VI
Noc
Próba przespania przynajmniej godziny, pół godziny, chociaż 15 minut, spełzła na niczym. Medytowałem, rozluźniałem ciało, liczyłem oddechy, odpływałem w myśli i nic. Przeleżałem do północy i zrezygnowany wstałem ubrać się na bieg.
Podstawowy ekwipunek ultrasa liczy całkiem sporo ważnych pozycji. Przede wszystkim plecak biegowy, taki który nie podskakuje przy biegu, wypłaszcza się na plecach, że można narzucić nań bluzę, przeciwdeszczówka i folia NRC (w razie wypadku trzeba się szybko okryć nieprzemakalnymi izolatorami, żeby nie wyziębić organizmu), latarka czołówka + zapasowa i komplet baterii, kubek przenośny, softlaski (ostatecznie ich nie użyłem, bo zabrałem dwa kubusie w plastikowych butelkach). Do tego paczka słodyczy, na których nie połamię zębów jak wymarzną, a zatem czekolada nadziewana, chałwa, kasztanki, tiki-taki i michałki. Z bukłaka musiałem zrezygnować, bo kilkuletnie gumowe rurki zapleśniały, zresztą na trasie miało być 5 punktów odżywczych, więc w niskiej temperaturze nie potrzebowałem zabierać jednorazowo więcej niż 0.5 litra napoju na etap.
Od wiosny 2017 trenuję metody Wima Hofa, nie ubrałem ani razu kurtki, w największe mrozy zakładam sweter na krótki rękawek. Biegam tylko w krótkim rękawku bez względu na temperaturę. Bardziej obawiałem się słońca i 10 stopni w południe, niż nocnego przymrozka. Słońce nie raz mnie rozłożyło na trasie, prawie wszystkie kryzysy wynikały z przegrzania. Natomiast hipotermię miałem tylko w pierwszych lata biegania ultra zimowych, gdy zakładałem kilka grubych warstw ubrań aż się pociłem. Kilkugodzinny kompres z wilgotnej koszulki wychładza silniej niż bieganie bez koszulki.
Za 25 pierwsza wyszliśmy na start. Mieliśmy kilkaset metrów do zbiórki, ale pierwszego ultrasa spotkaliśmy tuż po opuszczeniu pensjonatu. Leżał sobie na chodniku w kufajce, skulony w pozycji embrionalnej, wyraźnie po spożyciu.
- Wstawaj! Zamarzniesz! - powiedział Piotr.
- Spierdalaj! Jestem stąd!
Pozostało nam spierdalać, ale zawiadomiliśmy organizatorów o nieoczekiwanym spotkaniu i jak później biegliśmy tą samą trasą lokalsa już nie było.
Wystartowaliśmy z 5 minutowym opóźnieniem, bo organizator jeszcze tłumaczył szczegóły trasy. Dla mnie mógł mówić po chińsku i tak założyłem, że jak zawsze będę biegł za innymi. Błąd. Ze względu na małą liczbę uczestników biegu na 90 km (78) nie było wielu taśm, a rodzaj oznaczeń zmieniał się w zależności od etapu. Większość trasy każdy spędzał samotnie.
Wszyscy truchtem opuściliśmy Cisną i ruszyliśmy na górę Małe Jasło. Widząc, że trasa nachyla się w górę przestałem biec. Mówię do Michała i Piotra, że pod górę przecież nie biegamy, ale pognali z peletonem. Zostałem sam na końcu stawki. Ostatni w ciemności. Dziwne uczucie. Zawsze na ultra było tylu uczestników, że przemieszczałem się za światełkami ich czołówek. Na szczęście trasa nocna była całkiem dobrze oznaczona namalowanymi odblaskiem kwadracikami, które odbijały światło latarki. Postanowiłem nie gonić pod górę, wiedziałem z doświadczenia, że na zbiegu przesunę się do przodu.
Pierwsze kilometry nie wnoszą wiele do życia. Widzisz przed sobą tylko niewielkie kółko oświetlone latarką i koncentrujesz, żeby nie potknąć się na kamieniu. Co jakiś czas rzut latarką w przód, żeby upewnić się, że oznaczenia odblaskują i jesteś na szlaku. W pewnym momencie zerwał się wiatr, przenikliwe zimno przeszywające do kości. To znak, że wszedłem na szczyt. Przez myśl przemknęło, żeby jednak ubrać wiatrówkę, ale pomyślałem, że przecież biegałem maratony przy -8 stopniach i takie warunki nie są niczym nadzwyczajnym. Uniosłem nawet plecak, żeby wiatr osuszył mokre plecy.
Gdy przez chwilę uniosłem głowę zobaczyłem mieniące się tysiącami gwiazd niebo. Co za widok! Nie mogłem powstrzymać się, by co chwilę nie odrzucić głowy i nie zerknąć na ten cud natury. Jak światła kosmicznego miasta.
Małe Jasło, Szczawnik i Duże Jasło to szczyty pierwszego masywu. Wybaczcie jeśli używam niefachowego słownictwa; chodzi o takie lokalne szczyty na większej górze, na którą się długo wchodzi i zbiega. Przeklejam profil trasy:
Na górze między poszczególnymi szczytami pojawiły się wreszcie pierwsze zbiegi i mogłem podkręcić tempo. Zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników. Wreszcie zbiegłem do pierwszego punktu w Roztokach (15-sty km). Zjadłem garść orzechów i herbatników, poprosiłem o napełnienie herbatą butelki po kubusiu i pognałem w dół za światłami, które w moim wyobrażeniu były biegaczami startującymi do kolejnego etapu. Okazało się jednak, że to samochód. Musiałem wrócić pod górę i skręcić w prawidłową ścieżkę. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło: w punkcie spotkałem Piotra. Okazało się, że na zbiegu wyprzedziłem jego i Michała. Postanowiliśmy w dalszy etap ruszyć razem.
Trasa zasadniczo nie odbiegała od poprzedniej. W pewnym momencie zacząłem jednak coraz słabiej widzieć. Czy to moja kurza ślepota, czy baterie w latarce wysiadały? Biegłem za Piotrem, żeby korzystać z jego światła. Postanowiliśmy, że baterię zmienię dopiero w punkcie odżywczym w Solince na 28-mym kilometrze. Za wiele z tego etapu nie pamiętam. Wciąż ciemno, wciąż wieje, wciąż dużo sił i skupienie na pokonywaniu trasy. Wbiegamy kolejno na Rybi Wierch, Sinkową, Strop, Czerenin.
Wreszcie dobiegamy do punktu odżywczego. Piotr wymienia baterie gdy uzupełniam zapasy, tym razem muszę więcej zjeść i wypić. Znowu proszę o herbatę do butelki, tym razem samą gorącą, bo w tej temperaturze bardzo szybko się wychładza i ręce marzną nawet przez rękawiczki. Zapalam latarkę i snop światła potwierdza: nie jestem ślepy! Biegniemy ze 2 km, potem długie strome podejście na Hyrlatą, Rosochę i mocny zbieg. Zaczyna świtać, wreszcie można zobaczyć góry, po których biegamy.
Za kilka km będzie trzeci punkt odżywczy. Przyłącza się do nas jeden z biegaczy, dyskutujemy, szybciej mija czas. Przy podejściu na Roztoki II mówię im, żeby szli beze mnie, bo tempo pod górę jest dla mnie za szybkie i później to się zemści. Znowu zostaję sam, ale jak jest jasno, to wszystko wygląda lepiej niż w nocy.
|
Fotografie gór wykonane przez Piotra |
VII
Samotne zmagania
W trzecim punkcie odżywczym delektuję się zupą pomidorową. Mamy już maraton w nogach! Zostało 50 km do końca. Trasa wiedzie innym szlakiem na Okrąglik, na którym już byliśmy. Z naprzeciwka biegną zawodnicy z dystansu 52 km. Cześć, hej, pozdrowienie ręką - jak wyczerpujące może być takie pozdrawianie co kilka sekund. Najchętniej wbiłbym wzrok przed nogi, nie myślał o niczym, tylko skupiał się na kolejnym i kolejnym kroku. Wchodzenie się dłuży. Nie widzę nikogo z mojego dystansu - ani z przodu, ani z tyłu. Ale ci z naprzeciwka potwierdzają, że widzieli "moich" biegaczy i jestem na szlaku.
Kiedy podejście staje się najbardziej strome, łapie mnie skurcz mięśnia tuż nad lewym kolanem. Każdy krok boli. Nie wiem co robić, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Nigdy nie zszedłem z trasy, nawet nie wiem czy dałbym radę zawrócić z takim skurczem. Postanawiam iść, dopóki mogę stawiać kroki. Wreszcie docieram na szczyt, zmienia się ułożenie nóg i skurcz magicznie znika. So far, so good.
Teraz patrzę na mapkę i widzę, że mam skręcić na szlak czerwony. Tylko gdzie? Czerwony prowadzi w kilku kierunkach. W tym miejscu część zawodników pobiegło w złym kierunku. Mnie uratowało poczekanie na zawodnika ze swojego biegu, który miał trasę wgraną do zegarka. Zegarek zaalarmował, że zeszliśmy z trasy, gdy skręciliśmy w złym miejscu i skierował nas na poprawny szlak. To był jeden z ładniejszych fragmentów trasy. Rozległe połoniny, cały szereg szczytów z finałem na Rabiej Skale.
|
Pitekantrop wyruszył ze swojej jaskini w poszukiwaniu niedźwiedzi |
Co kilka km zasilam się nadziewanymi czekoladkami, ale powoli cukier zaczyna mnie odrzucać. Zjadłbym coś warzywnego, zupę, ziemniaki. Za kilka km punkt odżywczy w Wetlinie. Nie ma tam niestety zupy, są za to arbuzy, którymi się opycham i bardzo miłe panie, które oferują nawet nalewkę wiśniową. Proponują też, że zdejmą mi latarkę czołówkę, muszę w niej debilnie wyglądać w środku dnia, jednak dobrze wiem jak to jest biegać bez opaski z rozwianymi włosami. Kiedyś biegłem jak wiało centralnie z tyłu i włosy wciskały mi się do oczu, połamałbym się na pierwszym kamieniu wystającym ze ścieżki. Nie, dziękuję.
VIII
Smerek
W tym miejscu góry już mnie nie kręcą. W nogach 60 km i jeszcze 30 do mety. Niby bliżej, niż dalej, ale wciąż wiele godzin męczarni przede mną. Wejście na Smerek jest strome, różni się tylko tym, że na trasie nagle zrobiło się pełno turystów. No nic, trzeba się skupić na postawieniu kolejnego kroku po każdym wcześniejszym i wymijać. Nie liczę czasu, to nie ma sensu na ultra, można się tylko zdołować. Kiedy jednak wychodzę z lasu, widok robi wrażenie. Szczyt jest oświetlony promieniami słońca, skalisty. Przepełnia mnie jakiś rodzaj euforii, że mogłem zobaczyć tę górę.
Jak tylko trasa się wypłaszcza zrywam się do biegu. I kiedy tak sobie skaczę ze skałki na skałkę ktoś mnie woła. Misiek? Skąd się tu wziął? Okazuje się, że należał do grupki, która skręciła w "zły" czerwony szlak na Okrągliku i zbiegli Fereczatą do Wetliny. Gdyby nie kolega z zegarkiem, też bym tak pobiegł. Gadamy chwilę i żegnamy się, bo Michał musi iść wolniej ze względu na ból w stopie, którą rok wcześniej złamał. Zapewnia, że spokojnie zmieści się w limicie.
Zbieg trwa długo. Spotykam na trasie biegacza, z którym fajnie się rozmawia. Kiedy docieramy do ostatniego punktu odżywczego (Smerek na 72 km) dochodzi do zabawnej sytuacji. Ponieważ już nie mogę jeść słodyczy, a potrzebuję wściekle kalorii, zapijam arbuza bulionem.
- A kolega nie chce? Aaa: vege runner - mówi wolontariuszka, spoglądając na koszulkę mojego towarzysza.
No proszę, wierny idei. A ja po 10 latach wege się złamałem i wypiłem rosołek. Uśmiechnęliśmy się, że jednak w takich warunkach można takie odstępstwo wybaczyć.
IX
Kryzys na Fereczacie
Truchtamy i idziemy pod łagodne wzniesienie razem jeszcze jakieś 2 km. Zegarek kolegi szacuje na podstawie dotychczasowego tempa, że dotrze po ok. 15 godz. 45 minutach (limit 17 godzin). Ukończenie biegu jest niezagrożone. Jednak słońce świeci mi zbyt mocno i wiem, że jeśli nie uzupełnię cukru, w ciągu ostatnich 16 km skończy mi się glikogen w mięśniach. Biję się z myślami czy nie zjeść chałwy, jednak zbyt mnie odrzuca od słodkiego. Mówię zatem towarzyszowi, żeby szedł dalej sam, bo muszę zwolnić tempo i spokojnie wczłapać na ostatni duży szczyt: Fereczatę.
O ile pierwsze szczyty z tego biegu po prostu się pojawiły, drugie wejście na Okrąglik odbiło się na mięśniu przy kolanie a Smerek długo trwał, to Fereczata ciągnęła się w nieskończoność. Mentalnie to jedno podejście i reszta trasy do mety trwały połowę całego biegu. Długo przyjmowałem to w spokoju; gdy zobaczyłem promienie słońca na ścieżce myślałem, że już prawie jestem na szczycie. Ale wtedy szlak zakręcał i kolejne minuty wchodziłem i wchodziłem. W końcu spokój zmienił się w irytację. Ile to k..wa jeszcze może trwać??? Wieczność. A gdy już wreszcie dotarłem na szczyt, to każde podejście na pomniejsze szczyty trwało tak samo długo. Czekało mnie pokonanie 7 km na masywie.
Ale nie to było najgorsze - tradycyjnie po wejściu na szczyt rzuciłem się do biegu, żeby nadrobić czas. I wtedy uderzył mnie ból (dla odmiany) prawego kolana. Coś wysiadło. Próbowałem przez chwilę rozbiegać, ale ból narastał. Natychmiast przeszedłem do chodu - jeśli ból narasta, to rozbieganie go jest proszeniem się o kontuzję. Zapomnij o czasie, i tak dojdziesz - teraz najważniejsze, to dotrzeć w jednym kawałku.
Pierwsza oznaka kończenia się kalorii to chłód. Organizm przestaje grzać. Popołudniowe słońce dalej świeci, ale silny wiatr na szczycie nie ustaje i marznę jakby była zima. Gdybym mógł pobiec, ogrzałbym się. Ale przez kolano nie mogę. Wreszcie po raz ostatni skrzyżowanie Okrąglik - do mety 7 km. Mentalnie jestem już na mecie, ale co chwila pojawia się wzgórze, którego nie potrafię dostrzec na mapie. Ktoś mnie wyprzedza. Po godzinach samotności pojawia się zawodniczka, potem biegacz. Gdy mnie mija pękam - staję na podejściu wyczerpany i sięgam do plecaka po cukierka Michałka. Rozpływa się w ustach, mija dosłownie kilka sekund i czuję jak życiodajny cukier rozchodzi się we krwi. Jedna margarynka z cukrem i kakao wyciąga mnie z kryzysu.
Chcę biec. Szukam sposobu na truchtanie bez bólu w kolanie - i znajduję go! Stare dobre "chi running", czyli technika biegu na prawie prostych kolanach. Ledwie szurasz stopami do przodu na śródstopiu, opierając ciężar ciała na łydkach. Jakby bieganie tip-topami. Trzeba tylko wymijać wszystkie wystające kamienie i korzenie. Wreszcie zbieg. Czuję moc, czuję metę! Jest to wolniejszy zbieg od szerokiego rozstawiania nóg, ale i tak szybszy niż schodzenie pieszo. Jest mi już ciepło, myślami jem już zupę wariankę w karczmie łemkowskiej.
X
Kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!
Gdy zbiegam do Cisnej wracają wspomnienia z Rzeźnika, którego biegliśmy z Tomkiem dwa lata temu. Wtedy też przed metą pędziliśmy w dół, aż uda paliły. Teraz z racji techniki tempo mam wolniejsze, ale cel ten sam. Skończyć bieg, zgarnąć medal i wskoczyć pod gorący prysznic. Nie ma błota, nie powinienem się wywalić jak wtedy.
Wreszcie po 16 godzinach i 9 minutach mijam linię mety. Medal na szyję i do pensjonatu. W drodze spotykam Piotra (czas 14:57) - wyszedł, bo zapomniał oddać czipa na mecie. O, ja też zapomniałem - weź proszę mój. Piotrek zaczeka na Michała, ja w tym czasie się wykąpię. Tak też robię, siadam na podłodze i delektuję się gorącą wodą smagającą ciało. Nie wiem jak długo trwa ten stan, ale w końcu trzeba się wygramolić. Brudne ciuchy i buty wrzucam do reklamówki Biedronki "Biohazard". To jeszcze nie koniec - brakuje mi kalorii, więc zaraz będzie zimno. Gramolę się pod kołdrę i ogrzewam.
Wracają chłopacy - Michał jako ostatni ukończył bieg w limicie, stopa wytrzymała!
Proszę, żeby dali mi czas na drzemkę nim Michał się wykąpie. Zamykam oczy i już mnie budzą. Spałem może 15 minut, ale wzmocniłem się. Idziemy coś zjeść. Kiedy wychodzimy jest ciemno i telepie mną, idzie przymrozek, a mam krótkie spodenki, bluzę i 0 kalorii. Jeść, jeść. Niestety we wszystkich barach i restauracjach zajęte miejsca. W restauracji hotelowej, w której w piątek jedliśmy śniadanie udaje się zdobyć stolik. Zamawiamy zupy, piwo, drugie danie.
Jest przyjemnie ciepło, smacznie i można na gorąco podzielić się wrażeniami. Kiedy wychodzimy na zewnątrz uderza zimno, ale żołądek pracuje, ciało zaczyna grzać - odzyskuję kontrolę. Przede mną pierwsza od dawna noc, którą prześpię jak niemowlak.