Plan na mijający właśnie 2016 rok nakreśliłem rok temu we wpisie http://podtworca.blogspot.com/2015/12/trzecia-szansa.html . Przez cały rok skupiłem się zatem na budowaniu długoterminowej pozycji akcyjnej, bronionej dywidendami oraz aktywnym graniu opcjami call. Pierwszy raz w karierze prawie nie grałem na spadki (prawie, bo czasem próbowałem szczęścia w scalpingu szortami, ale z mizernym skutkiem).
Akcje
Zasadniczy trzon planu, czyli zakup dobrych/niedocenianych spółek po dobrej/znakomitej cenie wypełniałem przez cały rok - zarówno wtedy, gdy rynek panikował, jak i wtedy, gdy wydawało się, że ruszyła hossa i to ostatni moment na kupno.
Udało mi się zaparkować w 45 spółkach 2/3 kapitału, a po doliczeniu dywidend zamknąłem rok kilka procent na plusie. Pozycja na jednej spółce waha się między 0.2 a 4.4% portfela, przeciętnie w przedziale 0.7-2.4 . Niejedna spółka w tym czasie odpaliła kilkadziesiąt % do góry, a inna tyleż spadła, ale nie kasowałem zysków, ani nie ciąłem strat. W fazie akumulacji takie ruchy służą odsiewaniu przypadkowych pasażerów.
Kilka razy zagrałem średnioterminowo na akcjach, w które nie wierzyłem, ale jednak uważałem za zbyt mocno przecenione i liczyłem na kilkanaście-kilkadziesiąt % zysku w razie odbicia. Jednym z takich kwiatków było m.in. JSW, które miałem po 14.xx i wypuściłem parę zł wyżej :) Generalnie jednak traktuję portfel jak fundusz akcyjny zbudowany z myślą o hossie. I tutaj przygotowałem się na 2 warianty:
1. Szybki i mocny trend wzrostowy, trwający 1-2 lata, którego chciałbym spieniężyć, gdy liczne wskaźniki zaczną sygnalizować przegrzanie i przewartościowanie rynku akcyjnego. Pod taką hossę trzymam liczne, ale niewielkie pozycje na małych spółkach. Również z tego powodu nie redukuję zyskownych pozycji, bo pamiętam z 2009 roku jak szybko ceny potrafią uciec.
2. Długotrwały, przetykany korektami, łagodny trend wzrostowy, w czasie którego spółki zyskują po kilka-kilkanaście % rocznie i dodatkowo wypłacają dywidendy. Pod ten scenariusz mam spore pozycje na PKO, PZU, PGE, ENG, OPL itd.
Parę słów wyjaśnienia, dlaczego wytypowałem te dwa scenariusze. Od 7 lat nie widzieliśmy porządnego trendu wzrostowego na szerokim rynku:
WIG i WIG20 pozostają jednak w wieloletnich kanałach wzrostowych.
Bessa trwa już długo: licząc od zeszłorocznego szczytu, na WIG20 jest to półtora roku, jednak ja trzymam się analiz wg których bessa zaczęła się w listopadzie 2013, co widać na SWIG80:
oraz WIG20USD:
Polskie akcje na tle zagranicznych są tanie, dywidendy często 2-3 krotnie wyższe od lokat. Zagraniczna konkurencja mogłaby właściwie wykupywać za grosze udziały w polskich firmach tylko po to, żeby podkładać im nogę.
Niskie wyceny firm obnażają również słabość GPW i polskich instytucji. Z rynku wycofywane są spółki z pogwałceniem praw akcjonariuszy mniejszościowych. Ostatni głośny przypadek to próba wycofania Gobarto (dawny Duda) przez Cedrob. Spółka przetrwała dzięki akcjonariuszom, którzy wykładali pieniądze na liczne emisje ratunkowe, a teraz gdy zaczyna zarabiać i spłacać długi, klika z Cedrobu chce ją wycofać z giełdy płacąc 47 gr za 1zł majątku. Jak znam życie ci sami ludzie będą po latach próbowali wrócić na giełdę, gdy tłum będzie rozszarpywał każde IPO.
Czytałem, że takie praktyki były powszechne w USA w latach 70-tych, gdy przez całe lata spółki wyceniane były poniżej wewnętrznej wartości. Na brudnym przejmowaniu firm wyrastały wówczas kancelarie prawne. Później rynek rozpoczął 20-letnią hossę, ale wielu inwestorów zostało za burtą.
Mamy oczywiście kilka branż i spółek, które od lat pozostają w silnej hossie. Mowa tu głównie o deweloperach gier i wierzytelnościach. Od obu branż trzymam się z daleka, bo na inwestowanie tu jest już za późno, a na pogrywanie nie mam czasu i nerwów. Może macie jakieś typy, która branża wystrzeli w przyszłości, a nie jest jeszcze przewartościowana? Na wypadek mocnych inwestycji w kolej obstawiłem Torpol i Trakcję, szukam też coś związane z drukiem 3d.
Opcje
Plan opcyjny niestety spalił na panewce, bo WIG20 był masakrycznie słaby. Po części to wina składu (energetyka, banki), po części samej GPW, która traktuje go chyba jako indeks utylizacji kapitału - po kiego grzyba są tu wstawiane balony z c/wk 5-10, chyba tylko po to, żeby napompowały najpierw MWIG40 a potem osłabiały WIG20. Podobno do indeksu ma wejść Kruk - jest co prawda jeszcze za tani (c/wk tylko 4 ;) , ale kupił już wierzytelności z Włoch, kraju gdzie ściąganiem długów zajmuje się m.in. mafia. Cóż, życzę powodzenia, z pewnością uda się przez jakiś czas pokazywać imponujące księgowe zyski.
Pogodziłem się już ze stratami z aktywnej gry (4/5 rzutów opcji call wyzerowanych), gdy nagle w 4 grudniowe dni WIG20 urósł ponad 100 pkt i nawet na tym polu zakończę rok niewielkim plusem :) I znowu, podobnie jak rok temu, buduję pozycję z tanich śmieciowych opcji call "c" i "f" na przyszły rok.
Podsumowanie
Dotychczas najlepszym giełdowym rokiem był dla mnie 2013. Pod koniec tamtego roku wycofałem środki z akcji i przez cały 2014 byłem praktycznie poza rynkiem. W 2015 wróciłem, bo bałem się że może ruszyć hossa beze mnie. Nie ruszyła - na blue chipach dopiero wystartowała bessa, ale dzięki dywidendom i timingowi zamknąłem tamten rok na niewielkim plusie. W 2016 liczyłem na wysokie zyski, tymczasem było płasko. Czy to akumulacja na szerokim rynku, czy fundamentalny brak siły, mamy wszak pojedyncze spółki pompowane do niebotycznych poziomów, by wyciągać indeksy? Dopóki czeka nas kolejna transza środków unijnych obstawiam jeszcze hossę. W dłuższym terminie niestety nastawiam się na emigrację kapitałową, ale to temat na odrębny wpis.
Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :) Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
niedziela, 11 grudnia 2016
niedziela, 4 grudnia 2016
Podsumowanie sezonu ultra
Splot przypadków i okazji sprawił, że w ciągu ostatniego półtora miesiąca przebiegłem 4 deszczowe ultramaratony i jeden maraton. Po tym jak rok temu przebiegliśmy jako TriCity Ultra 145 km na Hel, a później Łemkowynę 150, w sezonie 2016 postanowiłem skupić się na lżejszych biegach turystycznych. Gdzieś trzeba było wreszcie postawić granicę przesuwaniu dystansów i wykorzystać zbudowaną formę dla przyjemności. Pierwsza okazja nadarzyła się już w styczniu, gdy z kolegami z pracy zwiedziliśmy norweskie fiordy, choć tamta wyprawa skomplikowała się przez orkan. W kwietniu tradycyjnie pobiegłem w naszej flagowej 80-tce TriCity Ultra, a w maju obiegliśmy jezioro łebskie, co opisał mój ulubiony blogger Tomek "Run Around The Lake".
Choć biegi na dystansach 40-100 km przewijały się dość regularnie, poza nimi niewiele biegałem i słabszą formę obnażył mój start w pierwszej oficjalnej imprezie Sudecka Setka. Przegrzałem się, spuchłem i pierwszy raz w życiu na poważnie rozważałem zejście z trasy. Ostatecznie doczłapałem do mety z ciężką depresją, że w sierpniu czeka mnie kolejny bieg na 80km w upale, a tydzień później Maraton Solidarności. Sierpniowy ultra, czyli Chudy Wawrzyniec (relacja Tomka ze startu naszej ekipy) wypadł na szczęście w jedyny deszczowy dzień i zamiast przegrzania złapałem lekką hipotermię, dzięki której wykręciłem przyzwoity czas. Nigdy nie zapomnę wspinaczki po spływającym z Oszusta błocie :)
Po maratonie skupiłem się na graniu w ping ponga, choć powinienem zacząć poważniej ćwiczyć, bo kilka miesięcy wcześniej podjąłem dość poważną decyzję: zapisałem się na badanie ultrasów organizowane przez prof. Ratkowskiego z gdańskiego AWFiS. Głównym elementem badania miał być bieg na 100km po 400-metrowej bieżni. Wiedziałem, że będzie to dla mnie trudniejszy bieg ze względu na mocniejsze tempo i eksploatowanie głównie dolnych kończyn. W biegach górskich przez większą część czasu maszeruje się pod górę, potem się z niej szybko zbiega i znowu drałuje na kolejny szczyt. Przez cały rajd pracują wszystkie grupy mięśni (np. po Wawrzyńcu największe zakwasy miałem w tricepsach), limit czasowy jest bezpieczny. Termin biegu został wyznaczony na początek listopada.
Był jednak wrzesień, a ja dalej (od roku) suszyłem chłopakom głowy, żeby zorganizować bieg przygodowy w formule "znaleźć tanie bilety lotnicze, machnąć setkę i pozwiedzać". Rysowałem na endo różne pętelki i podsyłałem propozycje, które pozostawały bez odzewu.
- To przestań o tym wciąż gadać, tylko podaj konkrety, a najlepiej kup od razu bilety, jak trafisz na okazję - skwitował przez telefon Tomek.
I tak następnego dnia mieliśmy już bilety do Bergamo we Włoszech po 60zł na koniec listopada. Tomek nagle się nakręcił i zamówił jeszcze bilety po 19zł do Skavsty w Szwecji na przedostatni tydzień października, a dokładniej poniedziałek po Łemkowynie. W tym roku w Łemko startował tylko Stasiu i chłopakom było smutno, że reszta nie jedzie, w końcu na pierwszej edycji biegu przeżyliśmy naszą inicjację w górskich ultra.
Pozostało jeszcze tylko wcisnąć jesienną edycję TriCity Ultra na 19 listopada i nagle okazało się, że w przeciągu 5 tygodni zrobię 4 długie dystanse. Na miesiąc przed setką po bieżni nie mogłem biegać żadnych maratonów, więc ULTRA IKEA odbyła się w formie kilku joggingów na dychę przemieszanych ze zwiedzaniem surowych szwedzkich plaż Bałtyku i nie-szwedzkich "restauracji" Maca i Burger Kinga oraz tradycyjnego uzupełnienia elektrolitów w pokoju hotelowym.
Ten wypad i wcześniejsze cotygodniowe dłuższe wybiegania z Tomkiem wzmocniły mnie przed setką na AWF. Acha - przez ok. 20% trasy padało.
Badanie trwało od piątku wieczorem do niedzieli rano, ulokowano nas w hotelu przy Akademii, więc zżyliśmy się snując przy piwku opowieści ze szlaków. 8 razy pobierano nam krew (5 razy w trakcie biegu), przez jakieś 30 godzin mogliśmy sikać tylko do baniaków, mierzono nam nacisk śródstopia, proporcje tkanek w ciele, ekg, robiono testy psychologiczne itd. Pierwszy raz w trakcie ultra biegłem z muzyką, co po 70-tym km zmieszane ze zmęczeniem i bólem przeciążonych partii nóg sprawiło, że przeżyłem kilka niemal transcendentnych momentów. Gdy kończyłem 50-ty kilometr przyjechali Michał oraz Tomek z pociechami i pomogli mi przebyć pierwsze 6 i pół km kryzysu z kolejnych 40-stu ;) Tomek wcześniej całkiem udanie pokonał Harpagana i opowiedział o ciężkim kryzysie jaki wtedy przeżył i pewności, jaką później zdobył, że każdy kryzys można pokonać. Miałem jego słowa cały czas z tyłu głowy, choć odżyłem dopiero na 10km przed metą, a ostatnie 5 pobiegłem już na euforii.
I znowu padało, tym razem przez jakieś 40km, więc tradycyjnie dostałem hipotermii jak tylko wyszedłem z podgrzewanego namiotu, w którym mierzono nacisk śródstopia i pobierano krew. Od pierwszego maratonu, który przebiegłem 3 lata temu nie byłem tak połamany. Gdyby nie poręcze, nie zszedłbym po schodach. Naderwałem chyba też jakiś przyczep, ale to wyszło dopiero na kolejnym biegu. Ale i tak czułem się świetnie, zrobiłem 100km w 12:51 na 11 lub 12 miejscu z 20 biegnących, myślałem że pójdzie mi znacznie gorzej.
2 tygodnie później pobiegłem 6-stą edycję naszego biegu TriCity Ultra 80. Atmosfera jak zawsze super, po turystycznej IKEI ULTRA i wyczerpującej setce na AWF organizm miał moc. Prowadziłem wyluzowaną grupkę, było wesoło.
A potem zbiegałem z płyty Orłowskiej i nagły ból w nodze uświadomił mi, że na setce AWF musiało dojść do jakiegoś naderwania, bo rypło w tym samym miejscu co wtedy. Przez jakiś czas nie byłem w stanie w ogóle truchtać. W dodatku się ściemniło i zaczęło padać. No super - trzecie ultra i znowu ten je*#! deszcz. Tomek i Michał supportowali biegaczy i wiedzieli już o kontuzji. Biłem się z myślami - nigdy jeszcze nie zszedłem z trasy, bo jak mawiają najstarsi Indianie "poddawanie się wchodzi w krew", a tego wolałem nie doświadczyć. Byłem w stanie spokojnie dokończyć ten bieg idąc, ale za 5 dni mieliśmy z Tomkiem lecieć do Bergamo i przebiec dookoła jezioro d'Iseo (70km). Kiedy odlewałem się przy działkach w drodze na Energa Arena (dawne PGE :) zatrzymał się jakiś samochód, zjechała szybka i usłyszałem głos Michała:
- Wsiadaj. (i coś tam jeszcze, ale nie pamiętam)
Pomyślałem jak to robią weterani ultra, że nie muszę nikomu nic udowadniać i wsiadłem na 65-tym km.
Urosła mi jakaś gulaja z tyłu kolana i zrobiła się sina:
Ogólnie dało się chodzić, ale w necie straszyli, że jak będę z tym dalej biegał, to konkretna kontuzja może mnie wyłączyć na miesiące, jak nie lata. Smarowałem to różnymi traumalami, masowałem, dmuchałem i chuchałem. W czwartek polecieliśmy do Bergamo i zaczęła się jedna z najlepszych biegowych przygód, którą jak zwykle klimatycznie opisał Tomek w cyklu Giro del Lago d'Iseo.
Bardzo się bałem, że kontuzja wyłączy mnie z tego ultra, tymczasem choć znowu trochę spuchło i czułem na pierwszych kilkunastu km, że mogłoby coś pobolewać, ona się po prostu rozbiegała. A - i znowu trochę padało, ale przy kilkunastu stopniach to w ogóle nie przeszkadzało ;)
Do domu wróciłem w sobotę wieczorem, a już w niedzielę o 6 leciałem w delegację do Aten. Ojczyzny maratonu. Noga się wyleczyła. Takiej okazji nie można było odpuścić..
Choć biegi na dystansach 40-100 km przewijały się dość regularnie, poza nimi niewiele biegałem i słabszą formę obnażył mój start w pierwszej oficjalnej imprezie Sudecka Setka. Przegrzałem się, spuchłem i pierwszy raz w życiu na poważnie rozważałem zejście z trasy. Ostatecznie doczłapałem do mety z ciężką depresją, że w sierpniu czeka mnie kolejny bieg na 80km w upale, a tydzień później Maraton Solidarności. Sierpniowy ultra, czyli Chudy Wawrzyniec (relacja Tomka ze startu naszej ekipy) wypadł na szczęście w jedyny deszczowy dzień i zamiast przegrzania złapałem lekką hipotermię, dzięki której wykręciłem przyzwoity czas. Nigdy nie zapomnę wspinaczki po spływającym z Oszusta błocie :)
Po maratonie skupiłem się na graniu w ping ponga, choć powinienem zacząć poważniej ćwiczyć, bo kilka miesięcy wcześniej podjąłem dość poważną decyzję: zapisałem się na badanie ultrasów organizowane przez prof. Ratkowskiego z gdańskiego AWFiS. Głównym elementem badania miał być bieg na 100km po 400-metrowej bieżni. Wiedziałem, że będzie to dla mnie trudniejszy bieg ze względu na mocniejsze tempo i eksploatowanie głównie dolnych kończyn. W biegach górskich przez większą część czasu maszeruje się pod górę, potem się z niej szybko zbiega i znowu drałuje na kolejny szczyt. Przez cały rajd pracują wszystkie grupy mięśni (np. po Wawrzyńcu największe zakwasy miałem w tricepsach), limit czasowy jest bezpieczny. Termin biegu został wyznaczony na początek listopada.
Był jednak wrzesień, a ja dalej (od roku) suszyłem chłopakom głowy, żeby zorganizować bieg przygodowy w formule "znaleźć tanie bilety lotnicze, machnąć setkę i pozwiedzać". Rysowałem na endo różne pętelki i podsyłałem propozycje, które pozostawały bez odzewu.
- To przestań o tym wciąż gadać, tylko podaj konkrety, a najlepiej kup od razu bilety, jak trafisz na okazję - skwitował przez telefon Tomek.
I tak następnego dnia mieliśmy już bilety do Bergamo we Włoszech po 60zł na koniec listopada. Tomek nagle się nakręcił i zamówił jeszcze bilety po 19zł do Skavsty w Szwecji na przedostatni tydzień października, a dokładniej poniedziałek po Łemkowynie. W tym roku w Łemko startował tylko Stasiu i chłopakom było smutno, że reszta nie jedzie, w końcu na pierwszej edycji biegu przeżyliśmy naszą inicjację w górskich ultra.
Pozostało jeszcze tylko wcisnąć jesienną edycję TriCity Ultra na 19 listopada i nagle okazało się, że w przeciągu 5 tygodni zrobię 4 długie dystanse. Na miesiąc przed setką po bieżni nie mogłem biegać żadnych maratonów, więc ULTRA IKEA odbyła się w formie kilku joggingów na dychę przemieszanych ze zwiedzaniem surowych szwedzkich plaż Bałtyku i nie-szwedzkich "restauracji" Maca i Burger Kinga oraz tradycyjnego uzupełnienia elektrolitów w pokoju hotelowym.
Ten wypad i wcześniejsze cotygodniowe dłuższe wybiegania z Tomkiem wzmocniły mnie przed setką na AWF. Acha - przez ok. 20% trasy padało.
Badanie trwało od piątku wieczorem do niedzieli rano, ulokowano nas w hotelu przy Akademii, więc zżyliśmy się snując przy piwku opowieści ze szlaków. 8 razy pobierano nam krew (5 razy w trakcie biegu), przez jakieś 30 godzin mogliśmy sikać tylko do baniaków, mierzono nam nacisk śródstopia, proporcje tkanek w ciele, ekg, robiono testy psychologiczne itd. Pierwszy raz w trakcie ultra biegłem z muzyką, co po 70-tym km zmieszane ze zmęczeniem i bólem przeciążonych partii nóg sprawiło, że przeżyłem kilka niemal transcendentnych momentów. Gdy kończyłem 50-ty kilometr przyjechali Michał oraz Tomek z pociechami i pomogli mi przebyć pierwsze 6 i pół km kryzysu z kolejnych 40-stu ;) Tomek wcześniej całkiem udanie pokonał Harpagana i opowiedział o ciężkim kryzysie jaki wtedy przeżył i pewności, jaką później zdobył, że każdy kryzys można pokonać. Miałem jego słowa cały czas z tyłu głowy, choć odżyłem dopiero na 10km przed metą, a ostatnie 5 pobiegłem już na euforii.
I znowu padało, tym razem przez jakieś 40km, więc tradycyjnie dostałem hipotermii jak tylko wyszedłem z podgrzewanego namiotu, w którym mierzono nacisk śródstopia i pobierano krew. Od pierwszego maratonu, który przebiegłem 3 lata temu nie byłem tak połamany. Gdyby nie poręcze, nie zszedłbym po schodach. Naderwałem chyba też jakiś przyczep, ale to wyszło dopiero na kolejnym biegu. Ale i tak czułem się świetnie, zrobiłem 100km w 12:51 na 11 lub 12 miejscu z 20 biegnących, myślałem że pójdzie mi znacznie gorzej.
2 tygodnie później pobiegłem 6-stą edycję naszego biegu TriCity Ultra 80. Atmosfera jak zawsze super, po turystycznej IKEI ULTRA i wyczerpującej setce na AWF organizm miał moc. Prowadziłem wyluzowaną grupkę, było wesoło.
A potem zbiegałem z płyty Orłowskiej i nagły ból w nodze uświadomił mi, że na setce AWF musiało dojść do jakiegoś naderwania, bo rypło w tym samym miejscu co wtedy. Przez jakiś czas nie byłem w stanie w ogóle truchtać. W dodatku się ściemniło i zaczęło padać. No super - trzecie ultra i znowu ten je*#! deszcz. Tomek i Michał supportowali biegaczy i wiedzieli już o kontuzji. Biłem się z myślami - nigdy jeszcze nie zszedłem z trasy, bo jak mawiają najstarsi Indianie "poddawanie się wchodzi w krew", a tego wolałem nie doświadczyć. Byłem w stanie spokojnie dokończyć ten bieg idąc, ale za 5 dni mieliśmy z Tomkiem lecieć do Bergamo i przebiec dookoła jezioro d'Iseo (70km). Kiedy odlewałem się przy działkach w drodze na Energa Arena (dawne PGE :) zatrzymał się jakiś samochód, zjechała szybka i usłyszałem głos Michała:
- Wsiadaj. (i coś tam jeszcze, ale nie pamiętam)
Pomyślałem jak to robią weterani ultra, że nie muszę nikomu nic udowadniać i wsiadłem na 65-tym km.
Urosła mi jakaś gulaja z tyłu kolana i zrobiła się sina:
Ogólnie dało się chodzić, ale w necie straszyli, że jak będę z tym dalej biegał, to konkretna kontuzja może mnie wyłączyć na miesiące, jak nie lata. Smarowałem to różnymi traumalami, masowałem, dmuchałem i chuchałem. W czwartek polecieliśmy do Bergamo i zaczęła się jedna z najlepszych biegowych przygód, którą jak zwykle klimatycznie opisał Tomek w cyklu Giro del Lago d'Iseo.
Bardzo się bałem, że kontuzja wyłączy mnie z tego ultra, tymczasem choć znowu trochę spuchło i czułem na pierwszych kilkunastu km, że mogłoby coś pobolewać, ona się po prostu rozbiegała. A - i znowu trochę padało, ale przy kilkunastu stopniach to w ogóle nie przeszkadzało ;)
Starożytne ruiny, średniowieczne miasteczka - mniam! |
Zasłużona pizza po biegu |
Do domu wróciłem w sobotę wieczorem, a już w niedzielę o 6 leciałem w delegację do Aten. Ojczyzny maratonu. Noga się wyleczyła. Takiej okazji nie można było odpuścić..
Subskrybuj:
Posty (Atom)