Życie jest przewrotne: osiągamy wreszcie wymarzone cele, tworzymy, budujemy, gromadzimy, ale zamiast spokoju i spełnienia odczuwamy presję niezliczonych zobowiązań. Odpowiedzialność za rodzinę, pracę, status, relacje z ludźmi pchają nas do podejmowania decyzji, od których zależy los innych osób. Jak mawiał Gus Fring: "a man provides for his family".
Wyjazd do Cisnej miał być odskocznią od prozy życia, ale przez połowę pobytu nie byliśmy w stanie się od niej wyzwolić. Większa część 9-cio godzinnej podróży "tam" zeszła nam na rozmowach o życiu, planach, rozpatrywaniu podjętych decyzji. Nie, żeby było to coś smutnego, rozmawia się fajnie, ale gdzie się podziała ta fantazja z Kwidzyna?
Na miejscu tłumy, jakich nie widzieliśmy na innych biegach ultra. Rozbijamy namiot, idziemy coś zjeść:
Jemy i pijemy kompletnie nieodpowiedzialnie, co zemści się już za kilka godzin. Jakbyśmy chcieli wykorzystać każdą godzinę do świętowania czegoś, co kosztowało nas wiele wyrzeczeń i treningów. Bieg startuje z Komańczy o 3 w nocy, o 1.45 musimy wejść do podstawionego autobusu. Nastawiamy zatem budzik na 1 i próbujemy się przespać. Mi się udaje podrzemać niecałą godzinę, Tomkowi prawie 3. To też odciśnie ślad na trasie.
W Komańczy jest meta Ultra Łemkowyny, którą przebiegliśmy 3 razy, mamy sentyment do tego miejsca, ale na starcie Rzeźnika nie czujemy radości. Zaczynamy lekko stremowani bliżej końca stawki. Bieg rozgrywany jest parami, nie można się oddalić na więcej niż 100 metrów od partnera. Na trasę wyrusza prawie 650 par, 1282 biegaczek i biegaczy. To bardzo dużo. Uczestniczyłem w biegach, na których przez dziesiątki kilometrów przebywa się w samotności. Na Rzeźniku przez całe 80km nieustannie kogoś wyprzedzasz, lub jesteś wyprzedzany.
Z naszej dwójki Tomek ma obecnie świetną formę, moja była niezła w kwietniu, od tamtego czasu zniżkuje. Od tygodni obawiałem się, że narzuci zbyt mocne tempo, które na dalszym etapie mnie "zabije", ale początkowo to ja przyspieszam na zbiegach. Przez pierwsze kilometry mam problemy fizjologiczne, modlę się o jak najszybsze przepalenie zgagi po przejedzeniu z poprzedniego dnia. Nie pomaga gazowana woda w bukłaku, jak tylko zaczynamy zbieg każdemu krokowi towarzyszy beknięcie. Oszczędzę opisów reakcji organizmów biegaczy ultra; podczas takiego biegu spala się jakieś 5 tys. kalorii, więc z czasem organizm przepala wszystko.
Potem następują kilometry trawienia problemów. To co we wczorajszych rozmowach było sytuacjami, w trakcie biegu, gdy uwalniane sa hormony stresu zmęczeniowego, staje się problemami. Organizm ma jeszcze mnóstwo energii, więc mózg marnotrawi ją na myślenie. Pogoda póki co sprzyja: chłodna noc i poranek, orzeźwiająca mgła. Dość sporo błota po 8 tygodniach opadów deszczu, ale płytszego niż bywało na Łemkowynie czy Chudym Wawrzyńcu, gdzie człowiek spływał podczas próby wspinaczki na Oszusta. Nie potrafimy cieszyć się z biegu. Widoków górskich brak - wszędzie las, a jak już któryś kawałek szczytu odsłonięty, to mgła. Gdzie te cholerne połoniny? Mgła jest przynajmniej piękna w lesie:
Niewiele pamiętam z pierwszych 30 km. Z mapy odczytuję, że zaliczyliśmy szczyt Chryszczatę i Wołosań na czerwonym szlaku. Ultra liczę zawsze w maratonach, plan na Rzeźnika jest prosty: zrobić pierwszy maraton tak, żeby się czuć, jakby się dopiero zaczynało biec, a potem zrobić drugi maraton. Staram się też nie schrzanić biegu, jak kiedyś bywało: regularnie piję, odżywiam się. Żołądek i flaki już nie dokuczają. Ale coś zaczyna szwankować. Wejście na kolejną górę masakruje mnie. Zaczynam mieć zawroty głowy. Niepostrzeżenie chmury się rozwiały, słońce świeci, błoto paruje. Z góry udaje się jeszcze zbiec, ale gdy zostaje ok. 2 km do punktu odżywczego na 50-tym kilometrze, nie jestem w stanie truchtać.
Ukończenie biegu staje pod znakiem zapytania. Przypominają mi się najgorsze koszmary z Niepokornego Mnicha, gdy upał i długie strome podejścia tak mnie wykańczały, że musiałem siadać na trasie i ledwo zmieściłem się w limicie. I wtedy Tomek ratuje sytuację: pozostały litr wody zużywa na polewanie mnie po głowie. Zaczynamy truchtać, a jak tylko czuję, że znowu się przegrzewam, chlust woda w twarz, za kołnierz i na kilka minut spokój. Kolejny pozytyw w tej sytuacji, to że mamy już w dupie wszystkie swoje życiowe rozterki. Mamy tu cholernie trudny bieg do zrobienia.
Docieramy do punktu odżywczego w Smerku i trzeba mnie jakoś postawić na nogi. Na szczęście pracują tam zawodowcy; z baseniku do chłodzenia napojów wolontariusz nabiera wiaderko wody i wylewa mi na głowę. Zajadam się pomarańczami, leżę na trawie. Spotykamy Zwola, naszego kolegę z Gdańska, który jest wolontariuszem na punkcie i pokrótce objaśnia sytuację: ponad połowa drużyn już wyszła, limit czasowy bezpieczny, przed nami już tylko 30 kilometrów, ale za to połowa wszystkich przewyższeń i 3 góry. Będzie ciężko, ale wiem już że damy radę. Tomek zabiera na trasę dodatkową butelkę wody do chłodzenia mnie na podejściu.
Człapiemy w kleistym błocie w tempie 20 minut na kilometr. Komuś wciągnęło buta, ktoś się przewrócił. Zaczyna padać deszcz - jedni na niego psioczą, ja dziękuję jak za mannę z nieba. Chłodzenie to podstawa. Nie myślę o wejściu na szczyt, tylko stawianiu kolejnych kroków; robiąc to odpowiednio długo, kiedyś tam wreszcie dotrę. Tomek idzie szybciej, potem się zatrzymuje, czeka na mnie i robi fotki.
Długie strome podejście nie kończy się zbiegiem-happy endem. Na kolejnych kilometrach czeka nas seria mniejszych i większych szczycików, które roboczo nazywamy "korona", "fajfus", "pierdolony fajfus", "cyce". Kiedy wreszcie kończymy ten 19-km odcinek popełniamy szkolny błąd: nie bierzemy z punktu odżywczego wody do chłodzenia mnie. Zabieramy izotoniki, ale na ok. 13 km przed metą wydaje nam się, że już tam jesteśmy i dźwiganie "chłodzenia" jest niepotrzebne. Przed nami jeszcze 2 góry z bardzo stromymi szlakami.
Tymczasem przestaje padać, znowu przebija się słońce i powtórka z rozrywki - zaczynam spowalniać. Staję pod gałęziami i strzepuję krople wody z liści, myślę nawet nad wsadzeniem głowy w trawę na połoninach, ale słońce już je osuszyło. Odzywa się nieprzespana noc, w kamieniach i spalonych konarach co rusz widzę koty, psy, niedźwiedzie, rumaka szykującego się do skoku.
Wtedy Tomek znowu znajduje rozwiązanie: podnosi jakiegoś badyla, podaje mi drugi koniec i ciągnie mnie pod górę. Na kolejne podejście wciąga mnie za rękę. Wreszcie szczyt i podszczyt zaliczone, i znowu działa magia: wracają mi siły, jakby całej tej męczarni pod górę nie było. Puszczamy się pędem w dół. Ok. 3 kilometry stromego zbiegu po błocie. Wyprzedzamy 70 innych par, a zapewne więcej, bo pod górę sporo nas wymijało. Pod koniec czuję już palenie w udach, ale nie zwalniamy aż do ostatniego punktu przed metą.
Ostatnia góra (Liszna) wygląda jak spiczasty trójkąt równoramienny. Najbardziej stroma, ale też bez kombinacji na szczycie: wchodzisz, schodzisz. Najgorsze to jak wymęczysz szczyt, a potem przez 10 kilometrów raz góra, raz dół. Wydaje ci się, że cały czas się wspinasz, bo biegnąc np. 5 minut na km z góry i wchodząc 16 minut na km pod górę spędzasz średnio ok. 3/4 czasu wchodząc, choć na mapie oba odcinki są jednakowej długości. Tomek znowu podciąga mnie na szczyt, odzywa się w nim głód wyniku; stać go było na więcej w tym biegu, ale klasycznego Rzeźnika biega się parach, więc używał zapasy energii do wzmacniania słabszego zawodnika. Z Lisznej nie da się już szybko biec, zbyt duże nachylenie, ale i tak mijamy na tym odcinku ok. 40 par.
Kiedy już słyszę metę, kiedy witam się z gąską, zaliczam glebę na kleistym błocie. Rrrrrwa sobie krzyknąłem i pobiegłem dalej. Wpadamy na metę na pełnym gazie, medal, piwko i szukamy gdzie tu się umyć.
W planach przed biegiem miałem słońce, trawkę i 4-pak dla każdego. W praktyce spędzamy z godzinę w strumieniu na wymywaniu wyjątkowo przylepnego błota, potem zimny prysznic (do ciepłego nie chciało nam się czekać w kolejce). Dowiadujemy się, że przybiegliśmy w pierwszej połówce (poz. 227 na ok. 650 par), całkiem nieźle. Mówię Tomkowi, że idę zrobić "Lenina" (tak nazywamy odpoczynek po biegu na pamiątkę finiszu Niepokornego Mnicha, kiedy to doczołgałem się z prysznica do łóżka i zasnąłem na plecach przyjmując pozę wodza rewolucji):
Pół godziny drzemki wzmacnia. Idziemy na obiado-kolację, zamiast piwa zamawiam koktajl jagodowy. Jest fajny chillout, rozpiera nas radość z tego wszystkiego, co się wydarzyło. Rzeźnik okazał się bardzo trudnym biegiem, blisko połowa par nie zmieściła się w limicie czasowym.
Żeby nie było, że imprezy nie było, kupujemy trochę alko: Tomek małpkę z colą, ja piwo z jagodami, które stawiam na materacu w namiocie, i o dziwo się ono przewraca. Specjalnie się tym nie przejmujemy, będzie trochę waliło piwem, a już o 21.30 padamy. Budzimy się o 5 i pakujemy do odjazdu.
Dzień powrotu jest przeciwieństwem dnia wyjazdu. Nic nie musimy, czujemy się spełnieni. Rozmawiamy o bieganiu, celebrujemy widoki, kawę na stacji. Skręcamy do wegańskiego baru w Częstochowie, funduję sobie szejka w MacDonaldzie. Jesteśmy znowu jak dwa dzieciaki, które cieszą się z dobrej zabawy i nie myślą o upływającym czasie.