wtorek, 25 lutego 2025

Maraton Etna

O wizji, koloniach i turystyce


W trakcie prac nad adaptacją opowiadania Edgara A. Poego zetknąłem się z książką Italczyk Anny Radcliffe, z której zapożyczyłem scenę zachodu słońca na tle Wezuwiusza. Tekst z końca XVIII wieku musiał aktywować się rok później w trakcie spaceru, kiedy Spotify wylosował utwór Perfection or Vanity zespołu Dimmu Borgir. Zobaczyłem wtedy w wyobraźni szczyt wulkanu i obraz ten już na stałe zespolił się z muzyką. Za każdym razem kiedy startowały majestatyczne tony Perfection, widziałem wyrastający z chmur szczyt przypominający górę Fuji. Zaczęła krystalizować się wizja. Nie udało mi się co prawda przeforsować rodzinnego wypadu do Neapolu, gdzie z centrum do Wezuwiusza wychodzi idealnie półmaraton. Ale kiedy pojawiła się opcja Sycylii, wiedziałem już, że wizja urzeczywistni się na wulkanie Etna.

Jestem z pokolenia, które w latach 90-tych granicę przekraczało co najwyżej okrążając słupek w Tatrach czy Sudetach. Z zakładu taty jeździliśmy z bratem na kolonie w polskie góry i nad Bałtyk, gdzie za dnia głównie się chodziło do różnych punktów turystycznych, a wieczorem stawiało grzywkę na żel, spryskiwało Hizem i tańczyło wolne z dziewczynami na dyskotekach. Były też obozy żeglarskie, nawet jeden w Szwecji, ale zawsze bazą były długie wycieczki piesze i tania stołówka. Dopiero pisząc ten akapit zdałem sobie sprawę, że wtedy uformowało się moje podejście do podróży. Córki się buntują, że zamiast poleżeć w jakimś kurorcie nad morzem wybieramy z żoną antyczne miasta, gdzie przeciągam je po 20 km dziennie przez każdą ruinkę. Teraz jak są starsze, mogę przynajmniej zostawić je w jakiejś kawiarni czy perfumerii i obskoczyć w tym czasie kilka kościółków. Myślę jednak, że i one zostały już naznaczone i poleganie na własnych nogach odcisnęło na nich piętno.

Przez kilkanaście lat podstawówki i średniej zaczytywałem się książkami o Grecji i Rzymie, zbierałem albumy ze zdjęciami antycznej sztuki. W 2003 przez tydzień byliśmy z bratem w Paryżu i po przejściu całego Luwru, gdzie na wyciągnięcie ręki stały te wszystkie skarby, przez kolejne 10 lat nie szukałem żadnej nowej okazji do wyjazdu. Po upowszechnieniu się tanich linii lotniczych miałem okres zachłyśnięcia się podróżami, ale potem zwolniłem. Przytłoczył mnie nadmiar wrażeń. Z jednej strony chcesz na własne oczy zobaczyć wszystko, co widziałeś na obrazach, dotknąć murów pamiętających mity, z drugiej to efemeryczne wyobrażenie zostaje zastąpione konkretnym wspomnieniem. Coś zyskujesz, coś tracisz. 

Dlatego w pewnym momencie zacząłem wykręcać się od wyjazdów zagranicznych (szczególnie, że dodatkowo jeździliśmy z ekipą biegać w polskie góry). Wolę kiedy żona czy starsza córka znajdują zorganizowane wycieczki dla siebie. Mi wystarczy spacer do lasu i audiobook. Cytując klasyka:



Jak już gdzieś lecimy razem, to zamiast zaliczać kolejne punkty na mapie, wolę pozostać w jednym miejscu na dłużej i możliwie w pełni je doświadczyć. Przejść boczne uliczki, zapuścić się na okoliczne łąki, zajrzeć w dzielnice mieszkalne, opuszczone domy. Poczuć prawdziwe życie mieszkańców, oddzielić je od wizytówki dla przyjezdnych. Moje turystyczne maratony bardzo w tym pomagają. 40-50 kilometrów wystarcza, żeby zwiedzić duże europejskie miasto w historycznych granicach lub poznać klimat prowincji. Tempo poruszania na własnych nogach ewolucyjnie pomaga zbudować w głowie mapę terenu, a wspomnienia są wyrazistsze, kiedy wiążą się z wysiłkiem. Później oczywiście, mimo początkowego oporu jestem bardzo zadowolony z takiego wyjazdu.


O planowaniu i troskach


W każdym razie wylot na Sycylię był już przypieczętowany i przystąpiłem do planowania podróży oraz samego maratonu. Bazy wypadowe podzieliliśmy na dwie części: Syrakuzy i Aci Trezza. Miasto Archimedesa chciałem zobaczyć możliwie w całości, natomiast miejscowości nad wyspami Cyklopów to niewielkie kurorty, więc spokojnie mogłem wydzielić jeden dzień na Etnę. Termin padł na czwartek, kolejny dzień po przyjeździe do Aci.

Z tego co zdążyłem się dowiedzieć, szlaki na Etnie są zimą dobrze widoczne, bo regularnie przemierzają je pojazdy gąsienicowe wożące turystów. Idąc od południa można dotrzeć do punktu Torre del Filosofo na ok. 2800 metrach. Dalej już wymagany jest przewodnik i kask. Znalazłem też relacje, że nikt tego nie sprawdza i można iść do samego szczytu. Kusiło mnie, by iść do końca, ale decyzję zostawiłem na Torre.

Temperatura o tej porze roku ok. -4 stopnie na górze. Jako że od 8 lat biegam tylko w krótkim rękawku zacząłem się tym spinać, bo widok typka bez odpowiedniego wyposażenia budzi niechęć przewodników i zawodowych wspinaczy. Doskonale ich rozumiem, bo beztroska i głupota są główną przyczyną nieszczęść i niepotrzebnych akcji ratunkowych. Z drugiej strony wiedziałem, że oficjalna trasa jest bezpieczna, a kiedy się ruszam, temperatury do -10 pokonuję w strefie komfortu. Spakowałem więc prewencyjnie do plecaka folię termiczną, kieszonkową wiatrówkę i przeciwdeszczówkę. W razie wypadku ochronią przed szybkim wyziębieniem. Zabrałem też latarkę czołówkę, na wypadek gdyby złapał mnie zmrok. Do tego wafelki, litr wody, litr pulpy gruszkowej i pół litra kefiru, gdybym się przesłodził.

Ubiór: buty Inov-8 do biegania w górach, długie leginsy i koszulka z górskiego ultra, gdyby ktoś się czepiał.


Kilka kilometrów od miejscowości Zafferana Etnea znalazłem parking, z którego do okolic szczytu zrobiłbym akurat półmaraton.

W środę przyjechaliśmy do Aci Trezza, zwiedziliśmy z Elą nabrzeże do zamku Normanów i zrobiliśmy zakupy, bo do biegu górskiego należy zadbać jeszcze o 3 elementy tuż przed startem: wyspać się, opróżnić rano flaki i zjeść porządną jajecznicę (taką jak przygotował Tomek przed Łemkowyną 150 i do teraz mi wypomina, że mu narzekałem, że była za ciężka). Tomku, miałeś rację - jajecznica z cebulką na maśle, pajda chleba i kubek kawy to jest baza na pierwsze 20 km. Może czasem ciężko po niej, ale nie ma lepszego paliwa.

Obudziłem się w środku nocy po 4 godzinach snu i nie zapadłem już w kolejny. W Syrakuzach dałem się ponieść śródziemnomorskiej aurze i wypiłem kilka razy wino. Nie upiłem się ani nie miałem kaca, ale mój organizm reaguje emocjonalnym rozdrażnieniem przez kilka następnych dni. Z tego powodu praktycznie odstawiłem alkohol - w ciągu roku piję kilka razy, zazwyczaj na jakimś wyjeździe i piwka po maratonie. Na stres przed potencjalnym przekroczeniem "legalnego" szlaku za Torre Filosofo, rozdrażnienie po alkoholu, niepokój, że za mało spałem (niepotrzebnie, nie czułem w ogóle senności) nałożyły się informacje o umizgach Trumpa do Putina. Dość tego - zamknąłem wszystkie kanały analityczne, włączyłem muzykę, leżałem i czekałem na start. Niepokój utrzymywał się, ale to było czysto fizyczne uczucie, któremu pozwoliłem trwać. Wiedziałem, że naturalnie wypali się po kilku kilometrach biegu.


Strada Provinciale 92: 0-12 km


Wszystkie elementy przygotowań pomyślnie wypaliły i o 8 wyjechałem. No poza jednym elementem: wygrzebując czołówkę z dna plecaka zauważyłem, że została dociśnięta ubraniami i włączyła się. Musiała długo się palić, bo zostało niewiele światła. Miało to konsekwencje, ale o tym później. Przeoczyłem też jeden ważny fakt: tylko pierwszego dnia widzieliśmy z Katanii szczyt Etny. Później już zawsze tonęła w chmurach.

Zbliżałem się do parkingu. Serpentyny nachylały się coraz bardziej stromo. Kilka razy przeciąłem mgłę. Znalazłem zakręt, zostawiłem auto i witaj przygodo!


Krajobraz przepiękny. Jęzory dawno zastygłej lawy, wyrastające z nich krzewy i trawy. Tempo 5 km na godzinę łagodnym nachyleniem 70-80 metrów w górę na każdy kilometr trasy. Ulica praktycznie pusta, samochody mijały mnie może z raz na pół godziny.




Po pierwszych kilometrach zaczęły wyłaniać się z mgły szczyty pierwszych wzgórz.



Czasami promienie słońca przedostawały się zza chmur. Na tej wysokości (1100-1500 metrów) było ciepło.


Na 4 km natknąłem się na grupkę przy grocie Cassone. Odczekałem aż się ubiorą i wejdą do środka i wszedłem za nimi. Nie miałem kasku, a moja czołówka ledwie dawała światło, więc po kilku metrach zawróciłem.


Czasem teren magmowy ustępował roślinności. Zaczęły się też wyłaniać pierwsze zaśnieżone szczyty.


Biegi górskie mają jedną cechę wspólną: jeśli widzisz jakiś piękny szczyt, to zazwyczaj okazuje się, że musisz na niego wejść. A potem na kolejny i kolejny. Ze szczytu droga, którą przebyłeś wygląda jak drobna wstęga.


Drzewa liściaste ustąpiły iglastym. Niektóre miały takie duże szyszki:


Śniegu było coraz więcej. Kilka razy do biegu zerwały się jakieś zające bądź inne szaro-srebrne ssaki. W końcu linia drzew i krzewów skończyła się.



I wtedy trafiłem na pierwszy parking. Grupa turystów szykowała się do wejścia na jeden z wielu szlaków.


Nagle wszedłem jakby do innego świata. Wcześniej czułem się, jakbym był na tej górze sam. Teraz parking pełen samochodów i autokarów z wycieczkami. Dotarłem nad pierwszy krater: Silvestri.





Kolejny kilometr parkingów prowadził do głównego wejścia na Etnę z hotelem i kolejką linową. Dotychczas wypiłem jedną wodę 0.3 litra. Na kolejny etap wyciągnąłem nektar gruszkowy, cukier będzie potrzebny.


Do Torre Filosofo: 12-18 km


Wcześniej myślałem sobie tak: ale łatwo się idzie, w tym tempie zrobię 20 km w 4 godziny, a potem zbiegnę w dół we dwie. Tym się różni turystyczny spacerek ulicą pod górę od górskiego ultra, gdzie trasa jest zazwyczaj szlakiem, którym wchodzi się jak po schodach.

Zejście z ulicy natychmiast zrewidowało mój optymizm. Nie dość, że szło się jak po schodach, to jeszcze w grząskim śniegu zmieszanym z wulkanicznym pyłem, na którym nogi zapadały się po kostki. 


Nie dało się po tym iść. Zacząłem kombinować z innymi rodzajami podłoża. Zazwyczaj był to lód z pyłem, a czasem pumeksowe podłoże z resztkami lodu. Oba były znacznie lepsze od tej zmielonej brei, bo stopa zapadała się rzadko i można było drałować pod górę.


Po jakimś czasie nabrałem w tym wprawy i wrócił optymizm. Znowu byłem sam. Do stacji kolejki linowej na ok. 2500 metrach spotkałem tylko jednego turystę.


Robiło się coraz chłodniej.


Wkraczałem na tereny z imponującymi podobno widokami, niestety widoczność zanikała proporcjonalnie do wysokości.


W końcu wszystko pokryła mgła.


Z której wyłoniły się szczyty przy Torre Filosofo. W samą porę, bo zaczęły mnie już na stromiznach łapać skurcze przy kolanach. Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcie i przeszły.


Trasa biegła przez przystanek dla autobusów-spychaczy, które przywoziły i zabierały wycieczki. Mój strój zaczął przyciągać spojrzenia, więc przebiegłem kawałek, aby nie wkurzać przewodników. Znowu byłem sam. Wyciągnąłem telefon i zacząłem studiować mapkę. Gdzie to Torre Filosofo? I co to dokładnie jest. Co powinienem zobaczyć w tej mgle i śniegu? Zauważyłem jednego wędrowca, który skręcił w lewo. Poszedłem tą samą ścieżką. I wtedy dotarłem na skraj krateru barbagallo. Wow.


Nie będę ściemniał: bałem się zbliżyć do krawędzi. Przez to źle trzymałem telefon, żeby wiatr nie porwał go w czeluść i na filmie nagrał mi się paluch.


Trzeba było podjąć decyzję: idę dalej, czy zawracam. Niedaleko zobaczyłem parujący kawałek skały. Postanowiłem zrobić przy nim filmik i udać się w drogę powrotną. Miałem nadto wrażeń, a do szczytu jeszcze 3.5 km we mgle. Kiedyś wrócę tu jak będzie ciepło, ruszę spod parkingu i przejdę na drugą stronę góry. Plan minimum wykonany.



Zbieg: 18-30 km


Po filmowaniu i gmeraniu w telefonie zgrabiały mi ręce. Zacząłem truchtać w kierunku zejścia. Zbiegam z góry i... po każdym kroku wpada mi śnieg z pyłem do butów. Po jakichś stu metrach musiałem się zatrzymać, tak się nie dało biec. Stopy kompletnie przemoczone.

Musiałem zmniejszyć tempo i stawiać stopy na lód z boku. Śnieg już nie wpadał, ale raz na kilka minut stopa się zapadała. Podczas jednego z takich tąpnięć wpadłem po kolana i przystopował mnie skurcz łydki. Nie pierwszy, nie ostatni. Bywały gorsze.

Zbieg bez większych historii. Pod koniec, kiedy docierałem do hotelu, napotkałem dandysa w płaszczyku z szalikiem, stawiającego pierwsze kroki pod górę. Zapytał czy daleko jeszcze do baru na 2500 metrach. No, trochę daleko. Spojrzałem na jego buty z płaskimi podeszwami. Będzie w tym ciężko, uśmiechnąłem się. On też się uśmiechnął i spytał czy będzie lawa po drodze. Niestety nie będzie. Życzyłem mu powodzenia i zszedłem na asfalt.


Z parkingu do Torre Filozofo szedłem prawie 2 godziny, z powrotem nieco ponad 40 minut. Łącznie przebyłem dotychczas 24 km, w tym 2 pod górę. To wszystko na porannej jajecznicy i gruszkowym nektarze. Czas już wyciągnąć tajną broń: kefir z paczką wafelków. Dreptałem i zajadałem, obok bębnił mały grad. Z każdym krokiem będzie cieplej i bardziej sucho.

Żeby nie ryzykować wydrenowania baterii z telefonu zabrałem odtwarzacz MP3. Mam go od kilkunastu lat i przebiegłem z nim niezliczone kilometry. Kiedyś wgrywałem na niego audiobooki zgrywane z płyt CD wypożyczanych w bibliotece. Oprócz książek mieści listę utworów, którą znam na pamięć. Założyłem słuchawki i wszedłem do mojego świata. Sunąłem w dół i wyśpiewywałem każdy przebój.


Czas płynął szybko, ale do 40 km brakowało mi 5. Tomek nazywa to maratonem mentalnym, bo brakuje 2 km do pełnych 42, ale przypomnę tylko, że mój zegarek niedoszacowuje odległości i ostatnio jak biegliśmy razem 36 km, miałem o 2 mniej niż Ty ;)

Założyłem, że najwyżej zbiegnę poniżej parkingu i zawrócę, choć taka trasa nie wydawała się zbyt emocjonująca. Nagle zobaczyłem oznaczenie szlaku:


Czerwony szlak i 1.35 km do jakiejś Chiesy - czyli pewnie ruiny jakiegoś mrocznego, starego kościoła. Tak zinterpretowałem ten znak. Skręciłem z ulicy i trafiłem na najbardziej klimatyczny odcinek tego biegu. Jakbym przeniósł się do gotyckiej powieści. Szlak wyznaczały kupki usypane z kamieni. Ledwie je było widać w zagęszczającej się mgle.



Im bardziej wyglądałem kościoła, tym bardziej go nie było. Zacząłem dostrzegać ruiny w zarysach skał.

Tutaj też zetknąłem się z sytuacją, o której czytałem w relacjach z wejść na Etnę: drobinki żużlu wpadały mi do butów i co jakiś czas musiałem zatrzymać się, żeby je wysypać.




Kiedy definitywnie przekroczyłem 1.35 km, dotarło do mnie, że liczba ta oznacza coś innego niż odległość i zawróciłem. Rammstein wyśpiewywał akurat "We're all living in Amerika. Amerika ist wunderbar" gdy zaległa cisza - wyczerpała się bateria w MP3. Wróciłem na drogę asfaltową i do rzeczywistości. Dotarło do mnie wtedy, że im niżej zbiegam, tym gęstsza mgła.


Zacząłem się denerwować. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jechał w takim mleku. Od dawna nie widziałem żadnego samochodu. Zacząłem sobie wkręcać, że w takich warunkach nie można kierować i nie będę miał jak wrócić. Do auta miałem jeszcze jakieś 2 km. Wzniosłem ręce i prosiłem: 

- Boże! Przedmuchaj proszę trochę tę mgłę, żebym nie zarysował wynajętego auta o barierki i nie użerał się z ubezpieczycielem!

Wtedy Bóg odrzekł:

- Tego akurat nie mogę dla ciebie zrobić. Ale mogę zrobić to...

I po chwili wyłoniły się z mgły i powoli przetoczyły koło mnie dwa małe włoskie autka. Dostałem znak, że po takiej drodze można jeździć.

- Dzięki Ci Panie! - W tym momencie serce moje zrobiło się lekkie i radosne. Nie musiałem już pilnować baterii. Założyłem słuchawki i włączyłem listę z telefonu. Na ostatni kilometr biegu ustawiłem Perfection or Vanity:





czwartek, 13 lutego 2025

Bankructwo Rosji 2025

Na wieść o przymiarkach do rozmów pokojowych wystrzelił rubel, akcje rosyjskie, ukraińskie i polskie. Czy rynki dyskontują koniec wojny i powrót do starych interesów? Nowy pokój na lata? A może zawieszenie broni przed kolejnym starciem?

I

Na początku krótkie podsumowanie mojego światopoglądu, które rzutuje na emocjonalny stosunek:

Nie może istnieć w długim terminie równolegle niepodległa Polska i Imperium Rosyjskie. Imperium musi zniszczyć lub podporządkować Polskę. Tak samo jak nie może istnieć jednocześnie niepodległa Ukraina i Imperium Rosyjskie. Niepodległe państwa słowiańskie oraz bałtyckie do granicy z Niemcami muszą być rozsadzane od środka aż do pełnego podporządkowania. A jeśli historia da okazję, ich elity wycięte w pień i ludy w pełni zrusyfikowane.

Istnienie państw, w których żyje się lepiej i w dodatku ciągle zwiększających dobrobyt obywateli, nie jest możliwe w ramach wspólnego miru. I tym się różni bycie zadupiem Rosji od bycia zadupiem Zachodu. Zarówno Kongresówka jak i PRL gospodarczo były trzecim światem. A teraz jesteśmy państwem rozwiniętym i tylko do siebie możemy mieć pretensje, że przedkładamy pełen brzuch nad cywilizacyjne wyzwania.

Dlatego jako Polak zawsze staję po stronie tych, którzy przeciwstawiają się Imperium. Nie Rosjanom czy ich kulturze, bo lubię rosyjskie książki i zdarza mi się słuchać rosyjskie zespoły. Lubię surowe i minimalistyczne podejście świadomych Rosjan. Niestety takich jest niewielu. Jako całość poddani Imperium są rozpitą, nie ceniącą życia masą, bezwzględną zarówno dla podbijanych jak i własnych ziomków.

Uzasadnienie:

Zły i niesprawiedliwy system nie może przetrwać w sąsiedztwie systemu bardziej szanującego życie i wolność ludzi. Taki system musi albo się zmienić, albo odgrodzić murem, albo rozpaść. Zmiana jest niemożliwa, ponieważ to by oznaczało podważenie fundamentu, na którym zbudowana jest Rosja: do władzy dochodzą najbardziej bezwzględni i lojalni. Po obraniu z prawnej otoczki Imperium to mafijna struktura, w której nie liczą się kompetencje, tylko siła. Podskakujesz - przez okno wylatujesz.

Pozostaje zatem prosty wybór: albo się odgradzasz, albo rozpadasz. Dlatego Rosja odkąd istnieje, podbija sąsiednie ziemie. Musi podbić wszystko co leży pomiędzy strategicznymi obszarami, żeby oprzeć granicę o góry, wielkie rzeki, duże cywilizacje, a potem się odgrodzić. Tylko w ten sposób można zbudować autarkię i utrzymywać ludność w ryzach: może u nas biednie, ale przynajmniej spokojnie, bo tam na granicach zawsze jakaś wojna.


II

Termin bankructwo nie oznacza rozpadu państwa. Rosja zbankrutowała w 1998, a już 10 lat później z sukcesem najechała Gruzję. Bankructwo może mieć różne formy:

- uzależnienie od zewnętrznych źródeł finansowania i usadowienie polityków sterowanych przez obce mocarstwa

- hiperinflacja, reset oszczędności i budowanie struktur społecznych od nowa

dlatego nie łapcie mnie za słowa, kiedy np. okaże się, że rubel zostanie przyspawany do 1 centa, ale zostanie walutą wirtualną, bo handel będzie się odbywał barterowo za złoto czy ropę albo Rosja przerzuci armię na granicę z Chinami i nagle stanie się sojusznikiem Trumpa. W obu przypadkach będzie to oznaczało czasowe utracenie sprawczości w Europie Centralnej i bankructwo dotychczasowego reżimu.

Zwycięstwem Rosji, zaprzeczeniem bankructwa będzie każdy scenariusz, w którym Rosja podpisuje jakikolwiek traktat, w ramach którego obecny reżim zostaje przy władzy i dostaje ziemie Ukrainy. Ile znaczą traktaty, prawo międzynarodowe czy inne "deale", Rosja pokazuje każdego dnia. Zgodnie z logiką systemu, musi taki traktat prędzej czy później złamać, żeby osiągnąć strategiczny obszar i się odgrodzić.


III

Tyle teorii. Jak w praktyce wygląda odgradzanie. Tutaj nie wierzcie mi na słowo, tylko posłuchajcie specjalistów z konkretnych branż:

1. Rosja koleją stoi. Sieć kolejowa spaja Imperium. I ta sieć się degraduje. 400 tys. wagonów stoi na bocznicach, bo zachodnie systemy informatyczne pozwalające zarządzać ponad milionem składów przestały być wspomagane. W efekcie musieli przejść na starszy system obsługujący do 700 tys. składów.

Ekspert Ryszard Piech - kilkanaście godzin wykładów (jeśli nie macie czasu, sprawdźcie dwa ostatnie)

https://www.youtube.com/watch?v=bI3ucIXH_Y4&list=PLV2xtBKIK2xE9FLAo6WP6eeLFipXLOpcK


2. Ropa i surowce. Odcięcie od zachodnich technologii wydobywczych i rafinacji ropy oraz niszczenie przez Ukraińców kluczowych elementów rafinerii, których Rosja nie jest w stanie sama odtworzyć.

Ekspert Tomasz Małachowski

https://www.youtube.com/watch?v=CACexAXfWwE

W innych wykładach tłumaczy w jaki sposób nieumiejętne i przeciążone wydobycie niszczy bezpowrotnie złoża naturalne.


3. Informatyka. Rosja buduje swój własny internet i technologicznie cofa się do lat 90-tych. To wpływa na sposób zarządzania państwem i przedsiębiorstwami:

 - odcięcie od bibliotek zależnych od globalnych serwisów Google/Amazon, SAPów, 

- brak specjalistów, którzy byliby w stanie stworzyć alternatywne systemy, zdanie się na lokalne instalacje, które można łatwo shakować i bardzo ciężko to wykryć (zazwyczaj dopiero po dokonaniu ataku, a nie podczas, kiedy można jeszcze się obronić).

Ekspert Marcin Marciniak

https://www.youtube.com/watch?v=MrllaeDvYXI


4. Finansowa tykająca bomba. Galopująca inflacja, zbyt wysokie stopy procentowe na jakąkolwiek działalność inną niż produkcja zbrojeniowa. Państwo drukuje walutę kredytując banki komercyjne, które muszą udzielać preferencyjne pożyczki zbrojeniówce. W efekcie spada produkcja innych dóbr, rośnie podaż pieniądza, co napędza spiralę inflacji. 

Tutaj polecam filmy Konstantina Samoilowa, który prowadzi kanał Inside Russia. To jest rosyjski ekonomista, który:

- wie jak czytać dane przygotowane przez rosyjskie instytucje pod interpretację przez zachodnie instytucje

- objaśnia terminy znane tylko w rosyjskim systemie z analogiami do czasów historycznych

https://www.youtube.com/@INSIDERUSSIA


5. Degeneracja armii. Wojna pochłonęła większość nadającego się do walki sprzętu. Wbrew propagandzie inwazja opiera się głównie o posowiecki sprzęt z magazynów. To co nadawało się do walki i naprawy zostało już użyte. Coraz częściej żołnierze dojeżdżają na linię frontu autami cywilnymi, w tym wiekowymi buchankami. Hitem tego roku okazały się przysłane przez Ministerstwo Obrony osiołki do rozwożenia zaopatrzenia.


IV

Imperium Rosyjskie imploduje. To nie oznacza upadku Rosji. Rosja chciała grać na równi z Ameryką, UE, Chinami, ale okazała się za słaba. Chciała zbudować Imperium - niezależny Russkij mir - i z jego granic ustanawiać zasady rządzenia światem. Uważam, że to mało prawdopodobne, ponieważ wszystkie 3 drogi dla Rosji wskazują jeden kierunek:

1. Zmienić się - nie można, bo to oznacza koniec Imperium i powstanie nowych tworów państwowych na jego gruzach. Opcja najlepsza dla ludzi, którzy zamieszkują tereny Imperium, które mogłyby wejść w skład Zachodu i dość kiepska dla pozostałych, bo wszyscy rzuciliby się sobie do gardeł w walce o schedę.

2. Odgrodzić się - realizowane, ale z bardzo słabymi rezultatami: państwo cofa się cywilizacyjnie, narasta bieda, która przerodzi się w niezadowolenie i groźbę rewolucji. Jeśli władzy centralnej uda się zdusić wszelki opór, powstałby twór nieco lepszy od Korei Północnej. W przeciwnym wypadku poszczególne prowincje uniezależnią się do udzielnych, rządzonych twardą ręką księstw. Realny wynik: bankructwo obecnego systemu.

3. Rozpaść się - albo rozpad/rozbiór państwa (mało prawdopodobne), albo zmiana władzy i pivot na zachód bądź podporządkowanie Chinom. Wynik: bankructwo poprzez podległość względem zewnętrznego imperium.


Scenariusz alternatywny: Trump wygrywa pokój poprzez poddanie się: oddaje Ukrainę i znosi sankcje w zamian za obietnice. To by znaczyło, że:

- Ameryka jest o wiele słabsza niż nam się wydaje,

- lub Ameryką rządzą skończeni frajerzy bądź fantaści (casus Roosevelta), którzy myślą, że z Imperium Rosyjskim można się dogadać.

Obserwujemy i wyciągamy wnioski, ten rok zapewne da nam odpowiedź.


sobota, 8 lutego 2025

Zmierzch starego cyklu

 Moje grudniowe projekcje nie radzą sobie obecnie, ponieważ przewidywały wcześniejsze spadki. Ba - w ogóle nie zakładają kontynuacji hossy. Najlepiej póki co radzi sobie projekcja walutowa. Koszyk walut w PLN na ten rok:



najwyższa korelacja jest dla EURPLN:


W poprzednim roku bardzo dobrze spracowała metoda oparta o wzorce sezonowe. Założyłem, że w tym roku się nie sprawdzi, bo raczej nie spotykam się na rynku z sytuacją, w której wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ale skoro złoty idzie według ścieżki, przyłożyłem ją do indeksów i otrzymałem taki wzorzec dla scenariusza bessy na SWIG80:


Pierwotnie odrzuciłem ten scenariusz, ponieważ spadki są w nim zbyt głębokie. Główne założenie pozostaje, że bessa będzie miała charakter konsolidacji z fałszywym wybijaniem szczytów i dołków. 

Ten grudniowy scenariusz wygląda obecnie tak:




A co jeśli hossa?

Trzeba mieć otwartą głowę. WIG technicznie wygląda obiecująco w długim terminie:


Dotychczas najkrótsza i najpłytsza bessa cykliczna (kitchinowska) wystąpiła na GPW ok. 20 lat temu - przesunięcie w lokalnym szczycie wynosi zaledwie miesiąc (kwiecień 2004 vs maj 2024):



Wniosek

Trafiłem niedawno na ciekawy artykuł o tym, dlaczego zarządzający w USA radzą sobie gorzej od rynku. Otóż stock pickerzy (łowcy okazji) wygrywają z rynkiem w okresie bessy, szczególnie w czasach sekularnych rynków niedźwiedzia, trwających ok. 10 lat i następującej po nich wczesnej fazie hossy. Wtedy ich metody oparte o margines bezpieczeństwa i wyszukiwanie wartości pokonują indeksy, ponieważ na rynku roi się od okazji.

Natomiast w późniejszych etapach sekularnego rynku byka ich metody selekcji tracą przewagę. Rynki uzależniają się od płynności i nastroju uczestników. Margines bezpieczeństwa zawęża się i trzeba  włożyć wysiłek w analizę przyszłości, oczekiwań inwestorów, narracje. Albo kupić indeks, iść na grzyby i wygrywać z 90% profesjonalnych zarządzających.

Kiedy patrzymy na WIG 2008-2025 widzimy właśnie takie środowisko dobre dla łowców okazji. Rynek przyzwyczaił nas do regularnych wyprzedaży. Nawet dzisiaj roi się od spółek ze zbyt dużymi poziomami gotówki, ceną do zysku poniżej 10 i dywidendami na poziomie lokat. Przez lata grałem na ten cykl, który powtarzał się jak w zegarku:


Ale wszystko ma swój kres i gdzieś podskórnie czuję, że trzeba się nauczyć innej gry - bardziej opartej o analizy przyszłego wzrostu, napływów do funduszy, zainteresowania zagranicy, technikę. Kupowanie spółek w silnych trendach wzrostowych i skupianie się na formacjach kontynuacji, a nie że współczynniki są wygrzane.

A jak się to ma do "depresji 2025"? Gospodarka to jedno, giełda to drugie. Od 2008 Polska należała do najszybciej rosnących gospodarek świata i wcale nie przełożyło się to na GPW. Od kilku lat Niemcy są chorym człowiekiem Europy, tracą rynek na rzecz Chin, tymczasem DAX na przekór wszystkiemu bije szczyty jak w latach 90-tych:




niedziela, 2 lutego 2025

Podsumowanie sezonu ultra + zdrowie 2024 cz. 1

 Jak to dumnie brzmi: "sezon ultra". W szczytowym 2016 zmieściło się w nim 9 ultramaratonów i 3 maratony, w tym 3 setki. W 2015 co prawda tylko 5 ultra + 5 maratonów, za to aż dwa rekordowe: 145 km z Nieba na Hel i 150 km Łemkowyna Ultra Trail. Po 10 latach kończę sezon z jednym ultra i 3 maratonami + maratonem mentalnym, czyli niepełne 40, chyba że doliczymy 7 km powrotu w najlepszym biegowym towarzystwie...

Rok 2023 kończyłem w niezbyt dobrej formie. Napisałem na tym blogu sporo o kształtowaniu nawyków, bieganiu, diecie roślinnej, postach, ćwiczeniach krio, odchodzeniu od cukru i alkoholu. 2023 wyznaczył apogeum codziennych praktyk. Od miesięcy przebywałem na poście przerywanym 20 + 4. Jadłem tylko w okienku 11-15. Od maja 2017 codziennie wychodziłem na balkon w gatkach posiedzieć na śniegu, morsowałem i ani razy nie założyłem kurtki. Miałem nadzieję, że ten styl życia wywoła głęboką autofagię i organizm przeżre wszystkie wewnętrzne stany zapalne, chore tkanki, wirusy i w ogóle stanę się odporny na głód, chłód i wysiłek.

Tylko coś nie do końca grało. Zjazdy energetyczne, problemy ze snem, brak motywacji. Zima była szczególnie ciężka, bo unikałem ogrzewanych pomieszczeń, biegałem ubrany jak latem w krótkie spodenki i rękawek. W nocy nie mogłem zasnąć, bo bolały mnie lodowate stopy. Szukałem przyczyn: za dużo kawy? Mykotoksyny? Traumy z dzieciństwa? Wszedłem mocniej w psychologię, dużo czytałem. Wymagające biegi zamieniłem na długie spacery.


Buk umarł :(

Odpowiedź dał styczeń 2024 i była tak banalna, że kiedy do mnie dotarła, nie mogłem powstrzymać śmiechu. Zaczęło się od postanowienia, żeby przebiec w kwietniu trasę ok. 80 km TriCity Ultra z okazji 10-tej rocznicy pierwszego biegu. W tym celu musiałem się wzmocnić i więcej biegać. Dlatego odwiesiłem na kołek restrykcyjne okienko żywieniowe i regularne mrożenie tyłka, i przede wszystkim zacząłem więcej jeść. Włączyłem też do diety więcej nabiału a nawet sporadycznie ryby (głównie tłuste części dla kwasów omega 3).

Pierwszy maraton wyznaczyłem na pobyt w Barcelonie na przełomie stycznia i lutego. Miałem ponad 4 tygodnie na przygotowania. Po dwóch zauważyłem poprawę samopoczucia. Wcześniej wyznawałem zasadę, że regularnie dozowane niewygody i wyrzeczenia odpłacają się trwałym stanem satysfakcji. Nie zauważyłem jednak, że gdzieś w międzyczasie przegiąłem. Codzienne listy nawyków i ćwiczeń do wypełnienia nie dawały organizmowi czasu na regenerację. Ja tymczasem wciąż dokładałem mu kolejne drobne nawyki "tak łatwe, że nie możesz odmówić". I zwyczajnie się przegłodziłem. Apatia, zmęczenie, marznięcie mimo tylu lat ćwiczenia odporności na zimno. To były typowe objawy niedożywienia.

Wystarczyły dwa tygodnie bardziej kalorycznej diety i odpuszczenie części krio, żeby mój nastrój zdecydowanie się poprawił. Jak mogłem tego nie widzieć? To było i śmieszne, i straszne. Gdyby mi ktoś powiedział miesiąc wcześniej, że jestem niedożywiony, nie uwierzyłbym. Normalna sylwetka, codzienne ćwiczenia, silny organizm. Tylko system nerwowy pokazywał, że coś zaczyna szwankować.

Czy żałuję? Nie. Może potrzebowałem tych "umartwień", żeby nawiązać kontakt ze swoim cieniem, uleczyć niezabliźnione rany i pogodzić nieuświadomione konflikty wewnętrzne. Dotarło do mnie (pewnie na jakiś czas he, he), że w życiu - jak na giełdzie - są cykle. Codzienne nawyki są spoko: pozwalają w sposób niezauważony zbudować formę, sylwetkę, nabyć umiejętności, ale potrafią też wydrenować z sił i motywacji. Nawet autopilota trzeba stosować świadomie.

Ten proces opisałem tutaj:

https://podtworca.blogspot.com/2024/03/odrodzenie.html


31 styczeń: Barca Maraton

Pierwszy maraton 2024, sądząc z muzyki dołączonej do teledysku, przyniósł mi sporo radości z życia :)

https://podtworca.blogspot.com/2024/02/barca-maraton.html


30 marzec: Maraton Marycha-Wigry

Jedność ze światem podmiotu lirycznego utrzymywało się do wiosny:

https://podtworca.blogspot.com/2024/12/wiosenny-maraton-marycha-wigry.html


27 kwiecień: TriCity Ultra 80

Nim wrócę do lektury relacji z pierwszego ultra od lat, pamiętam jedno: odkrycie, że jak solidnie się przygotowałem, to nawet trudne wyzwanie okazało się proste. Podobnie jak z odkryciem niedożywienia lekcja płynie taka: możesz mieć wiedzę i doświadczenie, ale świadomość jest tam, gdzie ta wiedza jest zbieżna z bieżącymi emocjami. W odmiennym stanie emocjonalnym człowiek może głosić jedno, a wewnętrznie czuć, że to kłamstwo, choć wiedzę tę zdobył wieloletnią pracą i nauką.

https://podtworca.blogspot.com/2024/04/10-lat-z-ultra.html


Rozpisałem się tyle, że pozostałe dwa biegi zamieszczę w drugiej części. Bo raczej Tomka nie zadowolą krótkie wzmianki i linki do jego epickich relacji :)

C.D.N.