Zapraszam do udziału w naszej tradycyjnej zabawie w typowanie WIG20 na koniec czerwca. Za nami 2 miesiące spadków na giełdzie i bliskość wsparć. Czy to optymalne miejsce na kupno? Wskaźniki wyprzedzające zwiastują ożywienie, z drugiej strony Fed obcina płynność.
Omówienie wyników z wykresami i moim punktem widzenia jak zwykle po uzbieraniu ponad 100 głosów.
Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :) Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
piątek, 31 stycznia 2014
czwartek, 30 stycznia 2014
Double kick
Niedawno rozważałem czy towary rozpoczną tradycyjnie hossę na koniec cyklu, czy jednak zwycięży dolar i rynki pogrążą się w deflacyjnym skurczu. Okazuje się jednak, że odwrotna korelacja dolara i towarów nie jest normą i zdarzają się okresy, w których drożeją zarówno surowce, jak i główna waluta rozliczeniowa. Ponieważ nie dysponuję indeksem towarowym posiadającym wystarczająco długą historię, do pokazania braku korelacji w długim terminie użyłem kukurydzy, która jest bardzo ważnym surowcem rolnym w USA:
W 2005 roku rozpoczęła się bardzo silna odwrotna korelacja cen towarów i wartości dolara - dolar słabł, paliwa, żywność i metale puchły. W 2008 pamiętne pęknięcie bańki na ropie i krach na giełdach. Jednakże po kilku latach anty-korelacji warunki mogły się zmienić i możemy być świadkami nie tylko wzrostu cen surowców, ale również umocnienia dolara (a raczej osłabienia walut słabych gospodarek względem dolara). Byłoby to dla mieszkańców rynków wschodzących bardzo niekorzystne zjawisko, bo wzrosty cen importowanych surowców rosłyby podwójnie. Dodajmy do tego wysokie stopy procentowe (vide ostatni wystrzał w Turcji) i mamy stagflację: pędząca inflacja + zduszony rozwój (czyli realnie spadek PKB).
W 2005 roku rozpoczęła się bardzo silna odwrotna korelacja cen towarów i wartości dolara - dolar słabł, paliwa, żywność i metale puchły. W 2008 pamiętne pęknięcie bańki na ropie i krach na giełdach. Jednakże po kilku latach anty-korelacji warunki mogły się zmienić i możemy być świadkami nie tylko wzrostu cen surowców, ale również umocnienia dolara (a raczej osłabienia walut słabych gospodarek względem dolara). Byłoby to dla mieszkańców rynków wschodzących bardzo niekorzystne zjawisko, bo wzrosty cen importowanych surowców rosłyby podwójnie. Dodajmy do tego wysokie stopy procentowe (vide ostatni wystrzał w Turcji) i mamy stagflację: pędząca inflacja + zduszony rozwój (czyli realnie spadek PKB).
środa, 22 stycznia 2014
Pewnie jak w banku
Do zgadywania szczytów potrzeba dużo cierpliwości. Euforyczne wzrosty zakończone krachami zdarzają się rzadko na indeksach. Prędzej dotykają pojedynczych aktywów lub towarów (np. złoto/srebro w 2011). Zazwyczaj trend się wypłaszcza, indeks przechodzi w konsolidację i wychodzi z niej dołem.
Z tego powodu wielu graczy trendowych nie próbuje zgadywać szczytów - przesuwają zlecenia stop loss poniżej poprzednich dołków i czekają na wybicie z konsolidacji. Wybije górą, to poczekają na korektę i przesuną SL, wybije dołem, to poniosą niewielką stratę i opuszczą rynek. To podejście uważane przez wielu za optymalne ma kilka wad (fałszywe wybicia), ale przekonuję się, że w zestawieniu z rygorystyczną selekcją spółek, jest najlepszym w hossie.
Livermore mawiał, że nigdy nie jest za drogo, żeby kupić, ani zbyt tanio, żeby sprzedać. To motto przyświeca trend-followerom, mało kto jednak pamięta, że najsłynniejszy spekulant wszechczasów równie często bankrutował, co zdobywał majątek na giełdzie. Czasem po prostu lepiej nie kupować zbyt drogich akcji licząc, że znajdziemy frajera, który je odbierze drożej, podobnie jak nie warto szorcić drastycznie przecenionych dobrych, niezagrożonych spółek w czasie paniki. Dlatego poszukiwanie szczytów i dołków (a raczej obszarów zbytniego ryzyka odwrócenia trendu) na indeksach jest jednym z ważniejszych narzędzi, jakimi operuję.
Od listopada pojawia się coraz więcej sygnałów zmiany trendu. Z ważniejszych wykresów, którymi aktualnie operuję są SWIG80 miesięczny, który w listopadzie wygenerował sygnał "konsolidacja - budowanie szczytu", czyli okres w którym np. WIG może pokazywać wciąż trend wzrostowy, ale szeroki rynek idzie w bok, część spółek wchodzi w trendy spadkowe, inne dalej biją szczyty. Kolejny to WIG20_PE, który osiągnął wartości ze szczytów 2007/2010/2011.
Fundamentalne wskaźniki wyprzedzające nadal preferują hossę w Polsce, ale jak przedstawiłem na przykładzie WIG/SWIG80 - w konsolidacyjnym budowaniu szczytu trafienie na spółkę, która urośnie jest równie prawdopodobne co na taką, która spadnie, dlatego wolę stać z boku i podgryzać pochodne. Do grona kolejnych wskaźników technicznych dołączyły natomiast banki:
Indeks bankowy zakończył obie poprzednie hossy wymalowaniem podwójnego szczytu z dywergencją na MACD. Gdyby sytuacja miała się powtórzyć w 2014 roku, przez najbliższe tygodnie powinniśmy obserwować wzrosty i testowanie szczytu z 2007 roku. W tym wypadku prognozowanie wyrysowania formacji, która jeszcze nie istnieje, nie jest jałowym zajęciem, ponieważ widać wyraźnie, że w okolicy 9 tys. punktów otrzymamy bardzo podobną strukturę wykresu i wskaźnika.
Ten scenariusz koliduje nieco z prognozami realizowanego aktualnie szczytu na S&P500 czy DAX, jednak jeśli założyć że i te indeksy zbudują podwójne szczyty, nie jest już tak mało prawdopodobny. Możemy założyć, że SPX/DAX wykonają pierwszą falkę spadkową, podczas której polski WIG zachowa się silniej, a potem gdy tamte indeksy odbiją, polskie banki ruszą na nowe szczyty.
Oczy skierowane na PKO:
Z tego powodu wielu graczy trendowych nie próbuje zgadywać szczytów - przesuwają zlecenia stop loss poniżej poprzednich dołków i czekają na wybicie z konsolidacji. Wybije górą, to poczekają na korektę i przesuną SL, wybije dołem, to poniosą niewielką stratę i opuszczą rynek. To podejście uważane przez wielu za optymalne ma kilka wad (fałszywe wybicia), ale przekonuję się, że w zestawieniu z rygorystyczną selekcją spółek, jest najlepszym w hossie.
Livermore mawiał, że nigdy nie jest za drogo, żeby kupić, ani zbyt tanio, żeby sprzedać. To motto przyświeca trend-followerom, mało kto jednak pamięta, że najsłynniejszy spekulant wszechczasów równie często bankrutował, co zdobywał majątek na giełdzie. Czasem po prostu lepiej nie kupować zbyt drogich akcji licząc, że znajdziemy frajera, który je odbierze drożej, podobnie jak nie warto szorcić drastycznie przecenionych dobrych, niezagrożonych spółek w czasie paniki. Dlatego poszukiwanie szczytów i dołków (a raczej obszarów zbytniego ryzyka odwrócenia trendu) na indeksach jest jednym z ważniejszych narzędzi, jakimi operuję.
Od listopada pojawia się coraz więcej sygnałów zmiany trendu. Z ważniejszych wykresów, którymi aktualnie operuję są SWIG80 miesięczny, który w listopadzie wygenerował sygnał "konsolidacja - budowanie szczytu", czyli okres w którym np. WIG może pokazywać wciąż trend wzrostowy, ale szeroki rynek idzie w bok, część spółek wchodzi w trendy spadkowe, inne dalej biją szczyty. Kolejny to WIG20_PE, który osiągnął wartości ze szczytów 2007/2010/2011.
Fundamentalne wskaźniki wyprzedzające nadal preferują hossę w Polsce, ale jak przedstawiłem na przykładzie WIG/SWIG80 - w konsolidacyjnym budowaniu szczytu trafienie na spółkę, która urośnie jest równie prawdopodobne co na taką, która spadnie, dlatego wolę stać z boku i podgryzać pochodne. Do grona kolejnych wskaźników technicznych dołączyły natomiast banki:
Indeks bankowy zakończył obie poprzednie hossy wymalowaniem podwójnego szczytu z dywergencją na MACD. Gdyby sytuacja miała się powtórzyć w 2014 roku, przez najbliższe tygodnie powinniśmy obserwować wzrosty i testowanie szczytu z 2007 roku. W tym wypadku prognozowanie wyrysowania formacji, która jeszcze nie istnieje, nie jest jałowym zajęciem, ponieważ widać wyraźnie, że w okolicy 9 tys. punktów otrzymamy bardzo podobną strukturę wykresu i wskaźnika.
Ten scenariusz koliduje nieco z prognozami realizowanego aktualnie szczytu na S&P500 czy DAX, jednak jeśli założyć że i te indeksy zbudują podwójne szczyty, nie jest już tak mało prawdopodobny. Możemy założyć, że SPX/DAX wykonają pierwszą falkę spadkową, podczas której polski WIG zachowa się silniej, a potem gdy tamte indeksy odbiją, polskie banki ruszą na nowe szczyty.
Oczy skierowane na PKO:
poniedziałek, 20 stycznia 2014
Co rok to prorok
Analizując dziś wykres 50 największych europejskich spółek, zauważyłem że prognoza sprzed roku spełniła się w 100% :
W komentarzu napisałem wówczas:
"Na razie zakładam, że sygnał nie jest fałszywy i do okolic 3000 punktów będziemy się dość bezpiecznie wspinać. Na tym poziomie widzimy serię ciekawych oporów, lukę wielkiej bessy z 2008 roku, więc w okienku między fibo38.2 a zniesieniem 50% bessy 2007-2009 zmienność powinna znacząco wzrosnąć, kończąc czas "łatwego" zarobku na odbijających od dna cenach akcji."
Tak się składa, że oczekiwana zmienność powinna pojawić się właśnie w obecnym terminie. Szeroki konsensus rynkowy zakłada kontynuację (a nawet przyspieszenie) wzrostów po pokonaniu wszelkich możliwych oporów przez indeksy amerykańskie i niemieckie. Biorąc pod uwagę impet tamtejszych trendów nie można wykluczyć mocnego wybicia EUROSTOXX50 ku zniesieniu 61.8% przy 3500 pkt.
Dla naszego rynku dominujący trend informacyjny zakłada, że właśnie kończymy solidną korektę przed dalszą hossą, a bessa (jeśli wystąpi, bo niektórzy piszą już o wielkiej hossie pokoleniowej) najwcześniej wystartuje w okolicach kwietnia.
Na wykresie STXE.F zaznaczyłem strzałkami 2 wcześniejsze momenty, które uważam za wysoce podobne do aktualnej sytuacji. Pierwszy wystąpił w styczniu 2010 roku, pamiętam dokładnie tamten okres, bo wróciłem wtedy do kontraktów po pierwszej nieudanej przygodzie i na styczniowo-lutowej panice osiągnąłem pierwsze sukcesy na pochodnych (które równie szybko przekułem w straty na męczących wzrostach do kwietnia). Kolejna data to luty 2011 i początek bessy (wtedy wskazywałem swoje silnie niedźwiedzie nastawienie http://podtworca.blogspot.com/2011/02/bessa-wszystkich-wessa.html ).
Uważam, że istnieje wysoka szansa na powtórzenie scenariusza ze stycznia 2010, czyli silna korekta w Europie i Stanach. Dla S&P500 zakres spadków oceniam na 1580 pkt (podwójne linie pionowe to moja stara prognoza-nadzieja na wyrysowanie dywergencji na MACD, która nie udała się do końca, bo oscylator na drugim szczycie nie biegnie niżej jak to było w 2000 i 2007 roku) :
Dla polskich indeksów ciężko znaleźć mi jakieś wiążące sygnały (poza kombinacjami jak w poprzednim wpisie). Wielokrotnie wskazywałem poziomy SWIG80 czy MWIG40, do których czułem się bezpiecznie z akcjami. Poziomy te zostały zdobyte, a później rynek zaczął spadki. Fundamentalnie spółki polskie są wyceniane z lekkim plusem, zgodnie z optymistycznymi prognozami dla gospodarki. AT dla indeksu WIG wygląda byczo (obrona wsparcia na szczycie hossy 2011), dopóki nie zejdzie w okolice 47 tys. nie ma się czym martwić. Nie sądzę jednak, żeby Polska trzymała się mocno w przypadku spadków na DM.
Reasumując:
- oczekuję co najmniej mocnej korekty w Europie i Stanach, wsparcie dla S&P500 na 1580,
- nie sądzę, żeby polska giełda w takim wypadku była silna, kluczowe wsparcie dla WIG na ok. 47 tys.,
- w przypadku dalszej pompy w USA i Niemczech zwijam krótkie i psioczę na drukarzy :)
- nie zakładam na razie wielkiej bessy czy krachu, najbardziej prawdopodobny scenariusz to wspomniana korekta, czy będzie coś gorszego to już kwestia czarnych łabędzi i unknown-unknown (lub known-uknown w postaci długu i bliskich konsekwencji dla rządów).
W komentarzu napisałem wówczas:
"Na razie zakładam, że sygnał nie jest fałszywy i do okolic 3000 punktów będziemy się dość bezpiecznie wspinać. Na tym poziomie widzimy serię ciekawych oporów, lukę wielkiej bessy z 2008 roku, więc w okienku między fibo38.2 a zniesieniem 50% bessy 2007-2009 zmienność powinna znacząco wzrosnąć, kończąc czas "łatwego" zarobku na odbijających od dna cenach akcji."
Tak się składa, że oczekiwana zmienność powinna pojawić się właśnie w obecnym terminie. Szeroki konsensus rynkowy zakłada kontynuację (a nawet przyspieszenie) wzrostów po pokonaniu wszelkich możliwych oporów przez indeksy amerykańskie i niemieckie. Biorąc pod uwagę impet tamtejszych trendów nie można wykluczyć mocnego wybicia EUROSTOXX50 ku zniesieniu 61.8% przy 3500 pkt.
Dla naszego rynku dominujący trend informacyjny zakłada, że właśnie kończymy solidną korektę przed dalszą hossą, a bessa (jeśli wystąpi, bo niektórzy piszą już o wielkiej hossie pokoleniowej) najwcześniej wystartuje w okolicach kwietnia.
Na wykresie STXE.F zaznaczyłem strzałkami 2 wcześniejsze momenty, które uważam za wysoce podobne do aktualnej sytuacji. Pierwszy wystąpił w styczniu 2010 roku, pamiętam dokładnie tamten okres, bo wróciłem wtedy do kontraktów po pierwszej nieudanej przygodzie i na styczniowo-lutowej panice osiągnąłem pierwsze sukcesy na pochodnych (które równie szybko przekułem w straty na męczących wzrostach do kwietnia). Kolejna data to luty 2011 i początek bessy (wtedy wskazywałem swoje silnie niedźwiedzie nastawienie http://podtworca.blogspot.com/2011/02/bessa-wszystkich-wessa.html ).
Uważam, że istnieje wysoka szansa na powtórzenie scenariusza ze stycznia 2010, czyli silna korekta w Europie i Stanach. Dla S&P500 zakres spadków oceniam na 1580 pkt (podwójne linie pionowe to moja stara prognoza-nadzieja na wyrysowanie dywergencji na MACD, która nie udała się do końca, bo oscylator na drugim szczycie nie biegnie niżej jak to było w 2000 i 2007 roku) :
Dla polskich indeksów ciężko znaleźć mi jakieś wiążące sygnały (poza kombinacjami jak w poprzednim wpisie). Wielokrotnie wskazywałem poziomy SWIG80 czy MWIG40, do których czułem się bezpiecznie z akcjami. Poziomy te zostały zdobyte, a później rynek zaczął spadki. Fundamentalnie spółki polskie są wyceniane z lekkim plusem, zgodnie z optymistycznymi prognozami dla gospodarki. AT dla indeksu WIG wygląda byczo (obrona wsparcia na szczycie hossy 2011), dopóki nie zejdzie w okolice 47 tys. nie ma się czym martwić. Nie sądzę jednak, żeby Polska trzymała się mocno w przypadku spadków na DM.
Reasumując:
- oczekuję co najmniej mocnej korekty w Europie i Stanach, wsparcie dla S&P500 na 1580,
- nie sądzę, żeby polska giełda w takim wypadku była silna, kluczowe wsparcie dla WIG na ok. 47 tys.,
- w przypadku dalszej pompy w USA i Niemczech zwijam krótkie i psioczę na drukarzy :)
- nie zakładam na razie wielkiej bessy czy krachu, najbardziej prawdopodobny scenariusz to wspomniana korekta, czy będzie coś gorszego to już kwestia czarnych łabędzi i unknown-unknown (lub known-uknown w postaci długu i bliskich konsekwencji dla rządów).
czwartek, 16 stycznia 2014
Dolar toczy swój garb uroczy
Zbliża się szósty rok, odkąd dolar ze śmiecia po 2 zł stał się królem za blisko 4 zł. Imponujący półroczny rajd do początków 2009 roku przez kolejne 3 lata rozbudzał nadzieje niedźwiedzi na kolejny deflacyjny krach, jednakże niespotykane dotąd w historii pakiety stymulujące powstrzymały aprecjację światowej waluty i zdusiły zmienność. Echo krachu 2008 z 2011 roku zbiegło się z odwróceniem dekadowej przewagi siły rynków rozwijających się nad dojrzałymi:
Kapitał zaczął wracać z przegrzanych gospodarek EM przede wszystkim do Stanów Zjednoczonych. Trend na walutach tych krajów względem dolara wrócił do wzrostów lub pozostał w ruchu bocznym. Prześledźmy kilka takich walut. Rand afrykański (RPA) wybija wielki trójkąt i sugeruje powrót do historycznego trendu:
Podobnie może zachować się rosyjski rubel, jeśli technologie pozyskiwania ropy z łupków uniezależnią USA od importu tego surowca:
Również niesiona chińskim popytem Australia dostała zadyszki:
Jednakże faktyczne trendy ustalą się dopiero po wybiciu na surowcach:
Według klasycznego modelu po akcjach przychodzi czas na surowce i gdyby na nie przepłynął kapitał, dolar znowu powinien się osłabić (scenariusz różowy poniżej), a realna inflacja uderzyć w kieszenie zwykłych ludzi. Z drugiej strony straszeni jesteśmy deflacją, gdyż w większości krajów rozwiniętych demografia zaliczyła szczyt i liczba ludzi maleje. W tym scenariuszu surowce powinny wpaść w długoterminowy trend spadkowy, a dolar pomimo dodruków wzmocnić się (scenariusz niebieski) :
Dopóki nie nastąpi rozstrzygnięcie trzymam środki głównie w gotówce, ponieważ polska gospodarka jest zaliczana do rynków wschodzących i spadki na surowcach zmasakrują nasze akcje. Wtedy będę grał kontraktami S-ki i kupował certyfikaty na spadki indeksów. Jeśli natomiast ruszy hossa na towarach i razem z nią kolejna fala hossy na GPW, sposobów na zarobienie na wzrostach będzie jeszcze więcej.
Kto śledził wpisy na blogu wie, że od listopada szukam sygnałów rozpoczęcia bessy. Póki co WIG od tamtego czasu spada, ale to jeszcze nic nie przesądza. Większość uczestników rynku jest przekonana o kontynuacji hossy. W grudniu przedstawiłem analizę, na podstawie której wnioskuję, że skończyła się łatwa hossa, w której wszystko rośnie i rynek pozostaje w trendzie bocznym, który historycznie poprzedzał częściej bessy, ale zdarzyły się też odstępstwa w latach 2003-2007, kiedy konsolidacja służyła akumulacji.
Od wyznaczonego końca "łatwej hossy" minęły 3 miesiące, średni okres budowania szczytu to aż rok, niestety rozrzut jest ogromny, bo w latach 2009-2011 były to 22 miesiące, a w 2007 0, bo nastąpiło natychmiastowe załamanie cen. Ostatnio konsolidacje były długie, możemy zatem zgodnie z zasadą przemienności oczekiwać wyraźniejszych trendów. Klasyczne sygnały AT preferują długie dla WIG, jeśli wierzymy że szczyt już był lub się formuje, musimy kombinować.
Jedną z takich kombinacji jest analiza P/E dla WIG20:
Dynamiczny wyskok ceny do zysku powyżej 18 (strzałki w górę) powodował w 2 przypadkach start bessy, a w jednym wielomiesięcznej korekty.
Podsumujmy:
- brak rozstrzygnięcia na dolarze i commo,
- polskie akcje w boczniaku lub po szczycie,
- indeksy amerykańskie w chmurach, wszystkie klasyczne wskaźniki (p/e, sentyment, dług pod akcje do pkb) na ekstremalnych poziomach.
Wniosek: czekam na wykrystalizowanie się silnego trendu po marazmie ostatnich lat. Na dzień dzisiejszy preferuję start bessy w Polsce i mocną korektę w Stanach np. w okolice szczytów 2000/2007 (ok. 1580) . W przypadku najbliższej przyszłości (np. rok) dolara i surowców nie potrafię się wypowiedzieć, dopóki indeksy CRB i DX.F nie wejdą w trendy.
źródło: http://wojciechbialek.blox.pl |
Podobnie może zachować się rosyjski rubel, jeśli technologie pozyskiwania ropy z łupków uniezależnią USA od importu tego surowca:
Również niesiona chińskim popytem Australia dostała zadyszki:
Jednakże faktyczne trendy ustalą się dopiero po wybiciu na surowcach:
Według klasycznego modelu po akcjach przychodzi czas na surowce i gdyby na nie przepłynął kapitał, dolar znowu powinien się osłabić (scenariusz różowy poniżej), a realna inflacja uderzyć w kieszenie zwykłych ludzi. Z drugiej strony straszeni jesteśmy deflacją, gdyż w większości krajów rozwiniętych demografia zaliczyła szczyt i liczba ludzi maleje. W tym scenariuszu surowce powinny wpaść w długoterminowy trend spadkowy, a dolar pomimo dodruków wzmocnić się (scenariusz niebieski) :
Dopóki nie nastąpi rozstrzygnięcie trzymam środki głównie w gotówce, ponieważ polska gospodarka jest zaliczana do rynków wschodzących i spadki na surowcach zmasakrują nasze akcje. Wtedy będę grał kontraktami S-ki i kupował certyfikaty na spadki indeksów. Jeśli natomiast ruszy hossa na towarach i razem z nią kolejna fala hossy na GPW, sposobów na zarobienie na wzrostach będzie jeszcze więcej.
Kto śledził wpisy na blogu wie, że od listopada szukam sygnałów rozpoczęcia bessy. Póki co WIG od tamtego czasu spada, ale to jeszcze nic nie przesądza. Większość uczestników rynku jest przekonana o kontynuacji hossy. W grudniu przedstawiłem analizę, na podstawie której wnioskuję, że skończyła się łatwa hossa, w której wszystko rośnie i rynek pozostaje w trendzie bocznym, który historycznie poprzedzał częściej bessy, ale zdarzyły się też odstępstwa w latach 2003-2007, kiedy konsolidacja służyła akumulacji.
Od wyznaczonego końca "łatwej hossy" minęły 3 miesiące, średni okres budowania szczytu to aż rok, niestety rozrzut jest ogromny, bo w latach 2009-2011 były to 22 miesiące, a w 2007 0, bo nastąpiło natychmiastowe załamanie cen. Ostatnio konsolidacje były długie, możemy zatem zgodnie z zasadą przemienności oczekiwać wyraźniejszych trendów. Klasyczne sygnały AT preferują długie dla WIG, jeśli wierzymy że szczyt już był lub się formuje, musimy kombinować.
Jedną z takich kombinacji jest analiza P/E dla WIG20:
Dynamiczny wyskok ceny do zysku powyżej 18 (strzałki w górę) powodował w 2 przypadkach start bessy, a w jednym wielomiesięcznej korekty.
Podsumujmy:
- brak rozstrzygnięcia na dolarze i commo,
- polskie akcje w boczniaku lub po szczycie,
- indeksy amerykańskie w chmurach, wszystkie klasyczne wskaźniki (p/e, sentyment, dług pod akcje do pkb) na ekstremalnych poziomach.
Wniosek: czekam na wykrystalizowanie się silnego trendu po marazmie ostatnich lat. Na dzień dzisiejszy preferuję start bessy w Polsce i mocną korektę w Stanach np. w okolice szczytów 2000/2007 (ok. 1580) . W przypadku najbliższej przyszłości (np. rok) dolara i surowców nie potrafię się wypowiedzieć, dopóki indeksy CRB i DX.F nie wejdą w trendy.
piątek, 10 stycznia 2014
Giełdowe podsumowanie 2013 i brak planu na 2014
Miniony rok mógł być przełomowy. Zakończyłem go zyskiem jakieś 3 razy wyższym niż WIG, ale to zasługa głównie kiepskiej formy indeksu pod koniec roku. Byłem naprawdę blisko zostania skutecznym traderem, który realizuje wytyczone cele i zgarnia sowite nagrody. Tak się niestety nie stało, ponieważ pod wpływem analiz indeksów oraz zniechęcenia ponad rocznym czekaniem na 3-cyfrowe zyski, zmieniłem swoje ustalenia w stosunku do konkretnych spółek (m.in. Colian, ATG), co drastycznie wpłynęło na wynik końcowy.
Potrzebowałem też "zmarnować" kolejną hossę, by uświadomić sobie, że prawdziwe pieniądze robi się na trzymaniu mocno rosnących spółek i przesuwaniu stopa, zamiast zgarnianiu "pewnego" zysku (kiedy to pewność wyliczamy za pomocą wskaźników fundamentalnych i technicznych). Spółki poruszają się od skrajnego niedowartościowania, do przewartościowania, ja tymczasem upierałem się by kupić tanio i sprzedać po tyle, po ile spółka "powinna" być wyceniana na neutralnym rynku. Monnari kupowałem od 0.96 do 1.17 i gdy sprzedawałem po 1.9x, 2.3x czułem się jak super inwestor. Dziś chodzi po 6.50.
W przypadku Coliana poddałem się tuż przed największym odpałem, kiedy SWIG80 osiągnął okolice założonego szczytu i nie chciałem ryzykować korekty. Choć widziałem, że Colian przez ostatni rok ruszał do góry gdy SWIG80 formował lokalny szczyt i podskórnie czułem, że znowu tak zrobi, choć widziałem przecięcia i figury na wykresie tygodniowym ryczące "trzymaj", uciąłem zysk.
Do tego instrumenty pochodne tradycyjnie wygładziły zbyt mocne wystrzały zysków. 2011 rok był jedynym, w którym zarobiłem na pochodnych. W 2012 pociągnęły portfel w dół. W 2013 katastrofy na nich nie było, wynik lekko ujemny, bo po każdej głupocie trzeźwiałem i trzymałem się zasad dopóki nie odrobiłem straty (co zabawne wynik byłby dodatni, gdyby nie prowizje, po prostu dzielnie pracowałem na swojego maklera). Mimo to nie rezygnuję z pochodnych, ponieważ są niezbędne dla mojej strategii długoterminowego zarabiania.
Umiem kontrolować swoje emocje i grę, żeby nie doprowadzić do katastrofy portfela. To składnik niezbędny. Kolejny to brak strachu przed wejściami w "pewniaki" (wysoko prawdopodobne zagrania) - tutaj też jest OK. Ostatni element skutecznej strategii to powstrzymanie się przed grą, kiedy widzę "szansę" - szanse zazwyczaj okazują się pułapkami, to one kosztowały mnie najwięcej wpadek. No i klasyczny błąd "odegrać się" - również sprawił, że małe straty spowodowane "szansami" kumulowały się do odczuwalnych (kiedy chcesz się odkuć, pod ręką na pewno nie będzie pewniaka, za to wiele "szans", które raz pozwolą wyjść na 0, a raz cię dobiją).
Blogerzy podsumowujący rok odwołują się do swoich prognoz i analiz. Prześledźmy zatem o czym pisałem w 2013:
1. Styczeń: w pierwszym wpisie uzasadniłem dlaczego zapakowałem się w akcje i czekam na 15000 na SWIG80. Ponieważ byłem wtedy zafiksowany na hossę i myślałem, że szybko zarobię (pokłosie 2009 roku :) , założyłem że nadchodząca korekta zejdzie maksymalnie do 45500.
2. Luty: większość kapitału zapakowana w akcje, więc pogrywam na pochodnych. WIG spada na założone wsparcie, gram opcjami na wzrosty.
3. Marzec: korekta okazuje się głębsza, granie pochodnymi z trendem wzrostowym przynosi straty. Modyfikuję zakres korekty spadkowej na kolejne fibo. Dostrzegam zbyt wysoki sentyment, więc przygotowuję się na dalsze spadki (na szczęście mam kilka dobrych spółek, które rosną i portfel buja się w miejscu).
4. Kwiecień: publikuję kilka wykresów na poparcie tezy, że hossa trwa mimo spadków. Wciąż mocno wierzę w duże zyski.
5. Maj: piszę niewiele, wykresy tylko ze średnioterminowymi zagraniami (nawet sporo się sprawdziło w http://podtworca.blogspot.com/2013/05/niepewnosc-i-szanse.html ). Czekam na hossę, ale jestem w kiepskim nastroju, w dzienniczku wpis z 20 maja zaczyna się od "beznadziejny rok" :)
6. Czerwiec: nareszcie wzrosty, piszę mało, bo ciągle siedzę w raportach spółek. Jak szybko można przejść od depresji do euforii - wpis z dzienniczka "portfel na nowym maksie, warto było trzymać pozycje". Ale długie spadki na giełdzie miały negatywny wpływ na późniejsze wyniki - zacząłem redukować swoje pozycje.
7. Lipiec: kończy się okres, kiedy większość wykresów ma określony trend - zaczynają się ważniejsze opory. Trzymam dalej akcje, bo SWIG80 nie dotarł do 15000.
8. Sierpień: polskie indeksy zbliżają się do minimalnych wyznaczonych zasięgów, wyprzedaję powoli akcje.
9. Wrzesień: zakończona strategia fundamentalna (wynik słabszy od oczekiwań, co opisałem we wstępie), przechodzę na aktywną grę pochodnymi i akcjami, by do końca roku jeszcze trochę obniżyć wartość portfela (wtedy tego jeszcze nie wiem :) Na przykładzie SPX pokazuję, że indeksy idą po ścianie strachu i boję się już trzymać akcje, ale zamierzam aktywnie grać Longi.
10. Październik: wskazuję głównie ryzyka i zaczynam grać w obie strony (spadki i wzrosty).
11. Listopad: czekam na spadki, gram ostrożnie, więc z tego co czytam w dzienniczku portfel buja przy maksach.
12. Grudzień: wreszcie spadki, gram agresywnie shorty i... tracę. Stany i Niemcy nie chcą spadać. Przychodzą refleksje nad popełnionymi błędami (no easy money here). Po mocnych spadkach na złocie i srebrze kupuję trochę fizycznych kruszców.
Tak kończy się rok 2013. Czuję niedosyt - nie zrealizowałem nawet założonych koncepcji, które przyniosłyby duże zyski. Nie mam pretensji o robienie głupot w 2009 roku, ale powtórzenie części tych głupot w 2013 jest już karygodne. To był rok, w którym z małych spółek można było wyciągnąć krocie, na kolejny taki możemy znowu czekać kilka lat. Dlatego właśnie nie rezygnuję z instrumentów pochodnych - na nich podobne trendy są każdego roku. Trzeba tylko uwolnić się od magii lewara i otwierać pozycje dostosowane do zasad zarządzania pozycją (czyli jeśli nie kupuję akcji za więcej niż 15% portfela, również pozycja na kontrakcie nie może przekraczać tych 15-stu %). Wtedy psychicznie czuję to samo i mogę częściej zarabiać oraz stosować te same zasady prowadzenia pozycji.
Najlepsze efekty w wielu dziedzinach odniosłem, gdy nie oczekiwałem niczego. Gdy zaczynałem biegać nie oczekiwałem, że kiedyś przebiegnę 10km w 40 minut. Po roku ktoś mi powiedział, że biega w 50 minut dychę, więc pomyślałem, że też bym tak chciał (biegałem bez zegarka). Gdy wystartowałem w pierwszym biegu ustawiłem się pod koniec stawki myśląc, że będę się wlókł, a potem okazało się, że musiałem cały czas wyprzedzać i na metę zajwiłem się z czasem 44.
W 2014 roku wysokie zyski to ostatnia rzecz jakiej oczekuję. Na początku 2013 byłem zapakowany w akcje małych spółek pod hossę, nie ważne ile błędów popełniłem, nie dało się z nimi stracić. Na początku 2014 mam niewielką pozycję na spadki, trochę certów na towary, a reszta czeka w gotówce. Giełdy amerykańskie weszły w jakiś nowy paradygmat, dotychczasowe miary przestały działać, pomimo ekstremalnie byczych nastrojów, rekordowego zaangażowania w akcje, relacji długu na zakup akcji do PKB, kosmicznych wycen spółek technologicznych, wciąż rosną. Tymczasem WIG20 coraz tańszy, przy obecnych dywidendach i inflacji mógłby zaczynać hossę.
Życzyłbym sobie nie popełniać błędów, których jestem świadom.
Potrzebowałem też "zmarnować" kolejną hossę, by uświadomić sobie, że prawdziwe pieniądze robi się na trzymaniu mocno rosnących spółek i przesuwaniu stopa, zamiast zgarnianiu "pewnego" zysku (kiedy to pewność wyliczamy za pomocą wskaźników fundamentalnych i technicznych). Spółki poruszają się od skrajnego niedowartościowania, do przewartościowania, ja tymczasem upierałem się by kupić tanio i sprzedać po tyle, po ile spółka "powinna" być wyceniana na neutralnym rynku. Monnari kupowałem od 0.96 do 1.17 i gdy sprzedawałem po 1.9x, 2.3x czułem się jak super inwestor. Dziś chodzi po 6.50.
W przypadku Coliana poddałem się tuż przed największym odpałem, kiedy SWIG80 osiągnął okolice założonego szczytu i nie chciałem ryzykować korekty. Choć widziałem, że Colian przez ostatni rok ruszał do góry gdy SWIG80 formował lokalny szczyt i podskórnie czułem, że znowu tak zrobi, choć widziałem przecięcia i figury na wykresie tygodniowym ryczące "trzymaj", uciąłem zysk.
Do tego instrumenty pochodne tradycyjnie wygładziły zbyt mocne wystrzały zysków. 2011 rok był jedynym, w którym zarobiłem na pochodnych. W 2012 pociągnęły portfel w dół. W 2013 katastrofy na nich nie było, wynik lekko ujemny, bo po każdej głupocie trzeźwiałem i trzymałem się zasad dopóki nie odrobiłem straty (co zabawne wynik byłby dodatni, gdyby nie prowizje, po prostu dzielnie pracowałem na swojego maklera). Mimo to nie rezygnuję z pochodnych, ponieważ są niezbędne dla mojej strategii długoterminowego zarabiania.
Umiem kontrolować swoje emocje i grę, żeby nie doprowadzić do katastrofy portfela. To składnik niezbędny. Kolejny to brak strachu przed wejściami w "pewniaki" (wysoko prawdopodobne zagrania) - tutaj też jest OK. Ostatni element skutecznej strategii to powstrzymanie się przed grą, kiedy widzę "szansę" - szanse zazwyczaj okazują się pułapkami, to one kosztowały mnie najwięcej wpadek. No i klasyczny błąd "odegrać się" - również sprawił, że małe straty spowodowane "szansami" kumulowały się do odczuwalnych (kiedy chcesz się odkuć, pod ręką na pewno nie będzie pewniaka, za to wiele "szans", które raz pozwolą wyjść na 0, a raz cię dobiją).
Blogerzy podsumowujący rok odwołują się do swoich prognoz i analiz. Prześledźmy zatem o czym pisałem w 2013:
1. Styczeń: w pierwszym wpisie uzasadniłem dlaczego zapakowałem się w akcje i czekam na 15000 na SWIG80. Ponieważ byłem wtedy zafiksowany na hossę i myślałem, że szybko zarobię (pokłosie 2009 roku :) , założyłem że nadchodząca korekta zejdzie maksymalnie do 45500.
2. Luty: większość kapitału zapakowana w akcje, więc pogrywam na pochodnych. WIG spada na założone wsparcie, gram opcjami na wzrosty.
3. Marzec: korekta okazuje się głębsza, granie pochodnymi z trendem wzrostowym przynosi straty. Modyfikuję zakres korekty spadkowej na kolejne fibo. Dostrzegam zbyt wysoki sentyment, więc przygotowuję się na dalsze spadki (na szczęście mam kilka dobrych spółek, które rosną i portfel buja się w miejscu).
4. Kwiecień: publikuję kilka wykresów na poparcie tezy, że hossa trwa mimo spadków. Wciąż mocno wierzę w duże zyski.
5. Maj: piszę niewiele, wykresy tylko ze średnioterminowymi zagraniami (nawet sporo się sprawdziło w http://podtworca.blogspot.com/2013/05/niepewnosc-i-szanse.html ). Czekam na hossę, ale jestem w kiepskim nastroju, w dzienniczku wpis z 20 maja zaczyna się od "beznadziejny rok" :)
6. Czerwiec: nareszcie wzrosty, piszę mało, bo ciągle siedzę w raportach spółek. Jak szybko można przejść od depresji do euforii - wpis z dzienniczka "portfel na nowym maksie, warto było trzymać pozycje". Ale długie spadki na giełdzie miały negatywny wpływ na późniejsze wyniki - zacząłem redukować swoje pozycje.
7. Lipiec: kończy się okres, kiedy większość wykresów ma określony trend - zaczynają się ważniejsze opory. Trzymam dalej akcje, bo SWIG80 nie dotarł do 15000.
8. Sierpień: polskie indeksy zbliżają się do minimalnych wyznaczonych zasięgów, wyprzedaję powoli akcje.
9. Wrzesień: zakończona strategia fundamentalna (wynik słabszy od oczekiwań, co opisałem we wstępie), przechodzę na aktywną grę pochodnymi i akcjami, by do końca roku jeszcze trochę obniżyć wartość portfela (wtedy tego jeszcze nie wiem :) Na przykładzie SPX pokazuję, że indeksy idą po ścianie strachu i boję się już trzymać akcje, ale zamierzam aktywnie grać Longi.
10. Październik: wskazuję głównie ryzyka i zaczynam grać w obie strony (spadki i wzrosty).
11. Listopad: czekam na spadki, gram ostrożnie, więc z tego co czytam w dzienniczku portfel buja przy maksach.
12. Grudzień: wreszcie spadki, gram agresywnie shorty i... tracę. Stany i Niemcy nie chcą spadać. Przychodzą refleksje nad popełnionymi błędami (no easy money here). Po mocnych spadkach na złocie i srebrze kupuję trochę fizycznych kruszców.
Tak kończy się rok 2013. Czuję niedosyt - nie zrealizowałem nawet założonych koncepcji, które przyniosłyby duże zyski. Nie mam pretensji o robienie głupot w 2009 roku, ale powtórzenie części tych głupot w 2013 jest już karygodne. To był rok, w którym z małych spółek można było wyciągnąć krocie, na kolejny taki możemy znowu czekać kilka lat. Dlatego właśnie nie rezygnuję z instrumentów pochodnych - na nich podobne trendy są każdego roku. Trzeba tylko uwolnić się od magii lewara i otwierać pozycje dostosowane do zasad zarządzania pozycją (czyli jeśli nie kupuję akcji za więcej niż 15% portfela, również pozycja na kontrakcie nie może przekraczać tych 15-stu %). Wtedy psychicznie czuję to samo i mogę częściej zarabiać oraz stosować te same zasady prowadzenia pozycji.
Najlepsze efekty w wielu dziedzinach odniosłem, gdy nie oczekiwałem niczego. Gdy zaczynałem biegać nie oczekiwałem, że kiedyś przebiegnę 10km w 40 minut. Po roku ktoś mi powiedział, że biega w 50 minut dychę, więc pomyślałem, że też bym tak chciał (biegałem bez zegarka). Gdy wystartowałem w pierwszym biegu ustawiłem się pod koniec stawki myśląc, że będę się wlókł, a potem okazało się, że musiałem cały czas wyprzedzać i na metę zajwiłem się z czasem 44.
W 2014 roku wysokie zyski to ostatnia rzecz jakiej oczekuję. Na początku 2013 byłem zapakowany w akcje małych spółek pod hossę, nie ważne ile błędów popełniłem, nie dało się z nimi stracić. Na początku 2014 mam niewielką pozycję na spadki, trochę certów na towary, a reszta czeka w gotówce. Giełdy amerykańskie weszły w jakiś nowy paradygmat, dotychczasowe miary przestały działać, pomimo ekstremalnie byczych nastrojów, rekordowego zaangażowania w akcje, relacji długu na zakup akcji do PKB, kosmicznych wycen spółek technologicznych, wciąż rosną. Tymczasem WIG20 coraz tańszy, przy obecnych dywidendach i inflacji mógłby zaczynać hossę.
Życzyłbym sobie nie popełniać błędów, których jestem świadom.
środa, 8 stycznia 2014
Wszyscy jesteśmy ultrasami
Witam po przerwie świąteczno-noworocznej. Ostatnio na blogu wpisów coraz mniej, choć jeszcze nie jest tak tragicznie jak na blogach goldbugów. Od kiedy zainteresowałem się powtórnie metalami, wertuję polską blogosferę poświęconą kruszcom i ze smutkiem zauważyłem, że ostatnie krachy na złocie zniechęciły wielu autorów do zamieszczania nowych wpisów. Dziś o giełdzie też nie napiszę, bo od ostatnich analiz niewiele się zmieniło - obstawiłem niewielkie krótkie pozycję na USA i Ger, nazbierałem trochę certów na kawę i pogrywam na futach.
Im więcej biegam i im zdrowiej się odżywiam, tym bardziej cierpi na tym blog. Kiedyś wystarczyło wieczorkiem otworzyć piwko i teksty same się sypały. Teraz rzadko piję, giełda mnie już tak nie ekscytuje (najwyższy czas grać bez emocji ;) , a filozoficzne podróże przycinam naukowym sceptycyzmem. Kiedyś zaczytywałem się racjonalnie brzmiącymi teoriami i zaraz robiłem z nich wykłady, dziś odnoszę wrażenie, że prawdziwe są tylko wzory matematyczne. Jeśli zbiorę się, by o tym napisać, będzie to chyba jeden z ważniejszych wpisów na blogu.
Dziś napiszę o wczorajszym biegu, i wyznam szczerze, że nie z wewnętrznej potrzeby, ale na prośbę Tomka, który chciał poznać inną relację z tej wyprawy. Początkowo co prawda chciałem opisać nasz bieg, ale Tomek zrobił to tak ciekawie, że nie czułem abym mógł coś ciekawego dodać. Bieganie stało się częścią naszego (chłopaków z Drużyny Pierścienia) życia. Przez pierwsze półtora roku 3 razy w tygodniu biegałem sam niewielkie dystanse (5-8 km). Gdzieś w głowie tlił się plan, by zaliczyć kiedyś maraton, ale wydawał się tak odległy i nierealny, że rozkładałem go na lata. Wszystko zmieniło się, gdy zacząłem na początku 2013 roku biegać z Jarkiem (tu fotografia z późniejszego biegu) :
Wymiana doświadczeń i zdrowa męska rywalizacja sprawiły, że zaczęliśmy biegać częściej i na dłuższe dystanse. Jednak prawdziwego motywacyjnego kopa dał mi Tomek, który po kilku miesiącach biegania nie kalkulował czy i jak biec maraton, tylko pewnego dnia wziął butelkę z wodą, parę zł na drogę i przeczłapał królewski dystans. Mityczny maraton okazał się dla niego tylko dłuższym biegiem, więc zrewidowałem swoje plany i postanowiłem zaliczyć jakiś oficjalny bieg na 42 km (swoje przygody z Maratonem Solidarności opisałem kilka miesięcy temu).
Poprzez Tomka poznałem również Michała (vel Gimli), który stał się nieodłącznym kompanem naszych późniejszych wypraw. A pomysły na nie posypały się jak z rękawa, w końcu w promieniu kilkudziesięciu km mamy lasy, jeziora, wsie, 3 miasta, morskie plaże, a nawet góry. Tradycją stały się cotygodniowe biegi morsa:
Zaczęliśmy też wymieniać się książkami. Wcześniej przeczytałem tylko osobistą książkę Murakamiego o maratonach. Kupiłem ją, bo lubię jego powieści, imponowało mi wtedy, że biega co roku maraton, a raz przebiegł nawet ultra - 2 maratony na raz! (coś, czego nawet nie brałem pod uwagę). Kiedy jednak zetknąłem się z książkami Scotta Jurka, Piotra Kuryło, Chrissie Wellington, Deana Karnazesa czy Richa Rolla oraz kultowymi Urodzonymi Biegaczami, dotarło do mnie, że są zwykli ludzie, którzy biegają po kilkaset km. Nie urodzili się tacy, po prostu dużo biegali, zdrowo się odżywiali i czerpali siłę z wewnętrznej potrzeby biegania, którą ja również wiele razy czułem. Dean i Murakami zaczęli biegać w 30-ste urodziny (dokładnie tak jak ja), Rich bodajże 2 lata przed 40-stką. Rzeczy niewyobrażalne leżą na wyciągnięcie ręki.
Zrozumiałem, że mogę przebiec dużo więcej, zapragnąłem również poczuć stan oddzielenia ciała od umysłu, o którym pisali ultra-maratończycy. Zaczęły pociągać mnie trudy i wyrzeczenia. Na samym początku biegania naturalnie odstawiłem mięso inne niż ryby (ryby zostawiłem, bo nie wyobrażałem sobie wigilii bez karpia), ale pół roku później i ryby poszły w odstawkę. Niedawno przechodziłem na weganizm, jednak po dogłębnych studiach problemu z witaminą B12 wśród wegan (a szczególnie sportowców) postanowiłem przywrócić jajka i nabiał do diety. Nie chcę brać sztucznych suplementów - skoro nasz organizm nie może żyć bez odzwierzęcych produktów, będę je spożywał, choć najlepiej czuję się jedząc kasze, soczewicę, fasolę, brązowy ryż, warzywa i sosy pomidorowe. Odrzuciłem słodycze, uwolniłem się nawet od mleczno-czekoladowego nałogu (przerzuciłem się na czekoladę gorzką), zacząłem miksować orzechy z warzywami i owocami.
Nie robiłem tego na siłę, po prostu z czasem zaczęło mi się robić niedobrze po zjedzeniu nadziewanych czekoladek czy ciast; czułem jak spada energia, musiałem po każdej niezdrowej przekąsce przegryźć jabłko czy pomarańczę, żeby poczuć świeży sok. Zaczęło włączać mi się ssanie na "zielsko", a gdy za dużo ćwiczyłem, uzupełniałem niedobory kalorii olejem lnianym-budwigowym lub rzepakowym tłoczonym na zimno. Wewnętrzna przemiana dotyczy każdego z nas, Tomek i Jarek również zostali wegetarianami.
Po maratonie "Amber" postanowiliśmy zorganizować w 2014 prywatny ultra maraton, roboczo nazwany 3city ultra. Dystans 80km, większość trasy trójmiejskimi lasami + najbardziej znane miejsca Gdyni, Gdańska i Sopotu. Ultra nas jednak tak kusił, że w ramach rekonesansu postanowiliśmy wyskoczyć mini ultra 60 km już na początku roku jak wszyscy zjadą z urlopów. Padło na 6 stycznia w 3 króli.
Ok. 7.30 startujemy, 2km dalej spotkanie z Michałem, wbiegamy do lasu, poślizgnąłem się, ubabrałem rękawiczki, Tomek traci zasięg endomondo i się martwi, że mu nie zaliczy pierwszych km. Takie standardowe pierwsze kilometry, nim odezwie się zew natury, euforia biegacza, czy jak tam zwał. Gdy już jesteśmy rozgrzani, podziwiamy piękno przyrody, wystawiam twarz i dłonie na słońce, by łyknąć trochę D3. Pierwsze 30km wspominam najlepiej, uwielbiam leśne trasy, zimą brakuje zapachu drzew, ale i tak pogoda cudowna jak na styczeń. Co jakieś 10km przechodzimy w szybki marsz, żeby oszczędzać energię na ostatnie kilometry (w końcu nie wiemy co będzie po dystansie 42 km). Trochę się gubimy (finalna trasa rozciągnie się do 66 km), ale w takim otoczeniu przyrody to nas cieszy.
Za Witominem kończą się zapasy kalorii, jesteśmy już po 34 km, zatem minęliśmy mityczną ścianę maratońską. Do przodu gna nas wizja obiadku w Green Wayu, robimy najszybszy kilometr wyprawy. Docieramy wreszcie do restauracji, ale witają nas zamknięte drzwi - otwierają za 20 minut. Akurat wystarczy, żeby podskoczyć na skwer Kościuszki i machnąć fotkę przy ORP Błyskawicy:
Potem chłopaki wciągają pączki (ja dopijam mocno już spieniony sok jabłkowy teściowej) i wracamy pod dźwierzeje GW. Chłopaki trawią już pączki, więc biorą tylko drugie dania, ja pochłaniam porcję gulaszu sojowego, zupę warzywną i koktajl z mango (ceny niższe o blisko 30% niż w Gdańsku!) :
Po wyjściu zbiegamy na plażę, każdy trochę inaczej - Tomka i mnie niesie świeża energia, a Michał gdzieś z tyłu zmaga się z pełnym żołądkiem. Pokonaliśmy dystans maratonu, przed nami jeszcze 24 km. Czujemy się dobrze, ale Tomek chce przy okazji zaliczyć słynne gdyńskie klify. Pomysł nam się podoba, więc biegamy tu i tam po różnych schodkach, nim trafiamy na szlak. Widoki przepiękne:
ale gdy schodzimy w kierunku plaży jesteśmy już wyraźnie zmęczeni. Robi się nam też zimno - pod kurtką mam tylko koszulkę z krótkim rękawem, gdy biegniemy jest OK, ale przy przejściu w marsz szybko marznę. Trasa staje się nieciekawa - na bulwarze tłumy turystów, trzeba skupiać się na wymijaniu i niekolidowaniu. Za Jelitkowem Michał skręca w park, wreszcie schodzimy z asfaltu i ludzi też dużo mniej. W głowie mam już tylko jeden cel - byle do Brzeźna, tam się tradycyjnie kąpiemy w czasie biegów morsa, z powrotem będzie już tylko 12 km. Skończyła się sielanka, grupa się rozbija, Michał najwyraźniej strawił pączki, bo wyrywa do przodu, potem biegnę ja, a tyły obstawia Tomek. Wpadamy w lekki letarg i każdy drałuje swoim tempem - nawet gdy próbuję zrównać się z Tomkiem, nie udaje mi się utrzymać wolniejszego tempa, z kolei lekkie przyspieszenie do tempa Michała rodzi natychmiastowy bunt systemu.
Brzeźno mijamy bez większych sentymentów. Robimy krótki postój w sklepiku, wchłaniamy różne frugo i tymbarki i szykujemy "plan" na ostatni etap. W teorii powinno być tak: zostało 12 km, więc idziemy 1, biegniemy 5, znowu idziemy 1, biegniemy jednego "park runa" i wreszcie w ciepłym domu. W praktyce po 100 metrach marszu, tak szczękamy zębami, że nie ma zmiłuj - trzeba truchtać. Kolejny przystanek - polibuda, tutaj udaje się przemaszerować na drugi koniec i zaczynamy wspinaczkę po ul. Sobieskiego. Gdzieś na rozstaju dróg po przebiegnięciu 60 km Michał odbija w swoje rejony, co Tomek uwiecznia zdjęciem z telefonu:
Zostało 6 km do domu, ale biegnie się jakoś łatwiej. Umysł nie rejestruje już wszystkich bodźców, kolejne punkty znanej nam dobrze trasy zdają się zlewać. Podbieg łostowicką, który budził trwogę w Brzeźnie, nie robi teraz specjalnego wrażenia. Tylko pies przy zakładzie kamieniarskim tradycyjnie mnie wystraszył (tak bardzo, że aż sam czmychnął spod płotu).
Gdy docieramy w rejony osiedla (ostatnie 2 km) coś się w nas przełącza i przez chwilę prawie się ścigamy. Gdyby nie świadomość lekkiego wkurzenia małżonki, która cały dzień spędziła z dzieciakami i kiedy dzwoniła rozładowała mi się komórka, byłbym skłonny nawet dobić rundkami wokół stawu do 70 km, ale to tylko złudzenie - jak tylko pożegnałem się z Tomkiem, po przebiegnięciu jakichś 300 metrów poczułem ból w okolicach kolana i lewej stopy. Chwilę później prawie skręciłem kostkę na kamieniu. Tyle wystarczyło, bym karnie przemaszerował ostatnie metry.
Jak każda pierwsza impreza, tak i pierwszy ultra był wyjątkowym przeżyciem. W jakiś sposób splotły się nasze losy i choć długich biegów będzie jeszcze wiele, to drugi pierwszy się nie powtórzy. Nie poczułem nic mistycznego, nie dotknąłem skrajnych sytuacji, jakie opisywał np. Dean, prawdę mówiąc oszczędzałem się, żeby mieć pewność, że dobiję do mety. Na ultra walkę przyjdzie jeszcze czas ;) Następnego dnia byłem jeszcze trochę obolały, ale do wieczora zostały tylko lekkie zakwasy. Robię profilaktycznie 2 dni przerwy, ale podobno Michała już dziś niosło, żeby rozbiegać kości.
Im więcej biegam i im zdrowiej się odżywiam, tym bardziej cierpi na tym blog. Kiedyś wystarczyło wieczorkiem otworzyć piwko i teksty same się sypały. Teraz rzadko piję, giełda mnie już tak nie ekscytuje (najwyższy czas grać bez emocji ;) , a filozoficzne podróże przycinam naukowym sceptycyzmem. Kiedyś zaczytywałem się racjonalnie brzmiącymi teoriami i zaraz robiłem z nich wykłady, dziś odnoszę wrażenie, że prawdziwe są tylko wzory matematyczne. Jeśli zbiorę się, by o tym napisać, będzie to chyba jeden z ważniejszych wpisów na blogu.
Dziś napiszę o wczorajszym biegu, i wyznam szczerze, że nie z wewnętrznej potrzeby, ale na prośbę Tomka, który chciał poznać inną relację z tej wyprawy. Początkowo co prawda chciałem opisać nasz bieg, ale Tomek zrobił to tak ciekawie, że nie czułem abym mógł coś ciekawego dodać. Bieganie stało się częścią naszego (chłopaków z Drużyny Pierścienia) życia. Przez pierwsze półtora roku 3 razy w tygodniu biegałem sam niewielkie dystanse (5-8 km). Gdzieś w głowie tlił się plan, by zaliczyć kiedyś maraton, ale wydawał się tak odległy i nierealny, że rozkładałem go na lata. Wszystko zmieniło się, gdy zacząłem na początku 2013 roku biegać z Jarkiem (tu fotografia z późniejszego biegu) :
Wymiana doświadczeń i zdrowa męska rywalizacja sprawiły, że zaczęliśmy biegać częściej i na dłuższe dystanse. Jednak prawdziwego motywacyjnego kopa dał mi Tomek, który po kilku miesiącach biegania nie kalkulował czy i jak biec maraton, tylko pewnego dnia wziął butelkę z wodą, parę zł na drogę i przeczłapał królewski dystans. Mityczny maraton okazał się dla niego tylko dłuższym biegiem, więc zrewidowałem swoje plany i postanowiłem zaliczyć jakiś oficjalny bieg na 42 km (swoje przygody z Maratonem Solidarności opisałem kilka miesięcy temu).
Poprzez Tomka poznałem również Michała (vel Gimli), który stał się nieodłącznym kompanem naszych późniejszych wypraw. A pomysły na nie posypały się jak z rękawa, w końcu w promieniu kilkudziesięciu km mamy lasy, jeziora, wsie, 3 miasta, morskie plaże, a nawet góry. Tradycją stały się cotygodniowe biegi morsa:
Michał, ja i Tomek |
Zaczęliśmy też wymieniać się książkami. Wcześniej przeczytałem tylko osobistą książkę Murakamiego o maratonach. Kupiłem ją, bo lubię jego powieści, imponowało mi wtedy, że biega co roku maraton, a raz przebiegł nawet ultra - 2 maratony na raz! (coś, czego nawet nie brałem pod uwagę). Kiedy jednak zetknąłem się z książkami Scotta Jurka, Piotra Kuryło, Chrissie Wellington, Deana Karnazesa czy Richa Rolla oraz kultowymi Urodzonymi Biegaczami, dotarło do mnie, że są zwykli ludzie, którzy biegają po kilkaset km. Nie urodzili się tacy, po prostu dużo biegali, zdrowo się odżywiali i czerpali siłę z wewnętrznej potrzeby biegania, którą ja również wiele razy czułem. Dean i Murakami zaczęli biegać w 30-ste urodziny (dokładnie tak jak ja), Rich bodajże 2 lata przed 40-stką. Rzeczy niewyobrażalne leżą na wyciągnięcie ręki.
Zrozumiałem, że mogę przebiec dużo więcej, zapragnąłem również poczuć stan oddzielenia ciała od umysłu, o którym pisali ultra-maratończycy. Zaczęły pociągać mnie trudy i wyrzeczenia. Na samym początku biegania naturalnie odstawiłem mięso inne niż ryby (ryby zostawiłem, bo nie wyobrażałem sobie wigilii bez karpia), ale pół roku później i ryby poszły w odstawkę. Niedawno przechodziłem na weganizm, jednak po dogłębnych studiach problemu z witaminą B12 wśród wegan (a szczególnie sportowców) postanowiłem przywrócić jajka i nabiał do diety. Nie chcę brać sztucznych suplementów - skoro nasz organizm nie może żyć bez odzwierzęcych produktów, będę je spożywał, choć najlepiej czuję się jedząc kasze, soczewicę, fasolę, brązowy ryż, warzywa i sosy pomidorowe. Odrzuciłem słodycze, uwolniłem się nawet od mleczno-czekoladowego nałogu (przerzuciłem się na czekoladę gorzką), zacząłem miksować orzechy z warzywami i owocami.
Nie robiłem tego na siłę, po prostu z czasem zaczęło mi się robić niedobrze po zjedzeniu nadziewanych czekoladek czy ciast; czułem jak spada energia, musiałem po każdej niezdrowej przekąsce przegryźć jabłko czy pomarańczę, żeby poczuć świeży sok. Zaczęło włączać mi się ssanie na "zielsko", a gdy za dużo ćwiczyłem, uzupełniałem niedobory kalorii olejem lnianym-budwigowym lub rzepakowym tłoczonym na zimno. Wewnętrzna przemiana dotyczy każdego z nas, Tomek i Jarek również zostali wegetarianami.
Po maratonie "Amber" postanowiliśmy zorganizować w 2014 prywatny ultra maraton, roboczo nazwany 3city ultra. Dystans 80km, większość trasy trójmiejskimi lasami + najbardziej znane miejsca Gdyni, Gdańska i Sopotu. Ultra nas jednak tak kusił, że w ramach rekonesansu postanowiliśmy wyskoczyć mini ultra 60 km już na początku roku jak wszyscy zjadą z urlopów. Padło na 6 stycznia w 3 króli.
Ok. 7.30 startujemy, 2km dalej spotkanie z Michałem, wbiegamy do lasu, poślizgnąłem się, ubabrałem rękawiczki, Tomek traci zasięg endomondo i się martwi, że mu nie zaliczy pierwszych km. Takie standardowe pierwsze kilometry, nim odezwie się zew natury, euforia biegacza, czy jak tam zwał. Gdy już jesteśmy rozgrzani, podziwiamy piękno przyrody, wystawiam twarz i dłonie na słońce, by łyknąć trochę D3. Pierwsze 30km wspominam najlepiej, uwielbiam leśne trasy, zimą brakuje zapachu drzew, ale i tak pogoda cudowna jak na styczeń. Co jakieś 10km przechodzimy w szybki marsz, żeby oszczędzać energię na ostatnie kilometry (w końcu nie wiemy co będzie po dystansie 42 km). Trochę się gubimy (finalna trasa rozciągnie się do 66 km), ale w takim otoczeniu przyrody to nas cieszy.
Docieramy do Gdyni, przy kupce gruzu uwieczniamy ten ekscytujący moment |
Za Witominem kończą się zapasy kalorii, jesteśmy już po 34 km, zatem minęliśmy mityczną ścianę maratońską. Do przodu gna nas wizja obiadku w Green Wayu, robimy najszybszy kilometr wyprawy. Docieramy wreszcie do restauracji, ale witają nas zamknięte drzwi - otwierają za 20 minut. Akurat wystarczy, żeby podskoczyć na skwer Kościuszki i machnąć fotkę przy ORP Błyskawicy:
Obejrzawszy tę fotkę, Michał nadał sobie ksywę "Gimli" |
Potem chłopaki wciągają pączki (ja dopijam mocno już spieniony sok jabłkowy teściowej) i wracamy pod dźwierzeje GW. Chłopaki trawią już pączki, więc biorą tylko drugie dania, ja pochłaniam porcję gulaszu sojowego, zupę warzywną i koktajl z mango (ceny niższe o blisko 30% niż w Gdańsku!) :
Po wyjściu zbiegamy na plażę, każdy trochę inaczej - Tomka i mnie niesie świeża energia, a Michał gdzieś z tyłu zmaga się z pełnym żołądkiem. Pokonaliśmy dystans maratonu, przed nami jeszcze 24 km. Czujemy się dobrze, ale Tomek chce przy okazji zaliczyć słynne gdyńskie klify. Pomysł nam się podoba, więc biegamy tu i tam po różnych schodkach, nim trafiamy na szlak. Widoki przepiękne:
ale gdy schodzimy w kierunku plaży jesteśmy już wyraźnie zmęczeni. Robi się nam też zimno - pod kurtką mam tylko koszulkę z krótkim rękawem, gdy biegniemy jest OK, ale przy przejściu w marsz szybko marznę. Trasa staje się nieciekawa - na bulwarze tłumy turystów, trzeba skupiać się na wymijaniu i niekolidowaniu. Za Jelitkowem Michał skręca w park, wreszcie schodzimy z asfaltu i ludzi też dużo mniej. W głowie mam już tylko jeden cel - byle do Brzeźna, tam się tradycyjnie kąpiemy w czasie biegów morsa, z powrotem będzie już tylko 12 km. Skończyła się sielanka, grupa się rozbija, Michał najwyraźniej strawił pączki, bo wyrywa do przodu, potem biegnę ja, a tyły obstawia Tomek. Wpadamy w lekki letarg i każdy drałuje swoim tempem - nawet gdy próbuję zrównać się z Tomkiem, nie udaje mi się utrzymać wolniejszego tempa, z kolei lekkie przyspieszenie do tempa Michała rodzi natychmiastowy bunt systemu.
Brzeźno mijamy bez większych sentymentów. Robimy krótki postój w sklepiku, wchłaniamy różne frugo i tymbarki i szykujemy "plan" na ostatni etap. W teorii powinno być tak: zostało 12 km, więc idziemy 1, biegniemy 5, znowu idziemy 1, biegniemy jednego "park runa" i wreszcie w ciepłym domu. W praktyce po 100 metrach marszu, tak szczękamy zębami, że nie ma zmiłuj - trzeba truchtać. Kolejny przystanek - polibuda, tutaj udaje się przemaszerować na drugi koniec i zaczynamy wspinaczkę po ul. Sobieskiego. Gdzieś na rozstaju dróg po przebiegnięciu 60 km Michał odbija w swoje rejony, co Tomek uwiecznia zdjęciem z telefonu:
Zostało 6 km do domu, ale biegnie się jakoś łatwiej. Umysł nie rejestruje już wszystkich bodźców, kolejne punkty znanej nam dobrze trasy zdają się zlewać. Podbieg łostowicką, który budził trwogę w Brzeźnie, nie robi teraz specjalnego wrażenia. Tylko pies przy zakładzie kamieniarskim tradycyjnie mnie wystraszył (tak bardzo, że aż sam czmychnął spod płotu).
Gdy docieramy w rejony osiedla (ostatnie 2 km) coś się w nas przełącza i przez chwilę prawie się ścigamy. Gdyby nie świadomość lekkiego wkurzenia małżonki, która cały dzień spędziła z dzieciakami i kiedy dzwoniła rozładowała mi się komórka, byłbym skłonny nawet dobić rundkami wokół stawu do 70 km, ale to tylko złudzenie - jak tylko pożegnałem się z Tomkiem, po przebiegnięciu jakichś 300 metrów poczułem ból w okolicach kolana i lewej stopy. Chwilę później prawie skręciłem kostkę na kamieniu. Tyle wystarczyło, bym karnie przemaszerował ostatnie metry.
Jak każda pierwsza impreza, tak i pierwszy ultra był wyjątkowym przeżyciem. W jakiś sposób splotły się nasze losy i choć długich biegów będzie jeszcze wiele, to drugi pierwszy się nie powtórzy. Nie poczułem nic mistycznego, nie dotknąłem skrajnych sytuacji, jakie opisywał np. Dean, prawdę mówiąc oszczędzałem się, żeby mieć pewność, że dobiję do mety. Na ultra walkę przyjdzie jeszcze czas ;) Następnego dnia byłem jeszcze trochę obolały, ale do wieczora zostały tylko lekkie zakwasy. Robię profilaktycznie 2 dni przerwy, ale podobno Michała już dziś niosło, żeby rozbiegać kości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)