Na ostatnim większym moście spokojnie. Kończy się osłona pasa wzgórz. Co jakiś czas zacina deszcz ze śniegiem. Zaczyna mi dokuczać ciężar odpowiedzialności. Łącznie wydłużyliśmy trasę o 15 km i z pierwotnych 105 km zrobiło się 120. Nie przewidziałem również, że ten bieg kwalifikuje się do górskich (łączna liczba przewyższeń wyszła ok. 2500 m). Roślinność wokół karłowacieje. Co 5 minut muszę zakładać płaszcz przeciwdeszczowy, by za chwilę się w nim przegrzewać, gdy przestaje padać. Zdejmuję, biegnę chwilę i znowu deszcz. W końcu mam tego dość i biegnę bez przeciwdeszczówki - gorące ciało powinno skutecznie osuszyć ubranie.
I wtedy docieramy nad fiord. Nim się kapnąłem, że zacinający deszcz ze śniegiem nie skończy się za 3 minuty, byłem już kompletnie przemoczony. Naciągnięcie płaszcza niewiele zmieniało. Do celu zostało nam jakieś 8 km przez skaliste wysepki połączone mostami. Widoczność na pół metra, śnieg z deszczem zacina poziomo, aż trzeba ręką osłaniać oczy. Nagle błyskawica rozświetla niebo i zasiewa zwątpienie. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. W wizjach wyglądało to mniej więcej tak:
rzeczywistość natomiast jak tu:
Tuż przed mostem na pierwszą wyspę podejmujemy decyzję - odpuszczamy. Może dałoby się jeszcze przedrzeć przez sztorm, ale świadomość, że w każdej chwili może walnąć gdzieś z boku piorun sprawia, że nie chcemy dostać nagrody Darwina. Zwiewamy przed deszczem pod obudowaną wiatę przystanku i oceniamy siły. Rekalkulacja trasy pokazuje, że zostało nam 30 km do mety. Od ok. 30 km prawie nie jedliśmy i praktycznie nie piliśmy (przez cały bieg wypiłem ok. litr wody, pół litra kefiru i 200 ml kawy). No i jest zimno. Wszystko przemoczone, zatrzymanie się to hipotermia, chodzenie to konserwacja hipotermii, można tylko biec, żeby nie marznąć.
Przetruchtałem już trochę podobnych dystansów, więc w cięższych warunkach liczę 2 godziny na dychę. 30 km to w najgorszym wypadku 6 godzin - wystarczająco długo, by nie liczyć czasu, ani kilometrów. Ale dla chłopaków nie przyzwyczajonych do takich dystansów ten etap jest najtrudniejszy. Zerkasz na zegarek, wydaje ci się, że biegniesz/idziesz już 10 minut od ostatniego razu i zrobiłeś minimum kilometr, tymczasem okazuje się, że pokonałeś ledwie 300 metrów. Z początkowej przygody nic nie zostaje, w głowie burza emocji, zwątpienie przemieszane z beznadzieją. Gdyby było lato, można się zatrzymać, posiedzieć, w Polsce można też trafić na stację benzynową, na której można wypić kawę i coś zjeść. Ale nie w Norwegii - tu sklepów na prowincji nie ma, jak są, to zamykane o 23, a zatrzymanie się grozi natychmiastowym wyziębieniem. Ultra biega się głową. Ja to przeżyłem nie raz, chłopacy dopiero budowali bazę doświadczeń. Zmagania Piotra z sennością przypomniały mi naszą pierwszą setkę na Hel sprzed 2 lat z ekipą Tricity Ultra.
Gdy opuściliśmy obszar opadów zdjąłem płaszcz. Ciężko się przemóc, gdy jest ci zimno, ale trzeba wystawić mokre ciuchy na wiatr, żeby wydmuchał wilgoć. Niestety ciało już nie grzeje, bo nie ma skąd dostarczyć kalorii. Na myśl o czekoladzie i cukrze zbiera się na wymioty. Biegniemy z Rafałem z przodu, jak odstajemy za daleko, biegniemy z powrotem do chłopaków. Nie możemy się zatrzymać, bo od razu jest zimno. Temperatura spada poniżej zera, na drogach gołoledź. Przekraczamy most, który niedawno był taki spokojny - teraz omiata go Tor. Ale most jest krótki i jedynie uśmiecham się pod nosem cytując Theodena "To wszystko na co cię stać Sarumanie?"
Zakręcamy na Manger, ok. godziny 7 "rano", ale jak było ciemno, tak jest. Widzimy szyld stacji benzynowej - jest nadzieja! Nadzieja umiera szybko, stację otwierają o 9. Kwadrans później zaczyna się przejaśniać - chmury odsłoniły księżyc. U Witka w Bergen sprawdziliśmy, że w Manger jest market spożywczy, więc wiążę z nim poważne plany. Trzeba się ogrzać i pożywić, bo do wynajętego domku z centrum jest ok. 7 km. Nie mówię tego chłopakom..
Docieramy do miasteczka po 8. Niestety sklepy otwarte od 9 :) Jedni siedzą, drudzy się kręcą. Jak siadam, to po minucie mną telepie. Pierwsze co kupuję po otwarciu sklepu to owocowo-warzywne smoothie. Wypijam je nim wejdę z koszykiem między regały i po chwili czuję jak glukoza uderza do żył. Teraz wystarczy znaleźć knajpkę, zjeść w niej coś ciepłego, zapić kawką i bez problemu przejdziemy pozostały dystans. W domku mamy się zameldować o 15, zostało dużo czasu. Ale straciłem już posłuch - zrobiliśmy prawie 100 km i 2.5 km przewyższeń w 19 godzin w nietypowych jak na Norwegię warunkach pogodowych (poprzedni tak silny sztorm był rok wcześniej). Chłopacy każą mi dzwonić do Gunnara, od którego wynajmujemy domek, że będziemy szybciej. Tylko jak tam dotrzeć?
Skoro przypadek organizuje tę wyprawę, to nic dziwnego, że naszej rozmowie przysłuchuje się stojący przy kasie rodak i proponuje podwózkę. Gdy się czyta internetowe komentarze Polaków, często przewija się opinia, że nikt cię tak nie wykorzysta za granicą jak inny Polak. Tymczasem nasze doświadczenia są zupełnie odwrotne - Polacy, których tam spotkaliśmy okazali się bardzo życzliwi i pomocni. Nie spytaliśmy się naszego kierowcy o imię, ale bardzo mu dziękujemy i pozdrawiamy Konin, z którego pochodzi.
Gunnara nie ma w domu, ale nie robi problemu z naszego wcześniejszego przybycia. Dostajemy klucz od jego żony i prysznicujemy. Tak szybko opuściliśmy Manger, że nie zdążyliśmy zrobić porządnych zakupów. Trochę bułek, jakieś serki itp. W domku są produkty żywnościowe, na stole leżą jajka, ale wolimy poczekać na gospodarza, nim coś tkniemy. Oczekiwanie mija nam na spaniu. Gdy już gospodarz dociera, okazuje się, że to wszystko przygotowane dla nas, a jajka są z jego hodowli. Robimy zatem ucztę: ryż z keczupem i jajkiem popijany cydrem (w sklepie nie było nic mocniejszego niż 4.5%). Gunnar jest bardzo miłym człowiekiem, widać że 'guesthouse' w nazwie jest nieprzypadkowy. Opowiada nam historię domu w którym na chwilę zamieszkaliśmy. Dom i ziemia należą od stuleci do jego rodziny; pochodzi z 1859 roku, ma też izbę z bali z 200 lat starszego okresu i nowsze dobudówki.
Od lewej: ja, Piotr, Gunnar, Robo |
Wypukłe bale z XVII wieku tworzą najstarszą część domu, w której obecnie jest jadalnia |
Tuż przed wyjazdem - chwila relaksu na bujanym fotelu |
O 7 rano przyjeżdża po nas Witek. Pożegnalna fotka:
W nocy przysypał śnieg, więc jedziemy wolno. Witek opowiada o Norwegii, jedziemy drogą, którą biegliśmy półtora doby wcześniej; przejeżdżamy przez pamiętny most, na którym szalał orkan i tunel, który musieliśmy omijać górą. Na lotnisku Robo i Gajowy udowadniają, że wyprawa jeszcze się nie skończyła:
Tuż przed wylotem kupują widokówki i piszą życzenia do mamy, taty, starszego brata, kolegów i koleżanek ze szkoły (tj. grona nauczycielskiego). Gdy przylatujemy do Gdańska, wyciągam telefon, żeby zadzwonić do żony, gdy nagle wyłaniają się znajome twarze:
"Run around the lake" i "To have or to run": co prawda wzgardzili wyprawą do Norwegii, ale też się świetnie bawili na dyszce wokół Jasienia |
3/4 Tricity Ultra |
I tak właśnie było.
Koszt wyprawy:
- bilety lotnicze w obie strony 78 zł (piątek 9.15 - niedziela 11:45),
- fajki i wódka dla polskiego majstra 170 zł,
- nocleg za 1 os. 237.5 koron ~ 113 zł,
- żarcie i pamiątki 462.5 koron ~ 220 zł
Razem 580 zł.
Miał to być przyjemny turystyczny bieg, w którym wykorzystam wypracowaną wytrzymałość - 100 km zwiedzania, bezpośrednie doświadczenie kraju, odpoczywanie w knajpkach przy piwku. Los sprawił, że trafił nam się orkan, przez większość trasy nie było możliwości kupić nic do jedzenia, a bieg skończyłem przemoczony, wyziębiony i głodny. I kurna teraz żadnych innych warunków nie wyobrażam sobie w przyszłych biegach turystycznych :)