sobota, 29 kwietnia 2017

Maraton górski w sercu Aten

Kiedy w grudniu 2016 podsumowałem sezon biegowy, napomknąłem o delegacji do ojczyzny maratonu. Być w Atenach i nie przebiec maratonu, to jak nie wiem, być w Orunii i nie dostać w pi..dol. Przez cały roboczy tydzień planowaliśmy z Piotrkiem (kolegą z pracy, z którym przebiegliśmy setkę w Norwegii) sobotni maraton. Najoczywistszym wyborem wydawała się trasa Maraton - centrum Aten (Akropol). Miała ona jednak pewne wady, które przeważyły na zmianie planów. Po pierwsze stacjonowaliśmy w dzielnicy Marousi, z której musielibyśmy rano jechać metrem do centrum, i stamtąd ruszyć autobusem do Maratonu. Stracilibyśmy w ten sposób jakieś 3 godziny. Ateny zamieszkuje ponad 5.5 miliona ludzi, gdziekolwiek nie spojrzeć, widać zabudowania i góry w tle, dlatego komunikacja miejska i podmiejska jest wolna. Ponadto sama trasa nie zachęcała, greccy koledzy mówili, że jest tam spory ruch i brak pobocza dla pieszych. Na czas oficjalnego maratonu trasa jest zamknięta, ale w dzień powszedni nie ma tam za wiele ciekawego.

Używając google maps i street view opracowywałem różne warianty. Zależało mi na zobaczeniu jak największej liczby ciekawych obiektów i ominięciu terenów zurbanizowanych. Jednocześnie chciałem ustawić finisz na Akropolu. Dość szybko zorientowałem się, że da się poprowadzić trasę do centrum przez w większości niezabudowane (górzyste pasmo) tereny:



Z Marousi do Akropolu było nieco ponad 20km, dlatego włączyłem do trasy wszystkie wzgórza, parki i ogrody po drodze.


Pierwsza dycha



Piątkowy wieczór upłynął w rytm greckiej muzyki, polała się retsina, szczęśliwie udało się wstać w sobotę rano i ok. 8 ruszyliśmy do parku Alsos Ktimatos Siggrou. W Polsce padał w tym czasie śnieg, a my truchtaliśmy w krótkich rękawkach i spodenkach. A według Greków był to wtedy zimny początek grudnia..

Sam park nie odbiegał od polskich standardów, tj. dużo iglaków, nawet jak ktoś chciałby się odlać, znalazłby ustronne miejsce, co było odmianą w kraju, w którym większość terenów leśnych przypomina obrazki z westernów, czyli pustynia z latającymi kulkami jakichś krzaków. Po opuszczeniu parku przeciskaliśmy się przez miejskie uliczki w kierunku stadionu olimpijskiego.



Podobno olimpiada z 2004 roku położyła finanse kraju. Coś w tym pewnie jest, bo tuż za imponującą bryłą stadionu wkroczyliśmy na takie tereny:

Immigrants Welcome... Tourist Fuck Off... jakieś 300 metrów od stadionu

Druga dycha



Z perspektywy czasu to była dla mnie najciekawsza część trasy. Opuściwszy stadion weszliśmy na teren bogatszego osiedla, z którego zobaczyliśmy pierwszą górkę:

To Piotr, po hebrajsku skała

Pod wiaduktem, który doprowadził nas do trailowych ścieżek, zobaczyliśmy  koczowiska imigrantów. Potem znaleźliśmy wreszcie ścieżkę odchodzącą od ruchliwej ulicy i znaleźliśmy się w innym świecie. Trawa, drzewa, góra. Ostoja spokoju w zgiełku miasta.

Stamtąd przybyliśmy: Marousi i stadion

A tam zmierzamy: kolejne wzgórze w morzu zabudowań

Do pierwszej górki prowadził oznaczony szlak po trawie i skałach. W trasie najlepsze było to, że zawsze widzieliśmy kolejny szczyt. Tak było aż do samego końca na wzgórzu Filipidesa.

Przy kolejnym wzgórzu pojawiły się wille, porzucona cegielnia i nieczynne kamieniołomy.





Psy d**pami szczekały, drzewa szumiały, klimat jak z normalnego górskiego maratonu.

Kolejne wzgórze zapowiadało się nie mniej ciekawie.



Brocząc po zarośniętych ścieżkach, obserwowaliśmy dwa światy: pozostałości dawnej działalności człowieka i nowoczesne osiedla wdzierające się w góry. Gdzieś na dole tętniło życie, a góra przypominała scenerię filmów apokaliptycznych. Zniszczone budynki, opuszczone farmy.

Gdy próbowaliśmy znaleźć przejście przez górę, poczuliśmy silny odór moczu. Zajrzeliśmy na drugą stronę i zobaczyliśmy ostatnią owczarnię w Atenach.



W końcu musieliśmy poddać się skałom i zawrócić.



Zawróciliśmy przez opuszczoną plantację oliwek. Niezebrane zeschły i opadły na ziemię. Na horyzoncie zobaczyliśmy kolejne wzgórze, tym razem już włączone w tkankę miejską:


Znajduje się na nim wypielęgnowany park ze ścieżkami i płotami. Tymczasem my dotarliśmy do ostatniego dzikiego szczytu i zobaczyliśmy scenerię niczym z Lyncha:


Zeszliśmy skalistym zboczem, ale drogę zagradzały płoty domów stojących wzdłuż podnóża góry. Na tych skałach rosły tylko kaktusy, miały bardzo cieniutkie igły, które atakowały przy byle muśnięciu i długo dokuczały. W końcu trafiliśmy jednak na sznur pustostanów, zapewne po jakimś zbankrutowanym deweloperze i mogliśmy zeskoczyć na ulicę.
- W końcu robi się ciekawie - powiedział Piotrek, który lubi takie klimaty.

Górka z parkiem była już typowym miejskim spacerniakiem, na którym posililiśmy się wafelkami i ciepłą kawą. Ruszyliśmy dalej na Attiko Alsos, ostatnią górkę przed drugą połówką maratonu. Ze szczytu roztaczał się widok na najwyższe wzniesienie Aten, wzgórze Likavitos:


Nie dało się tam zejść bezpośrednio:



więc bocznymi ścieżkami ruszyliśmy w kierunku parku widocznego na wspólnym zdjęciu po prawej.

 Trzecia dycha



Schodząc zobaczyliśmy ciekawą jaskinię "zarośniętą" dziwnymi naciekami:



To ostatnie miejsce, gdzie można było bez skrępowania opróżnić pęcherz. Niżej wkroczyliśmy w tętniące życiem miasto. Najpierw długo zbiegaliśmy stromą ulicą, która przypomniała nam o słynnej ulicy z Los Angeles, gdzie samochody stawia się z kołami skręconymi w bok, a potem weszliśmy w prawdziwy bazar, taki w którym słychać gwar przekupniów, panuje ścisk, a handlarka mandarynek próbuje przerobić turystę wydając za niską resztę (nie spodziewała się, że trafi na Janusza z Polski):


Gdy wchodziliśmy na wzgórze Likavitos, na którym znajduje się urocza świątynia, złapała nas mżawka.

Linia wzgórz, którą przybyliśmy

W tle Akropol, cel maratonu


Dalsza trasa coraz bardziej stapiała się z turystycznymi szlakami. Zaliczyliśmy zmianę warty przy parlamencie:


dorabiając kilometry w parku narodowym (tak się nazywa na mapie) spotkaliśmy kolegów z pracy:


Gwoli kronikarskiej ścisłości napomknę, że Piotrek kupił przed wejściem do parku fantę cytrynową, a ja colę. I tak zeszła trzecia dycha.

Ostatnia kwarta maratonu.



Pokręciliśmy kółka przy arenie olimpijskiej i ostatnim wzgórzu przed Akropolem:


Akropol tak blisko, a tu jeszcze prawie dycha do 42 km!

Więcej wzgórz i parków nie było, musieliśmy pobiec wprost do celu - Akropolu. Akropol jest cudowny. Byliśmy tam prawie tydzień wcześniej wieczorem (w niedzielę, a teraz była sobota) i widoki dosłownie mnie zamurowały. Buzowały we mnie emocje, wspomnienia pradawnych lekcji historii z podstawówki i okresu, gdy fascynowała mnie historia starożytna. Ale do legalnego maratonu wciąż brakowało nam ok. 6 km. Ruszyliśmy zatem na wzgórze Filipidesa:


Stamtąd do końca, aż została tylko przepaść i widok na port w Pireusie (przy okazji minęliśmy trenującego adepta tai-chi):


Potem truchtaliśmy po pomniejszych wzgórzach, agorach, trafiliśmy nawet na dziką metę bezdomnego, który medytował w lenonkach i chyba dokarmiał koty, bo przepłoszyliśmy ich chmarę przebiegając koło niego. W końcu, gdy endo pokazało ustawowe 42.2km, sprawiliśmy sobie ucztę w jednej ze staromiejskich restauracji:

W oczekiwaniu na resztę potraw :)


Minęło pięć miesięcy, a pamiętam tę wyprawę ze szczegółami. Bieganie jest super :)

wtorek, 25 kwietnia 2017

Dywergencja jak w grudniu

Po tym jak w listopadzie WIG ustanowił lokalny dołek i zaczął wspinaczkę na północ, szeroki rynek spadał jeszcze miesiąc. Mój bazowy plan zakłada, że mamy do czynienia z podobną sytuacją:


Podtrzymuję tezę, że WIG zmierza na historyczny szczyt, do którego brakuje ok. 10%:


Gdyby indeks dotarł w tamte okolice, rozpocznę wyprzedawanie akcji. W długim terminie jestem byczo nastawiony do polskich akcji; jak przedstawiałem w analizach długoterminowych, zwrot jaki dają dywidendy i organiczny wzrost spółek przekracza zwrot z lokat czy obligacji, jednakże poziomy techniczne i timing mają dla mnie diametralne znaczenie. Kiedy waluacje spółek wyjdą poza bezpieczny teren i będziemy zdani na poprawę zysków w przyszłości, będę przedkładał grę techniczną nad buy&hold. Lepiej stracić okazję, niż kapitał.

Na giełdzie nie ma oczywiście nic pewnego - jeśli zbyt szybko zobaczę oznaki euforii, dywergencja między ogonem spółek a blue chipami zacznie się pogłębiać, czy Stany zaczną się sypać, będę reagował.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Rzut oka na szeroki rynek

Od ponad miesiąca akcje konsolidują się. Jeśli poczytać analizy, to WIG20 kreśli RGR, SWIG80 rysuje klin zwyżkujący, a MWIG40 wybił dołem podwójny szczyt. Odkąd patrzę na świece miesięczne, formacje techniczne niespecjalnie mnie zajmują. Jeszcze wczoraj mój portfel wybił się na nowy szczyt, dziś trochę oddał. Pojutrze jadę na krótki urlop, więc powinienem spodziewać się kraszku. W 2011 pół roku grałem na spadki, pod koniec lipca zamknąłem wszystkie krótkie pozycje i pojechałem na urlop i cały krach przesiedziałem 400 km od domu. Brexitowy krach zastał mnie w pociągu, gdy zmierzałem na sudecką setkę. Ewidentnie coś się kroi :)

Nieważony wykres całego rynku wskazuje, że czas korekty powoli dobiega końca:


Zakładam, że w ciągu tygodnia-dwóch rynek osiągnie lokalne dno.

Widzę już rysy na liderach hossy i niebezpieczne symptomy w sentymencie, ale dopóki szeroki impet pozostaje wzrostowy, a wiele firm stabilnie zarabia i płaci wysokie dywidendy, utrzymuję pozycję.

Autorski wykres szerokiego rynku pokazuje wciąż pole do wzrostów

Moją uwagę zwrócił zaprezentowany niedawno na qnews.pl wykres ceny do wartości księgowej dla WIG:


Czy wzrosty 2004-2007 były anomalią, która nie powtórzy się przez wiele lat? Czy może rynek po 10 latach niedowartościowania przeskoczy na wyższe poziomy i normą przez jakiś czas będzie płacenie ponad 2 zł za 1zł majątku spółki? Mój plan nie zakłada trzymania akcji przy takich poziomach, szukałbym raczej cyklicznego szczytu hossy i skracał pozycję.

A jeśli rynek zacznie spadać już teraz? Choć moje analizy nie przewidują takiego scenariusza, muszę być na niego przygotowany. Skrócę wtedy większość małych spółek, na których są już pokaźne zyski i będę inwestował w płynność. Przy dywidendach jakie płacą PZU czy GPW, chętnie je dokupię poniżej 30zł.