niedziela, 3 lutego 2019

Podsumowanie sezonu ultra cz. 3

Trzecia część cyklu o dłuższych biegach z 2018 roku.


Maraton pożegnalny z Gdynią



Ostatni dzień sierpnia, ostatni dzień pracy w Gdyni, piątek. Od poniedziałku zaczynałem pracę w Gdańsku. Półtora tygodnia wcześniej skończyłem tygodniowy post na samej wodzie ( https://podtworca.blogspot.com/2018/08/dziennik-postu.html ), a za 2 tygodnie miałem pobiec 100km w Kaszubskiej Poniewierce. Od ponad trzech lat dojeżdżałem do pracy autem, a teraz przesiadałem się na rower (ok. 8km do pracy) lub spacer-bieg (7.5km) po trasach, które przetestowałem miesiąc wcześniej w maratonie 3 x Tryton.

Miałem wiele tematów do przemyślenia, zaplanowania i bardzo dużo formy do odrobienia. Od majowej Ultra Wieżycy, jednego z najcięższych biegów dla mojej psychiki nie poczyniłem postępów w treningach. Od wielu miesięcy opierałem się tylko na wyćwiczonych nawykach, które pozwalały podtrzymać minimum niezbędne do zaliczania ultra turystycznego. Maraton Pożegnalny z Gdynią miał być swoistą cezurą - nie tylko zmianą zawodową, ale i powrotem do solidnych treningów sportowych, żeby na początek ukończyć Poniewierkę w limicie czasowym.

Przed startem koledzy wyposażyli mnie w profesjonalną koszulkę obrazującą moje życiowe i programistyczne ideały:


Po pożegnaniu z ciężkim sercem ruszyłem w trasę. Do Gdańska miałem ok. 25 km, a potrzebowałem zrobić przynajmniej 40, dlatego postanowiłem zahaczyć każdy punkt, z którym wiązały się wspomnienia z trzech ostatnich lat. Przebiegłem koło starej siedziby firmy, zaliczyłem Biowaya, pobiegłem do ORP Błyskawicy, przy której mieliśmy przystanki podczas TriCity Ultra. Z każdym kilometrem moje przygnębienie opadało, aż wreszcie na klifach rozeszła sie po ciele lekkość i chęć przenoszenia gór. Żegnałem mój ukochany trójmiejski fragment - redłowskie klify, na których trenowałem krio ( https://podtworca.blogspot.com/2018/03/zimno.html ).

Kilka kilometrów później Gdynia i spora część dotychczasowego życia zostały po drugiej stronie:


Byłem gotowy na nowe.


Kaszubska Poniewierka 100km


16 godzin limitu, 100 km głównie po parkach nie robi specjalnego wrażenia, kiedy patrzymy na mapkę. Podobne limity obowiązują na ultra górskich i wtedy zmieszczenie się w limicie czasowym jest realnym wyzwaniem. Dlatego na linii startu trójmiejskich biegów staje wielu biegaczy nieświadomych czekającej ich poniewierki. Wymagające morenowe szlaki Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego łamią im psychikę, czasem nogi. Jeśli trasa jest jeszcze tak zaprojektowana, żeby objąć wszystkie najtrudniejsze ścieżki, nic dziwnego, że biegu nie kończy ponad 1/3 ultrasów.

Punkt startu w Sopocie. Metropolia między morzem a lasem.

Ja wiedziałem na co się piszę. Pierwszy raz biegłem tu półmaraton w 2013, a rok później szykowałem się do inicjacji w górskim ultra; w maju biegliśmy z chłopakami na Wieżycę, pod którą zlokalizowano metę. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale nie ma takiej siły poza fizyczną kontuzją, która może mi przeszkodzić w osiągnięciu mety. Nie chodzi o to, że lekceważyłem bieg; co to, to nie, miałem świadomość swojej kiepskiej formy, dlatego nie zmrużyłem oka przed startem o 1 w nocy. Odwrotnie niż Tomek, który przepracował wzorowo 8 miesięcy i w spokoju przespał kilka bezcennych godzin. Ale wiedziałem również, że jeśli mądrze wykorzystam swoje doświadczenie, dobiję do mety w limicie i nawet nie padnę.

W biegach ultra (i zapewne w niejednej wytrzymałościowej konkurencji) występuje pewne ciekawe zjawisko. Jak osiągniesz coś, co kiedyś wydawało się nadzwyczajne, np. ukończysz 150-200 km w trudnych górskich warunkach, zaczyna ci się wydawać, że przekroczyłeś Rubikon i teraz już zawsze będziesz pykał setki z marszu. Przestajesz porządnie trenować, pozwalasz na kulinarne ekscesy, a przede wszystkim zapominasz jak ciężko było na trasie. Z kilkunastu godzin męczarni pamiętasz tylko kilka przyjemnych chwil, gdy akurat organizm przepalał kolejną turę hormonów i mocniej wystrzeliła adrenalina.

Mimo to nadal zapisujesz się na trudne biegi, aż przychodzi ten pierwszy raz, gdy musisz zejść z trasy. Może nie zdążyłeś zmieścić się w limicie na jednym z punktów pomiaru czasu, może dotarło do ciebie na trasie, że nie dasz rady i na najbliższym punkcie odpalasz fejsa by napisać standardowe "nie muszę sobie nic udowadniać". Niektórzy zaliczają kilka takich porażek z rzędu, nim dotrze do nich, że nic nie jest dane na zawsze.

Być może to miał na myśli Waldek Miś, kiedy przed startem Poniewierki powiedział do Tomka i mnie, że nieukończone biegi chłodzą głowę. Tomek zaliczył rok wcześniej największe załamanie formy, ale stało się to dla niego trampoliną do wytrenowania formy życia. Ja byłem dopiero na samym początku odbudowy formy i moim jedynym celem na ten bieg było niedopuszczenie do tego pierwszego razu, kiedy trasa pokonuje biegacza. Nie potrzebowałem kubła zimnej wody i bardzo nie chciałem go wylewać na głowę :)

Zasada nr 1 w ultra: pod górę człapię, w dół zbiegam.

Wzdłuż Raduni.


Ukończyłem bieg 20 minut przed limitem (15 godzin, 40 minut) dumny jak cholera, że podołałem. Tymczasem Tomek (czas 13:50) był przekonany, że spadłem na dno i potrzebuję pomocy :)


C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

W ramach eksperymentu wyłączam moderację komentarzy.

Zasady komentowania:
- żadnego spamu i reklam (także linków do serwisów w nazwie użytkownika),
- komentarze obraźliwe będą usuwane,
- proszę o zachowanie kultury i brak kłótni; różnice zdań należy wyrażać poprzez dyskusję wspartą argumentami.

Podtwórca