało się, że to food truck. Pizza smaczna, turystów o tej porze roku jak na lekarstwo.
Zawiedziony wegetarianą kot szuka nowego towarzystwa
Kiedy Gafi przygotowywał pizze, Michał skorzystał z okazji, by wyskoczyć po lekarstwo z wiśnióweczki do pobliskiego zajazdu.
Poza tym wieczór spędziliśmy na trzeźwo, chcieliśmy być wypoczęci i wyspani przed pierwszym biegiem.
Piątek: Czupel Vertical i pizza 2/3
Piątek upłynął na luzie. Otworzyli bary, zjechali się biegacze, odebraliśmy pakiety startowe. Nie chcieliśmy za dużo chodzić, żeby nogi maksymalnie odpoczywały przed maratonem.
Piątkowy bieg miał tylko 3.5 km, ale prowadził cały czas pod górę na najwyższy szczyt Beskidu Małego: Czupel. Wraz z zejściem dawało to już 7 km, więc jak ktoś mocniej pocisnął mógł już złapać zakwasy.
Michał odpuścił start z powodu grypy, a my strzeliliśmy fotkę na mecie:
Po biegu zjedliśmy pizzę.
- I wiśnióweczkę - dodał Michał do zamówienia.
Wieczorem znowu byliśmy grzeczni. Niestety stan Michała się nie poprawiał i musiał zrezygnować ze startu w maratonie.
Sobota: Maraton 3 Jezior, pizza 3/3
Rano stawiamy się z Piotrkiem na starcie. Lekki chłodek wzmaga napięcie, z głośników przygrywa muzyczka, spiker zagrzewa do boju. Wreszcie odliczanie i start!
Tradycyjnie po pierwszych kilkuset metrach przesuwam się na koniec stawki. Ludzie zawsze za szybko biegną początek. Zamiast spokojnie podchodzić pod górki, wbiegają z całą grupą. Po kilkudziesięciu kilometrach trzeba zapłacić słony rachunek za te kilka minut ekscytacji.
Spotykam Hanię z Gdańska, która przebiegła chyba wszystkie organizowane w Polsce biegi długodystansowe. Obecnie wraca na te, które jej się podobały i Maraton 3 Jezior należy do kategorii - ukończyła go rok wcześniej. Miło się gawędzi. Na płaskim odcinku przyspieszam.
Kolejny rozmówca: starszy biegacz, pan Czesław, wygląd na ok. 65 lat. Opowiada jak w latach 80-tych wyjeżdżali wynajętą Nyską na ultra w Alpy Szwajcarskie. Kiedy zdradza swój wiek otwieram oczy ze zdziwienia: 76 lat.
- Tak właśnie chciałbym się zestarzeć - mówię mu. Pan Czesław robi znak krzyża, dziękując Bogu za zdrowie i siłę. Rozmawiamy jeszcze kilka km, po czym porywa mnie któryś ze zbiegów.
Wzdłuż strzałek po zwycięstwo
Szlak jest wymagający: na 46 kilometrach aż 2.5 km przewyższeń. Góry nie są wysokie, dlatego większość trasy prowadzi bezpośrednio na i ze szczytów. W wyższych górach szlaki zazwyczaj okrążają szczyty i podejścia są łagodniejsze. W konsekwencji po zbiegnięciu do punktu w Czernichowie (27 km) mam już "spalone" uda.
Na upragnionym punkcie odżywczym uzupełniam kalorie i płyny. Jest jak na filmiku: wesoło, przygrywa kapela. Przepyszna zupa. Do mety jeszcze 20 km. Wydolność da się odbudować, ale uda już nie poniosą. Przekraczam Rubikon nad Sołą i zaczynam drugą część biegu.
Przy zaporze elektrowni skręcam na szczyt Jaworzyna.
Widoki piękne, ale zmęczenie odbiera radość. Ech, gdyby tak kiedyś przyjechać tu po prostu turystycznie, wejść na górę i poleżeć na trawie.
Na 40-stym km ostatni punkt odżywczy na górze Żar. Zbliżając się do niego wrażenie robi sztuczny zbiornik - trzecie jezioro z nazwy maratonu.
Ostatnie 6 km, głównie z górki, a dłuży się jakby to był drugi maraton. Za każdym zakrętem wypatruję oznak mety, nasłuchuję spikera, a potem okazuje się, że jeszcze kolejne odcinki do pokonania. Walka o życie. Wreszcie meta.
Pogoda dopisała IDEALNIE. Przez większość dnia chłodek i zachmurzenie, dzięki czemu nie odwodniłem się. Natomiast na mecie wyszło słońce, więc się nie wyziębiłem. Wilgotne ubranie, ciało bez energii na grzanie to przepis na niekontrolowane dreszcze. Korzystam z przerwy na przyjazd autobusu, żeby się wysuszyć i dogrzać. Na mecie czeka też pizza, którą zabieram na wieczorną imprezkę.
W autobusie zwożącym zawodników na start przysiada się biegacz. Kiedy opowiadam mu o panu Czesławie, okazuje się, że on biegł z nim i rozmawiał rok wcześniej. Taki zbieg okoliczności.
Sobota: imprezka i Latający Holender
Po powrocie i kąpieli idziemy we trójkę na obiad. Tym razem unikamy pizzy. Na mecie dostaliśmy żeton na posiłek regeneracyjny w restauracji, okazuje się nim być bardzo smaczny makaron z soczewicą. Do tego zamawiamy piwka.
- I wiśnióweczkę - dodaje Michał.
Zaczyna się pobiegowa imprezka. Nie do końca tradycyjna, bo na drugi dzień czeka nas kolejny bieg. Decyduję się zrezygnować z niego (planem minimum było ukończenie maratonu). Schodzi z nas część zmęczenia, gadamy o życiu, babach, sporcie sącząc wino i piwo. Porównujemy z Piotrkiem karate i boks.
Kiedy byłem jeszcze nad jeziorem, nagle wyłonił się z mgły galeon.
- Kim jesteś? - pytam.
- Latającym Holendrem - odpowiada kapitan statku.
- A to ciekawe. Może przypadkiem wiesz jak uśmierzyć ból głowy i bezsenność po ciężkim maratonie?
- Masz szczęście młody człowieku, gdyż znam pewien sposób. Oto specjalne ziele z Amsterdamu: nabij nim lufkę, przypal i się zaciągnij.
- Dziękuję kapitanie!
Tak było, nie zmyślam. Zatem nabiłem lufkę jak poradził kapitan i z Miśkiem wypaliliśmy ziele. Kończymy koło północy. Zasypiam bez problemu. Budzę się w środku nocy i słyszę jak Misiek krząta się po pokoju. Grypa mu dokucza, więc dopala ziele, a ja sobie myślę, że palenie z jednej lufki nie było najlepszym pomysłem...
Niedziela: Trzeci bieg, druga imprezka
Rano ledwie mogę usiąść na kibelku. Uda nie funkcjonują. Rezygnuję z trzeciego startu. Misiek konsekwentnie rezygnuje z powodu grypy, więc Piotrek wychodzi sam. Po 15 minutach jednak zmieniam zdanie. Zbudowałem swoją tożsamość na tym, że nigdy nie odpuszczam. Zawsze żartowaliśmy, że odpuszczanie w ultra wchodzi w krew.
Szlakiem Wołoskich Pasterzy: 17 km, 1.23 km przewyższeń, limit czasu 4 godziny. Można to przejść i zmieścić się w limicie. Jakoś będzie.
Zaraz po starcie włączam listę "memories" na Spotify'u. Popowo-rockowe szlagiery. Wolniejsze tempo, więcej podziwiania widoków.
Ostatnie 3 km to zejście z Czupela trasą pierwszego biegu. W słuchawkach "It's my life" Bon Joviego. Truchtam jak paralityk, starając się nie angażować ud. Ale jest super.
Na mecie humory dopisują. Teraz już czujemy się finiszerami. Misiek pyka nam fotki gdy odbieramy medale za Grand Prix.
I znowu obiad i imprezka. Leżymy w fotelach, sączymy browarki, M wiśnióweczkę, w TV leci mecz. Znowu jesteśmy w wieku naszych dzieciaków, gadamy o życiu, babach, sporcie...
Poniedziałek: Gofry i Powrót
Do wyjazdu zostało trochę czasu. Od środy kusi nas baner na jednej z nieczynnych knajpek:
Niestety w poniedziałek też się nie otworzyli. Pospacerowaliśmy nad jeziorem, a gofry i kawę upolowaliśmy w piekarni.
Misiek! Jak tam Grand Prix?
Potem zapakowaliśmy się do samochodu i wróciliśmy do Matrixa.