wtorek, 2 lutego 2016

Humory Tora cz. 3

Następne 30 km to standard ultra - trochę rozmów, trochę nudy, ciemność, dłużyzny. Podobno wokół piękne widoki, ale jest noc i nic nie widać. Co jakiś czas zawiewa lub pada, ale od Atlantyku dzieli nas pasmo wysp, które pierwotnie mieliśmy biec (patrz cz. 1) oraz łańcuch wzgórz, więc orkan hula raczej na Hellesoy z przekreślonym o.

Na ostatnim większym moście spokojnie. Kończy się osłona pasa wzgórz. Co jakiś czas zacina deszcz ze śniegiem. Zaczyna mi dokuczać ciężar odpowiedzialności. Łącznie wydłużyliśmy trasę o 15 km i z pierwotnych 105 km zrobiło się 120. Nie przewidziałem również, że ten bieg kwalifikuje się do górskich (łączna liczba przewyższeń wyszła ok. 2500 m). Roślinność wokół karłowacieje. Co 5 minut muszę zakładać płaszcz przeciwdeszczowy, by za chwilę się w nim przegrzewać, gdy przestaje padać. Zdejmuję, biegnę chwilę i znowu deszcz. W końcu mam tego dość i biegnę bez przeciwdeszczówki - gorące ciało powinno skutecznie osuszyć ubranie.

I wtedy docieramy nad fiord. Nim się kapnąłem, że zacinający deszcz ze śniegiem nie skończy się za 3 minuty, byłem już kompletnie przemoczony. Naciągnięcie płaszcza niewiele zmieniało. Do celu zostało nam jakieś 8 km przez skaliste wysepki połączone mostami. Widoczność na pół metra, śnieg z deszczem zacina poziomo, aż trzeba ręką osłaniać oczy. Nagle błyskawica rozświetla niebo i zasiewa zwątpienie. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. W wizjach wyglądało to mniej więcej tak:


rzeczywistość natomiast jak tu:


Tuż przed mostem na pierwszą wyspę podejmujemy decyzję - odpuszczamy. Może dałoby się jeszcze przedrzeć przez sztorm, ale świadomość, że w każdej chwili może walnąć gdzieś z boku piorun sprawia, że nie chcemy dostać nagrody Darwina. Zwiewamy przed deszczem pod obudowaną wiatę przystanku i oceniamy siły. Rekalkulacja trasy pokazuje, że zostało nam 30 km do mety. Od ok. 30 km prawie nie jedliśmy i praktycznie nie piliśmy (przez cały bieg wypiłem ok. litr wody, pół litra kefiru i 200 ml kawy). No i jest zimno. Wszystko przemoczone, zatrzymanie się to hipotermia, chodzenie to konserwacja hipotermii, można tylko biec, żeby nie marznąć.

Przetruchtałem już trochę podobnych dystansów, więc w cięższych warunkach liczę 2 godziny na dychę. 30 km to w najgorszym wypadku 6 godzin - wystarczająco długo, by nie liczyć czasu, ani kilometrów. Ale dla chłopaków nie przyzwyczajonych do takich dystansów ten etap jest najtrudniejszy. Zerkasz na zegarek, wydaje ci się, że biegniesz/idziesz już 10 minut od ostatniego razu i zrobiłeś minimum kilometr, tymczasem okazuje się, że pokonałeś ledwie 300 metrów. Z początkowej przygody nic nie zostaje, w głowie burza emocji, zwątpienie przemieszane z beznadzieją. Gdyby było lato, można się zatrzymać, posiedzieć, w Polsce można też trafić na stację benzynową, na której można wypić kawę i coś zjeść. Ale nie w Norwegii - tu sklepów na prowincji nie ma, jak są, to zamykane o 23, a zatrzymanie się grozi natychmiastowym wyziębieniem. Ultra biega się głową. Ja to przeżyłem nie raz, chłopacy dopiero budowali bazę doświadczeń. Zmagania Piotra z sennością przypomniały mi naszą pierwszą setkę na Hel sprzed 2 lat z ekipą Tricity Ultra.

Gdy opuściliśmy obszar opadów zdjąłem płaszcz. Ciężko się przemóc, gdy jest ci zimno, ale trzeba wystawić mokre ciuchy na wiatr, żeby wydmuchał wilgoć. Niestety ciało już nie grzeje, bo nie ma skąd dostarczyć kalorii. Na myśl o czekoladzie i cukrze zbiera się na wymioty. Biegniemy z Rafałem z przodu, jak odstajemy za daleko, biegniemy z powrotem do chłopaków. Nie możemy się zatrzymać, bo od razu jest zimno. Temperatura spada poniżej zera, na drogach gołoledź. Przekraczamy most, który niedawno był taki spokojny - teraz omiata go Tor. Ale most jest krótki i jedynie uśmiecham się pod nosem cytując Theodena "To wszystko na co cię stać Sarumanie?"

Zakręcamy na Manger, ok. godziny 7 "rano", ale jak było ciemno, tak jest. Widzimy szyld stacji benzynowej - jest nadzieja! Nadzieja umiera szybko, stację otwierają o 9. Kwadrans później zaczyna się przejaśniać - chmury odsłoniły księżyc. U Witka w Bergen sprawdziliśmy, że w Manger jest market spożywczy, więc wiążę z nim poważne plany. Trzeba się ogrzać i pożywić, bo do wynajętego domku z centrum jest ok. 7 km. Nie mówię tego chłopakom..

Docieramy do miasteczka po 8. Niestety sklepy otwarte od 9 :) Jedni siedzą, drudzy się kręcą. Jak siadam, to po minucie mną telepie. Pierwsze co kupuję po otwarciu sklepu to owocowo-warzywne smoothie. Wypijam je nim wejdę z koszykiem między regały i po chwili czuję jak glukoza uderza do żył. Teraz wystarczy znaleźć knajpkę, zjeść w niej coś ciepłego, zapić kawką i bez problemu przejdziemy pozostały dystans. W domku mamy się zameldować o 15, zostało dużo czasu. Ale straciłem już posłuch - zrobiliśmy prawie 100 km i 2.5 km przewyższeń w 19 godzin w nietypowych jak na Norwegię warunkach pogodowych (poprzedni tak silny sztorm był rok wcześniej). Chłopacy każą mi dzwonić do Gunnara, od którego wynajmujemy domek, że będziemy szybciej. Tylko jak tam dotrzeć?

Skoro przypadek organizuje tę wyprawę, to nic dziwnego, że naszej rozmowie przysłuchuje się stojący przy kasie rodak i proponuje podwózkę. Gdy się czyta internetowe komentarze Polaków, często przewija się opinia, że nikt cię tak nie wykorzysta za granicą jak inny Polak. Tymczasem nasze doświadczenia są zupełnie odwrotne - Polacy, których tam spotkaliśmy okazali się bardzo życzliwi i pomocni. Nie spytaliśmy się naszego kierowcy o imię, ale bardzo mu dziękujemy i pozdrawiamy Konin, z którego pochodzi.

Gunnara nie ma w domu, ale nie robi problemu z naszego wcześniejszego przybycia. Dostajemy klucz od jego żony i prysznicujemy. Tak szybko opuściliśmy Manger, że nie zdążyliśmy zrobić porządnych zakupów. Trochę bułek, jakieś serki itp. W domku są produkty żywnościowe, na stole leżą jajka, ale wolimy poczekać na gospodarza, nim coś tkniemy. Oczekiwanie mija nam na spaniu. Gdy już gospodarz dociera, okazuje się, że to wszystko przygotowane dla nas, a jajka są z jego hodowli. Robimy zatem ucztę: ryż z keczupem i jajkiem popijany cydrem (w sklepie nie było nic mocniejszego niż 4.5%). Gunnar jest bardzo miłym człowiekiem, widać że 'guesthouse' w nazwie jest nieprzypadkowy. Opowiada nam historię domu w którym na chwilę zamieszkaliśmy. Dom i ziemia należą od stuleci do jego rodziny; pochodzi z 1859 roku, ma też izbę z bali z 200 lat starszego okresu i nowsze dobudówki.
Od lewej: ja, Piotr, Gunnar, Robo

Wypukłe bale z XVII wieku tworzą najstarszą część domu,
w której obecnie jest jadalnia


Tuż przed wyjazdem - chwila relaksu na bujanym fotelu

O 7 rano przyjeżdża po nas Witek. Pożegnalna fotka:





W nocy przysypał śnieg, więc jedziemy wolno. Witek opowiada o Norwegii, jedziemy drogą, którą biegliśmy półtora doby wcześniej; przejeżdżamy przez pamiętny most, na którym szalał orkan i tunel, który musieliśmy omijać górą. Na lotnisku Robo i Gajowy udowadniają, że wyprawa jeszcze się nie skończyła:




Tuż przed wylotem kupują widokówki i piszą życzenia do mamy, taty, starszego brata, kolegów i koleżanek ze szkoły (tj. grona nauczycielskiego). Gdy przylatujemy do Gdańska, wyciągam telefon, żeby zadzwonić do żony, gdy nagle wyłaniają się znajome twarze:

"Run around the lake" i "To have or to run": co prawda wzgardzili wyprawą
do Norwegii, ale też się świetnie bawili na dyszce wokół Jasienia
3/4 Tricity Ultra

I tak właśnie było.


Koszt wyprawy:

- bilety lotnicze w obie strony 78 zł (piątek 9.15 - niedziela 11:45),
- fajki i wódka dla polskiego majstra 170 zł,
- nocleg za 1 os. 237.5 koron ~ 113 zł,
- żarcie i pamiątki 462.5 koron ~ 220 zł

Razem 580 zł.

Miał to być przyjemny turystyczny bieg, w którym wykorzystam wypracowaną wytrzymałość - 100 km zwiedzania, bezpośrednie doświadczenie kraju, odpoczywanie w knajpkach przy piwku. Los sprawił, że trafił nam się orkan, przez większość trasy nie było możliwości kupić nic do jedzenia, a bieg skończyłem przemoczony, wyziębiony i głodny. I kurna teraz żadnych innych warunków nie wyobrażam sobie w przyszłych biegach turystycznych :)

poniedziałek, 1 lutego 2016

Humory Tora cz. 2

Uciec z miasta

Korzystanie z opcji 'snap to road' podczas rysowania trasy na Endomondo wiąże się z pewnym ryzykiem - ścieżka prowadzona jest po drogach dla samochodów. Ponieważ nie zakładałem zwiedzania miasta, pierwszy punkt ustawiłem w Bryggen, a kolejny jakieś 10km dalej i pozwoliłem algorytmowi wyznaczyć najkrótszą trasę. Przeoczyłem przez to dość istotny fakt - najkrótsza trasa biegnie przez tunel i jest zamknięta dla pieszych. Żeby przejść na drugą stronę, musieliśmy okrążyć niedawno opuszczony masyw górski.  W poprzek nie dało się przejść, bo Norwegowie odkrajają z gór bloki skalne i przystawiają do nich kolejne osiedla i domy. W końcu jednak trafiliśmy na ścieżkę prowadzącą na szczyt, mimo że nie widniała na mapie. Jej absencja szybko się wyjaśniła - droga jest dopiero w budowie :) Nie chcieliśmy jednak tracić czasu, więc brnęliśmy głębiej w las. Za ścieżki posłużyły nam koryta wymyte przez strumienie. Tam po raz pierwszy podlał nas Tor.




Za górami, za lasami trafiamy znowu na zabudowę miejską. Robi się ciemno, ale łuna miasta stwarza złudzenie jakby dzień się jeszcze nie skończył, bo w każdym domu palą się wszystkie światła. Kontrastuje to z kompletnie wyludnionymi ulicami. Po 20 kilometrach skręcamy na drogę, którą wyznaczyłem ręcznie, opierając się o mapę satelitarną, ponieważ endo traktowała ją jako nieprzejezdną. Początkowo stoją wzdłuż niej wille (każda obowiązkowo z zapalonymi wszystkimi światłami), później pojawiają się zabudowania rolników a nawet opuszczone domy. Aż wreszcie droga zamienia się w wąski żwirowy trakt przecinany kamiennymi murkami i bramami. Ogrodzenia służą do utrzymywania stad owiec w jednym miejscu. Jeden z bardziej klimatycznych odcinków trasy okazuje się dawną arterią pocztową.


Opuszczone domki z kamienia na szlaku pocztowym
Tor

Pojawiają się coraz liczniejsze zabudowania, aż docieramy do miasteczka, z którego rozciąga się szeroka panorama fiordu i zabudowań na wyspie Flatoy. Na wyspę prowadzi 1.8 kilometrowy most, "wąskie gardło" - jeżeli będzie zamknięty, to nici z wyprawy. Kiedy się do niego zbliżamy staje się cud - spotykamy dwóch ludzi! Jakiś dziadzio odprowadza wnuczka i na pytanie czy idziemy w dobrym kierunku mówi, że tak, ale że tam jest "windy". Dobiegając do mostu słyszymy dosłownie piekielne odgłosy. Próbujemy je nawet nagrać, ale komórki nie są w stanie oddać budzącego trwogę huku. Wejściu na most towarzyszy lekki szok - zaczyna nami miotać. Pędzę skulony trzymając czapkę, która prawie odfrunęła z latarką czołową. Docieram do przęsła i kucam, czekając na resztę ekipy. Tkwimy tam chwilę niczym żołnierze przyszpileni ostrzałem w okopie; chowamy czołówki do plecaków, sprawdzamy zapięcia kieszeni i szykujemy się do kolejnego skoku.

Na najtrudniejszym odcinku, na wybrzuszeniu mostu nie jestem w stanie łapać oddechu. Łykam powietrze niczym wigilijny karp w worku, wicher zarzuca jedną nogę i się o nią prawie potykam. Później jest trochę lżej i Robo kręci ten filmik ku pamięci (w minucie 1:12 widać jak było wcześniej) :




Gdy tylko schodzimy z mostu wszystko uspokaja się jakby nigdy nic. Aż ciężko uwierzyć, że kilkadziesiąt metrów dalej trwa takie piekło. Pokonanie Flatoy zajmuje chwilę, a kolejny, znacznie krótszy most do Knarviku jest o wiele spokojniejszy. Za nami ok. 1/3 dystansu, mnóstwo emocji i pięknych widoczków. Czas na kolację. Wsuwam bułki z kefirem, paczkę rukoli i słoiczek oliwek.



Gdybyśmy wiedzieli wtedy, że to ostatnia szansa na kupno żywności, wszystko potoczyłoby się inaczej...

Humory Tora cz. 1

Wszystko w tym przedsięwzięciu było kompletną prowizorką, a wyszło jak skrzętnie zaplanowana powieść. No bo tak: męczyłem od tygodni chłopaków z Tricity Ultra, żebyśmy wyskoczyli na weekend gdzieś za granicę, zamiast klasycznie na zorganizowany bieg ultra. Myślałem, że mam wszystkie argumenty - loty z Gdańska za kilka dych, nie trzeba kupować 2 noclegów, bo biegniemy całą dobę, kosztowo wyjdzie jak wyjazd na lokalną imprezę, a przecież zasmakujemy kawałek innej kultury i krajobrazu. Na drugą noc wynajmiemy pokój i trzeciego dnia wrócimy z kolejną porcją wspomnień. Przebiegliśmy w 2 noce Łemkowynę 150, zrobienie gdzieś turystycznie setki, obstawiając lokalne knajpki będzie czystym relaksem. Ale chłopacy są już odporni na moje euforyczne wystrzały wizji, więc musiałem szukać innych naiwniaków. A ci, jak to bywa w prowizorkach, znajdują się sami - ot biurko obok w pracy trafił się kolega, który ściga się zawodowo na dychę i półmaratony.

Posnułem mu trochę, że fajnie byłoby zobaczyć fiordy w Norwegii, zamoczyć palec w Atlantyku, że Thorgal jest super, ale chyba sam pobiegnę, choć loty tylko do Oslo, a stamtąd za daleko do oceanu, ale coś tam znalazłem, pokazałem zdjęcia jakiejś skały. Na to wtrącił się kolejny, że przecież on pracował w Bergen i tam też są loty. Wtedy coś nam (tzn. mi i temu z biurka obok - Rafałowi vel Robo Runner) zaświeciło w główkach, odpaliliśmy stronę Wizzaira i za chwilę kupiliśmy bilety do Bergen po 39zł na 'za miesiąc' - mniej więcej tyle, co kosztuje taksówka na lotnisko. Przystąpiłem więc do planowania trasy na endo i po 2 minutach mieliśmy coś takiego:



Biegniemy z lotniska na koniec mapy, nocujemy, biegniemy znowu na lotnisko i wracamy do Polski. Witaj przygodo ;) Co tam jest na końcu tej mapy? Jakieś Hellesoy z przekreślonym 'o' - super, wchodzę na booking.com, wklepuję nazwę wiochy i bookuję najbliższe miejsce. Cały domek na 7 osób! Będzie się działo. Ale zaraz - domek jest po drugiej stronie wody.. Wtedy podejmuję decyzję, dzięki której bieg w ogóle się odbył - zamiast odwołać rezerwację (jakoś głupio już było odkręcać), rysuję nową mapę:



Też będzie Atlantyk w finale, a przy okazji bardziej górzyście. W swojej naiwności wierzę, że z każdej z tych miejscowości bez problemu dotrzemy do lotniska autobusem albo pociągiem. W końcu Norwegia to pierwszy świat. Skoro u nas wszędzie jeżdżą PKSy, to co dopiero tam. Jedno z wielu naiwnych założeń jak to, że nie trzeba targać jedzenia, bo w krajach pierwszego świata są całodobowe sklepy lub chociaż stacje benzynowe, albo że pogoda w Norwegii jest taka jak u nas, tylko dłużej jest ciemno.

Tak się cieszyliśmy z naszej wyprawy, że wkręciliśmy kolegę z biurka naprzeciwko. Piotr nigdy nie biegał ultra, ale niedawno zaliczył jakiś pierdolnik organizowany przez GROM, cięższą połówkę Tricity Ultra, a kilkanaście lat temu w trakcie półrocznego zwiedzania Ameryki Południowej wybrał się z kolegą na bezludny 6-tysięcznik w Peru i choć nie dotarli na szczyt, to udało im się wrócić po 4 dniach, idąc ostatnią dobę z połówką litra wody na dwóch. Jego spec-doświadczenie okazało się zbawcze w dwóch momentach, ale o tym później..

Drugie zrządzenie losu (pierwszym była zmiana trasy, ale o tym też później) rozwiązało problem komunikacji - gdy podzieliłem się planami wyprawy z sąsiadką, przekazała informację swojej przyjaciółce, która mieszka z mężem i dziećmi w Bergen. A ta przyjaciółka akurat zatrudnia do remontu majstra z Polski, który to majster pali i lubi wypić; a że w Norwegii są to towary luksusowe, spytała czy moglibyśmy przywieźć je samolotem z bezcłowego. Oferowała nocleg, podwózkę i zwrot kosztów używek. Na pierwsze i trzecie oczywiście nie mogliśmy przystać, ale z drugiego ochoczo skorzystaliśmy - nie dość, że mieliśmy już rozwiązany problem powrotu z domku na lotnisko, to mogliśmy ominąć pierwszy 17-kilometrowy odcinek z lotniska do centrum miasta.

No i w kwestii przygotowań to byłoby prawie na tyle - może poza tym, że Robo zaciągnął jeszcze starego druha od trampka i kielicha Maćka vel Gajowego. Kto pochodzi z Fromborka, wie o kim mowa, ja poznałem tego krzewiciela kultury fizycznej na Warmii pierwszy raz dopiero na lotnisku i.. czapki z głów, chyba że macie taśmę (o tym też później hehe).

Zbliżał się dzień wylotu, ale wyprawa nie zaprzątała nam głów. Zimą mało biegam; co tydzień morsuję, kilka razy zestaw 'pompki-przysiady-podciąganie na drążku'. Jeśli już biegałem, to z chłopakami z TU, a w pracy zajmowaliśmy się głównie programowaniem Skyneta. Robo i Piotr założyli, że się znam, a ja też byłem przekonany, że się znam. Robię odprawę, spisujemy co zabrać. Chłopaki wgrywają nabazgraną przeze mnie trasę do zegarków, Stasiu skwituje w trakcie biegu na naszej grupie "Kurwa oni są już martwi. Dominik ma trasę narysowana...". Żeby nie przynudzać, bo wino się kończy, przejdę w końcu do wyprawy.

Spotykamy się w piątek na lotnisku, wylatujemy, dolatujemy i kurczę coś nie ten teges. Samolot opada, a chmury nie ustępują. Telepie jak w busie do Braniewa (słowa Gajowego), wody nie widać, w myślach słyszę już "pull up! pull up!". Lądujemy w Bergen z lekkim opóźnieniem, wychodzimy z aeroportu i "kuuurna ale piździ!". Nie żebyśmy nie byli przygotowani na wiatr z deszczem, zapakowaliśmy po kilka warstw różnego rodzaju plastiku, ale wiało jak cholera. Na wybrzeżach hulał orkan Tor i co jakiś czas rzucał młotkiem w naszą trasę. Odbiera nas Witek, równy chłop, miło się rozmawia. Miasto lekko przykorkowane, bo władze wypuściły ludzi do domów, żeby się pochowali przed sztormem; ostrzegają zamykaniem mostów, odcinaniem prądu itp. Oby tylko nie zamknęli naszych..

Rodacy ugościli nas obiadem i pierwszy raz od 5 lat pożałowałem, że jestem wegetarianinem. Zupa rybna i gulasz z renifera uświadomiły mi, jak wiele mnie ominie w podróżniczym życiu. Witek podrzuca nas jeszcze na starówkę do Bryggen i wreszcie jesteśmy zdani tylko na własne nogi! Zgodnie z 'pieczołowicie' opracowaną przeze mnie trasą biegniemy wzdłuż kamieniczek do zamku króla. A potem zmieniamy plan i lecimy w góry. Wierzcie mi lub nie, ale nie miałem pojęcia, że Bergen leży w górach. Były tak klimatyczne, że świadomie naraziłem kolegów (poza Robem, on jest najlepszym biegaczem z nas) na kilkaset metrów dodatkowych przewyższeń i ok. 10 nadmiarowych kilometrów, ale chyba żaden nie ma o to pretensji.



Znajdź dom fana Władcy Pierścieni







Na szczycie góry popełniamy jeden z największych błędów - zamiast włączyć mapę w telefonie i iść dalej szczytami, kierujemy się wskazówkami z zegarków z trackiem. A te kierują nas z powrotem do miasta. Co gorsza w czasie zbiegu rozrywa się "plecak" Robo. Master ultra zabrał na 100 km bieg po klifach worek rozdawany na gdyńskiej dyszce, ze sznurkami zamiast pasów na ramionach:

Nie utrzymał ciężaru chusteczek
Na szczęście do akcji wkracza Piotr-Commando - nauczony wyprawami do Peru, żeby zawsze nosić taśmę reperuje worek i ostatecznie ten wypełni powierzoną misję:



Część dalsza w odcinku "Escape the city"...