Dwa tygodnie temu przebiegłem część zielonego szlaku między Skarszewami a Przywidzem. W sobotę 14 listopada zaplanowałem pokonanie kolejnego odcinka: Przywidz-Otomin-Jasień. Wraz z powrotem do domu wyszedł idealnie maraton. W dzisiejszej relacji postaram się umieścić kilka przydatnych przemyśleń, które kłębiły mi się podczas godzin samotności na tym pięknym, leśnym szlaku.
O planowaniu
Wyspałem się, zjedliśmy rodzinne śniadanie i tym razem nie zaniedbałem pakowania: wrzuciłem do plecaka 2 soki (prawie litr picia), chałwę i wafelka. Latarkę czołówkę, na wypadek gdyby złapał mnie zmierzch, trochę pieniędzy, chusteczki, mp3 playera, pobrałem na telefon mapkę zielonego szlaku. Przed 11 żona zawiozła mnie do Przywidza.
Zadanie nr 1: zlokalizować zielony szlak. Okazało się bardzo proste, Przywidz jest miasteczkiem turystycznym, natychmiast znalazłem wzdłuż jeziora znaki kierujące na szlak.
Późnojesienne widoki nie są już tak kolorowe jak w październiku, ale widok jeziora zasnutego mgłą był niesamowity.
Zadanie nr 2: rozgrzać się. W praktyce oznacza to szybszy trucht na początkowych kilometrach. Serce gwałtownie pompuje krew, mięśnie pracują, ciepło rozchodzi się po ciele. Wtedy trzeba zwolnić, uspokoić tętno, żeby nie zacząć się pocić. Mokre ciuchy szybko wychładzają ciało, kiedy przestajesz się ruszać. Kiedyś podczas zimowych biegów ultra wielokrotnie łapałem lekką hipotermię, bo nosiłem kilka warstw ubrań i spodnie warstwy działały jak trwały kompres. Odkąd biegam tylko w koszulce wychładzają się co najwyżej dłonie, ale i na to mam sposoby (np. gdy jest mróz wystarczy skrzyżować ręce i włożyć dłonie pod pachy :).
Na pierwszych kilometrach dużo się myśli. Częściowo podziwiam widoki, ale wkrótce odpływam w myślenie. Akceptuję to. Wiele blogowych wpisów powstało w czasie rutynowych przebieżek. Wtedy w sobotę przypomniałem sobie jak biegałem do Intela zimą 2018/2019. Przesłuchałem wówczas kilka audiobooków, wśród nich "Przesuń Granicę" - wywiad z Markiem Kamińskim i Leszkiem Cichym.
Utkwiła mi szczególnie jedna z opowieści Marka o planowaniu wyprawy na biegun południowy. Kiedy słuchamy o podobnych wyprawach, skupiamy się na wysiłku, samotności, przekraczaniu ograniczeń. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że ważniejsza i dłuższa jest faza przygotowań. Trzeba zaplanować każdy dzień, sporządzić harmonogram, spakować żywność, opisać ją datą i godziną do spożycia, Marek planował nawet moment, w którym przeczyta fragment książki. To w fazie przygotowań musi myśleć o wszystkim, żeby w trakcie wyprawy mógł skupić się wyłącznie na głównym celu. Kiedy był sam na lodowej pustyni, musiał mieć kompletne zaufanie, że wcześniej dopilnował każdego szczegółu, ponieważ drobny błąd czy przeoczenie mogły kosztować go życie. Musiał odciąć bezmiar zagrożeń na zewnątrz i skupić się na swoim drobnym mikroświecie, realizować przygotowany plan krok po kroku i nie myśleć, bo od myślenia mógłby zwariować.
Ta lekcja planowania rozciąga się na wiele życiowych aktywności: zdrowie, relacje, biznes, inwestowanie.
O treningu
Na 6-stym kilometrze szlak skręca z jeziora na Szklaną Górę. Choć pomorskie "góry" rzadko kiedy kwalifikują się do oficjalnej definicji góry, przez kilometr miałem całkiem fajnie nachylone podejście. Przypomniało mi jak nienawidziłem górskich ultra, by kochać je zaraz po przekroczeniu mety.
Moje myśli przeszły na ulotność ludzkich osiągnięć. Kiedy pierwszy raz przebiegliśmy 100 km, myślałem, że zostało nam to dane na zawsze. Już zawsze będę w stanie przebiec 100 km w dowolnym momencie. Wielu z nas, którzy pokonali trudne biegi typu Łemkowyna 150 km zaczynało wierzyć, że to tylko kwestia woli, że wystarczy pokonać zmęczenie i ból, i dołożymy kolejne trofea. Ale czas brutalnie weryfikował nasze wyobrażenia: kolejni towarzysze odpadali z wyścigów. Jeden zebrał punkty i dostał się na kultowy Ultra Trail du Mont Blanc, 160 km wokół szczytu. Poddał się ok. setnego kilometra. Potem zaliczył jeszcze kilka porażek z rzędu i odpuścił ultra. Inny po drugiej porażce napisał: poddawanie się wchodzi w krew. Kto raz zszedł z trasy, przełamał pewną granicę, po której znacznie łatwiej zdecydować się na przerwanie cierpienia.
Najlepsi przechodzili podobne kryzysy. Przez lata wyznaczali coraz wyższe cele, by w finale zawieść i napisać: "nie muszę sobie nic udowadniać". Potem czasem szukali równowagi w krótszych dystansach, czasem przerzucali się na inne dyscypliny, a czasem zwyczajnie obrażali na bieganie. Ja obrałem inną ścieżkę: w pewnym momencie uznałem, że osiągnąłem już lokalny szczyt możliwości. Nie chciałem sięgać po więcej, wiedziałem ile pracy i czasu by mnie to kosztowało. Chciałem utrzymać możliwość przebiegnięcia 100 km i wykorzystać ją do zwiedzania Europy. Dlatego co miesiąc biegnę przynajmniej maraton, żeby trzymać mięśnie, ścięgna i kości w bazowej formie. Mam gdzieś z tyłu głowy ambitne plany, ale nie czas teraz na nie. Trzymam się maksymy operatorów SEALS:
Under pressure, you don't rise to the occasion, you sink to the level of your training. That's why we train so hard.
Jak mawia Mjoszczu: "trening, trening, trening". We wszystkim, na czym Ci zależy.
O fantazjowaniu
Przyroda była piękna, pogoda dopisywała, szlak w przeciwieństwie do trasy skarszewskiej świetnie oznaczony, przepaliłem już trochę glikogenu, więc z rozmyślania przeszedłem na fantazjowanie. Nauczony doświadczeniem zgarnąłem jakiś kij, żeby się opędzać od spuszczonych z łańcucha burków lub innej zwierzyny leśnej. Kij był zakrzywiony, zacząłem więc próbować na nim technik walki polską szablą, które widziałem na filmikach z Youtube'a. I wróciłem do planu filmu, który wizualizuje mi się w głowie od wielu miesięcy, może już od lat. Dopracowywałem kolejne fragmenty starcia Polaków i Szwedów. Nigdy go oczywiście nie nakręcę, ale to nie szkodzi: kiedyś przyjdzie projekt, do którego będę miał już gotowe sceny i rozwiązania fabularne.
Przepracowanie scenariuszy w głowie jest równie ważne co planowanie. Obie czynności się uzupełniają. Im pełniej wyobrazisz sobie kontekst, w którym zostaniesz postawiony i puścisz wodze fantazji, by dopisać nieoczekiwane zwroty akcji, tym mniej będzie w realnej sytuacji chaosu i zaskoczeń.
Szlak przez kolejne kilometry prowadzi lasami i wzgórzami. Co jakiś czas mijam gospodarstwa, czasem gdzieś w oddali słychać ruch drogowy. W pewnym momencie trafiam na nowoczesne osiedla domków. Zbliżam się do Pręgowa. Za chwilę szlak prowadzi na mostek na Raduni, który przekraczaliśmy z Tomkiem wiele razy.
Za nim znów stroma górka i za chwilę widzę Kolbudy. Przegryzając wafla kończę pierwszą połowę trasy.
O zapominaniu
Przebyłem nieznany mi odcinek zielonego szlaku i zacząłem trasę, którą przemierzyłem już kilka razy w ciągu ostatnich lat. Pamiętam, że będzie fajny bieg zboczem nad jeziorem. Kiedy już tam docieram, okazuje się, że najpierw jest elektrownia wodna Łapino, a jezioro to sztucznie spiętrzony zbiornik.
Do licha, biegłem tu na Kaszubskiej Poniewierce 2 lata temu, i zapomniałem o tej elektrowni. Ostatnio mam problem z pamięcią. To ostatnio rozciąga się na kilka lat. Za dużo informacji każdego dnia. Odciąłem szum medialny, politykę, rozmowy na fejsach, wykopie, ale co z tego, skoro zastąpiłem je wartościowymi blogami i witrynami. Czytam świetne dogłębne analizy, oglądam serwisy naukowe i streszczenia wartościowych książek. Tylko co z tego zostaje? Zamieniam się w przekaźnik treści, nie przyswajam jej. Dopiero długie wybieganie przynosi otrzeźwienie i refleksję. Kiedyś też dużo czytałem, ale miałem czas na jałowe siedzenie i oglądanie teledysków. Muzyka przechodziła przeze mnie i dotykała czułych strun. Delektowałem się tymi chwilami.
Wreszcie zaczyna się odcinek na zboczu, który dobrze pamiętam. Od kilku kilometrów już nie rozmyślam, umysł się uspokoił. Słucham jak na poprzednim maratonie audiobooka Szantaram. Chwilami jestem na Kaszubach, chwilami w mroźnym Afganistanie i gorących Indiach. Raz na wąskiej leśnej ścieżce, raz w bombajskim pałacu.
O dziwnych zbiegach okoliczności
Odcinek zielonego szlaku Kolbudy-Otomin ma 12.5 km. Nad jeziorem otomińskim krzyżuje się wiele szlaków i nie będę się nad nim rozwodził, ani wrzucał fotek, bo robiłem to wcześniej wielokrotnie i tylko w tym roku biegłem tędy już dwa inne maratony. Mógłbym zatem zakończyć opowieść, gdyby nie dziwny zbieg okoliczności. Zaczęło się 2 tygodnie temu - startowałem ze Skarszew, rodzinnego miasta męża siostry mojej żony. Jadąc tam wspomnieliśmy ich, minęło sporo czasu odkąd ostatni raz się widzieliśmy. Kiedy żona odbierała mnie z Przywidza jechał za nami samochód - a jechali nim ta siostra z mężem (mieszkają w Gdyni). Po kilku dniach zgadaliśmy się i nasze podejrzenia, że podążaliśmy tą samą drogą w tym samym czasie się potwierdziły.
I drugi przypadek. Przy okazji rozmów o obróbce danych kilka dni temu, przypomniałem sobie o koledze matematyku, z którym pracowałem w Advie i potem obaj przeszliśmy do Intela. Mieszka daleko ode mnie, w Oliwie, odkąd odszedłem z pracy nie widzieliśmy się i nie zanosiło się, byśmy się jeszcze zetknęli. Jest jednym z tych inspirujących ludzi, od których mogę się wiele nauczyć, dlatego chętnie toczyłem z nim dysputy i nawzajem poszerzaliśmy horyzonty. No i zbliżam się do tego Otomina, został kilometr do jeziora, wyciągam chałwę, wpycham duże kęsy, mijam trzech turystów na szlaku i nagle jeden uśmiecha się do mnie. Rozpoznaję w nim kumpla, z którym chciałem jeszcze w tym życiu pogadać :) Na całej trasie minąłem poza miasteczkami i Gdańskiem może kilkanaście osób.
Morał z historii? Nie wiem, może: choćbyś wszystko zaplanował, przepracował w wyobraźni i wytrwale trenował, życie cię zawsze zaskoczy. Dwa maratony w samotności, dwa bardzo mało prawdopodobne zetknięcia z ludźmi, o których krótko wcześniej myślałem.