W piątek otrzymałem mail z XTB: [WAŻNE] Wypowiedzenie umowy Sidoma | Logowanie do nowej platformy Infront . Smutna wiadomość z 2 powodów - po pierwsze Sidoma jest napisana w Javie, więc działa na Linuksie na którym pracuję, po drugie XTB oferował jedne z najlepszych prowizji na rynku. Z małym rabatem na kontrakty płaciłem w day-tradingu 12.50 za transakcję otwarcia i zamknięcia. Na FW20x20 wystarczyło zatem zdobyć tylko 1 punkt, żeby mieć już zysk. Równie atrakcyjna była prowizja za kontrakt na akcje: 2zł, a prowizję za obrót akcjami (0.25%) bije tylko DB ze stawką 0.19%.
Cóż, wszystko ma swój koniec. Może i dobrze się składa, bo taktyka grania DT nie przyniosła zakładanych rezultatów. Zyski z fw20x20 zjadały prowizje (dwa razy do przodu, raz do tyłu i trzy razy prowizja), najmniejszy błąd na wysoko lewarowanych pozycjach był natychmiast surowo karany, a stratę i tak odrabiałem mniejszymi zagraniami, w których mogłem przetrzymać wahania. Grałem na wyłamania zgodne z trendem krótkoterminowym, miałem reguły rozpoznawania fałszywych wybić, niemniej wystarczyło raz skusić się na wykres nie poparty obrotem i zaprzepaścić wcześniejsze zagrania. Może gdyby na WIG20 był w tym czasie trend wzrostowy lub spadkowy, osiągnąłbym lepsze wyniki, a może zbyt duża zmienność by mnie poturbowała.
Decyzja XTB o rezygnacji z Sidomy jest dla mnie również impulsem do zmiany strategii. Sytuacje, w których najlepiej zarabiałem to szeroki młody trend (hossa 2009, hossa 2013) oraz wysoka zmienność (bessa 2011). Łatwość zarabiania w szerokiej hossie każdy zna, natomiast zarabianie w czasie wysokiej zmienności wynikało z obniżonego lewara i krótkoterminowych chirurgicznych zagrań (bardzo wyraźne trendy między wsparciami i oporami). Pora zatem zmniejszyć lewar, wydłużyć horyzont czasowy i poszerzyć grono analizowanych instrumentów, żeby znaleźć trendy oraz zmienność. Jakoś trzeba doczekać okazyjnych zakupów silnych fundamentalnie spółek pod nową hossę.
Chodzi mi też po głowie założenie zamkniętego forum dla traderów lub zorganizowanie spotkania w Trójmieście. Czy ktokolwiek byłby zainteresowany wymianą doświadczeń i pomysłów? Kiedyś złożyłem podobną propozycję na blogu i nawiązałem kontakt z kilkoma doświadczonymi inwestorami. Co ciekawe żaden z nich nie gra na kontraktach, nie ekscytują się również terminami hossa-bessa, tylko wyszukują atrakcyjne spółki i trzymają je co najmniej miesiącami. Po doświadczeniach z 2013 roku przyznaję im pełną rację, że to najlepszy sposób na zwielokrotnienie kapitału bez takiego ryzyka, jakie niesie gra na pochodnych. Z drugiej strony jestem przekonany, że gdyby znalazła się grupka traderów operująca w podobnym horyzoncie czasowym, byłoby znacznie łatwiej znaleźć instrument (akcja/kontrakt/waluta/certyfikat), na którym wystąpił układ z wysokim prawdopodobieństwem realizacji.
Szkoleń nie robię, periodyków i raportów nie sprzedaję - chcę być skutecznym traderem i zarabiać więcej na giełdach. Jeśli patrzysz podobnie i przepracowałeś już te kilka tys. godzin z wykresami i transakcjami, mail jest u góry.
Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :) Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
środa, 28 maja 2014
niedziela, 25 maja 2014
Kac Kwidzyn
Bo prawdziwa przyjaźń i miłość
możliwa jest tylko między mężczyznami.
Sokrates
W tym czasie Tomek bawił się z żoną (i nie tylko, ale o tym sza - co powiedziane w Rio, zostaje w Rio :P) na weselu i zapowiedział z góry, żebyśmy obudzili go 20 minut przed wyjazdem, bo nawet nie nastawia zegarka. Zgodnie z umową Jarek go obudził, stawiliśmy się pod jego blokiem o 7.20 i oczywiście go nie zastaliśmy. Gdy zadzwoniliśmy ochrzanił nas, że mieliśmy obudzić go 20 minut temu, wcześniejszego telefonu nie pamiętał, ale wtedy jeszcze zrzuciliśmy to na karb niewyspania. Postanowiliśmy zatem pojechać po Michała i wracając zabrać Tomka. Kilkanaście minut później wracamy więc pod blok i Jarek (kierowca) komentuje - zobaczcie, jakiś napruty gość idzie środkiem ulicy.. słowa stanęły mu w gardle mniej więcej gdy kapnął się, że postać w okularach przeciwsłonecznych z butelką cydru w ręku to czwarte ogniwo Tricityultra. Tomek był prawie kompletnie pijany po weselu, spał ok. 40 minut i w obawie przed kacem i niemożnością startu postanowił podtrzymywać stan lekkości. Michał był wyspany i trzeźwy, ale ten drugi stan nie miał trwać długo, Jarek kierował, a ja trwałem w abstynenckim postanowieniu, które powziąłem po naszym spotkaniu sprzed blisko 2 tygodni, które zakończyło się dla mnie ciężkim kacem. Liczyłem, że skoro rzuciłem bez problemu mięso 3 lata temu, to teraz równie łatwo pójdzie z alkoholem i cukrem. Naiwność.
Rozpisuję się o alkoholu, bo nie oszukujmy się, kruszy skutecznie bariery. Tomek wręcz tryska radością, kocha Polskę, kobiety, życie, przyjaciół, klimat udziela się całej czwórce, tematy zbaczają w tereny, które zostaną tylko w Rio. Butelka cydru szybko się kończy, więc zjeżdżamy z autostrady i jedziemy przez Malbork. Trasa ciekawsza, zaliczamy chyba większość stacji benzynowych, choć bak jest pełen paliwa. Chwilo trwaj!
W Kwidzyniu(nie?) odbieramy pakiety, M&T piją kolejne piwa, upał okropny. Przybyliśmy, przebiegliśmy, Tomek padł. Odespał kilkanaście minut, oddychał cały czas, nie haftował, wstał i pokierował po kolejne zimne 0.5.
Impreza super, organizacja na piątkę, upał nie daje żyć, więc urywamy się z losowania nagród i wracamy do samochodu.
Sprawdzam telefon, 4 nieodebrane połączenia. Uspokajam żonę, że wszystko OK, wracamy do domu, będę na czas (Jarek przekazuje swojej te same informacje). Ale wesoły tył auta chce się bawić dalej, spowalniają nas kolejne stacje benzynowe, rozmowy schodzą na tematy filozoficzno-wspomnieniowo-życiowe-Rio. Po wizycie w Lidlu przyłączam się do krążących butelek Lambrusco. Jest upał, był bieg, to przecież trzeba się wykąpać - jedziemy nad morze! Wyjdzie pewnie pół godziny dłużej, więc nie powinno być focha. Po 16-stej koledzy z tyłu wysyłają wesołe SMSy swoim żonom i dostają równie wesołe odpowiedzi. Komórki Jarka i moja złowrogo milczą. Nie mam już nic do stracenia, więc się napiję, Jarek się cieszy, że w niedzielę ma służbę.
Dojeżdżając do Gdańska orientujemy się, że po upale nie ma śladu, nad miastem wiszą ciężkie ołowiane chmury i trzaskają pioruny. Próbujemy dostać się na plażę w Stogach, źle skręcamy i lądujemy na Westerplatte. Też jest zajebiście. Jak kąpiel po pijaku, to tylko na waleta, 5 sekund później wybiegamy dygocząc, ubieramy gacie i trzaskamy foto:
Jeszcze ostatnia wizyta na stacji (piwo już ciężko wchodzi, więc Michał bierze portery) i.. jedziemy na pizzę.
Fajnie mieć przyjaciół. Utrzymuję bliskie kontakty z kilkoma osobami ze średniej, ze studiów, nawet z pierwszej pracy, ale dzięki bieganiu przypomniałem sobie jak to jest być w zgranej paczce. Tym co nas spaja nie są wyjazdy, praca czy zainteresowania, ale wspólne dzielenie trudu. Wybiegi po kilkadziesiąt km, morsowanie zimą. Kompania braci, pierwotni myśliwi, faceci tego chyba potrzebują, by poczuć pełniej życie.
piątek, 23 maja 2014
Dwie złote zasady giełdy i co nas może czekać
Zasada 1: Nie skracaj rynku, którego rząd drukuje własną walutę (dla bardziej doświadczonych traderów: kupuj rynki, których rząd drukuje walutę)
Zasada 2: Nie kupuj waluty kraju, który drukuje swoją walutę (lub dla bardziej zaawansowanych: skracaj walutę kraju, który drukuje swoją walutę):
Dlaczego sformułowałem te zasady jako zakazy gry, a nie reguły wejścia na rynek? Ponieważ 80% traderów traci, więc należy mieć zasady radykalnie ograniczające ryzyko, a dopiero potem szukać sposobności zarabiania.
Od jakiegoś czasu mamieni jesteśmy dodrukiem w Europie. Nie chcę spekulować pod jego start lub brak, wiem jednak, że jeśli faktycznie ECB rozpocznie QE, to na pewno nie kupię euro ani nie będę skracał europejskich parkietów, dopóki dodruk będzie trwał. Znajdzie się milion argumentów, że to nic nie da, że Grecja, Hiszpania czy Portugalia idą na dno, ale te rynki dawno temu już zanurkowały, a teraz czekają tylko na świeżutką walutę, która magicznie rozwiąże problemy.
QE w Stanach sprowadziło demokrację do oligarchii, 1% najbogatszych kontroluje już 20% majątku narodowego, blisko 10% obywateli stoi w kolejkach po bony żywnościowe. Żadne imperium nie przetrwało rządów magnaterii, dlatego jestem gorącym przeciwnikiem druku w UE w takiej formie, jaką przeprowadziła Ameryka. Traktowanie reszty narodu jak idiotów, którzy nie widzą niesprawiedliwości w podziale wypracowanego majątku ma krótkie nóżki - w końcu propaganda nie wystarczy do zachęcania ludzi, aby poświęcali swoje życie w wyprawach wojennych, które nie służą wolnościowym ideałom, tylko interesom garstki ludzi (kiedyś służyły interesom wszystkich mieszkańców imperium, dlatego łatwiej było wierzyć, że są to wojny sprawiedliwe).
Po ataku na WTC miliony Amerykanów zgłaszało się na ochotnika, żeby bronić kraj. Na fali patriotycznej euforii długo nie widzieli sprzeczności, że bronią go w Afganistanie, a za chwilę w Iraku. Dziś na wojny wyjeżdżają głównie spragnieni przygody młodzieńcy i najemnicy, którzy lubią tę zabawę i świadomość, że w każdym calu górują nad przeciwnikiem. Co będzie gdy trafią na równorzędnego, zdeterminowanego przeciwnika? Zwieją, bo nikt rozsądny nie poświęci życia dla paru miliardów więcej na koncie jakiegoś Buffeta.
Demoralizacja małymi kroczkami wdziera się do społeczeństwa, aż nie ma komu bronić państwa, nie ma komu dbać o dobro wspólne. Tak właśnie skończyła Rzeczpospolita, która pozwoliła magnaterii zdusić szlachtę. "Z samych panów zguba Polaków" powtarzali ludzie, którzy wbrew propagandzie PRL stanowili bardzo świadomą grupę społeczną. W ciągu dwóch stuleci szlachta rozciągnęła wpływy Polski między dwa morza, ale rosnące wpływy magnaterii pozwoliły skorumpować sejmy i sparaliżować państwo. Dzieła zniszczenia dopełniły walki o wpływy między magnatami, posiłkowanie się zagranicznymi agenturami, co w efekcie doprowadziło do zniknięcia Polski z map.
Wróćmy do giełdy - 50 największych europejskich spółek:
Zmagania przy 50% zniesieniu wielkiej bessy. Zaglądam na hiszpański IBEX lub francuski CAC - indeksy były na tych poziomach 15, 16 lat temu. To nie są poziomy do wygodnego szorcenia, jest ciśnienie na dodruk. Z tej przyczyny nie szukam tu okazji do krótkiej pozycji, raczej chciałbym spadków, żeby móc kupić tanio certyfikaty na wzrosty.
Scenariusz mógłby wyglądać tak: tąpnięcie na rynku, pesymizm, fatalne dane z gospodarek UE, straszenie krachem, media przypominają sobie od funduszu Eurogeddon, ECB ogłasza przy aplauzie publiczności start dodruku i wtedy trzymamy się 2 złotych zasad giełdy.
Zasada 2: Nie kupuj waluty kraju, który drukuje swoją walutę (lub dla bardziej zaawansowanych: skracaj walutę kraju, który drukuje swoją walutę):
na dolarze widać okresy chwilowego wstrzymywania dodruku |
za to na jenie i wcześniej NIKKEI idealnie uchwycony moment startu druku |
Dlaczego sformułowałem te zasady jako zakazy gry, a nie reguły wejścia na rynek? Ponieważ 80% traderów traci, więc należy mieć zasady radykalnie ograniczające ryzyko, a dopiero potem szukać sposobności zarabiania.
Od jakiegoś czasu mamieni jesteśmy dodrukiem w Europie. Nie chcę spekulować pod jego start lub brak, wiem jednak, że jeśli faktycznie ECB rozpocznie QE, to na pewno nie kupię euro ani nie będę skracał europejskich parkietów, dopóki dodruk będzie trwał. Znajdzie się milion argumentów, że to nic nie da, że Grecja, Hiszpania czy Portugalia idą na dno, ale te rynki dawno temu już zanurkowały, a teraz czekają tylko na świeżutką walutę, która magicznie rozwiąże problemy.
QE w Stanach sprowadziło demokrację do oligarchii, 1% najbogatszych kontroluje już 20% majątku narodowego, blisko 10% obywateli stoi w kolejkach po bony żywnościowe. Żadne imperium nie przetrwało rządów magnaterii, dlatego jestem gorącym przeciwnikiem druku w UE w takiej formie, jaką przeprowadziła Ameryka. Traktowanie reszty narodu jak idiotów, którzy nie widzą niesprawiedliwości w podziale wypracowanego majątku ma krótkie nóżki - w końcu propaganda nie wystarczy do zachęcania ludzi, aby poświęcali swoje życie w wyprawach wojennych, które nie służą wolnościowym ideałom, tylko interesom garstki ludzi (kiedyś służyły interesom wszystkich mieszkańców imperium, dlatego łatwiej było wierzyć, że są to wojny sprawiedliwe).
Po ataku na WTC miliony Amerykanów zgłaszało się na ochotnika, żeby bronić kraj. Na fali patriotycznej euforii długo nie widzieli sprzeczności, że bronią go w Afganistanie, a za chwilę w Iraku. Dziś na wojny wyjeżdżają głównie spragnieni przygody młodzieńcy i najemnicy, którzy lubią tę zabawę i świadomość, że w każdym calu górują nad przeciwnikiem. Co będzie gdy trafią na równorzędnego, zdeterminowanego przeciwnika? Zwieją, bo nikt rozsądny nie poświęci życia dla paru miliardów więcej na koncie jakiegoś Buffeta.
Demoralizacja małymi kroczkami wdziera się do społeczeństwa, aż nie ma komu bronić państwa, nie ma komu dbać o dobro wspólne. Tak właśnie skończyła Rzeczpospolita, która pozwoliła magnaterii zdusić szlachtę. "Z samych panów zguba Polaków" powtarzali ludzie, którzy wbrew propagandzie PRL stanowili bardzo świadomą grupę społeczną. W ciągu dwóch stuleci szlachta rozciągnęła wpływy Polski między dwa morza, ale rosnące wpływy magnaterii pozwoliły skorumpować sejmy i sparaliżować państwo. Dzieła zniszczenia dopełniły walki o wpływy między magnatami, posiłkowanie się zagranicznymi agenturami, co w efekcie doprowadziło do zniknięcia Polski z map.
Wróćmy do giełdy - 50 największych europejskich spółek:
Zmagania przy 50% zniesieniu wielkiej bessy. Zaglądam na hiszpański IBEX lub francuski CAC - indeksy były na tych poziomach 15, 16 lat temu. To nie są poziomy do wygodnego szorcenia, jest ciśnienie na dodruk. Z tej przyczyny nie szukam tu okazji do krótkiej pozycji, raczej chciałbym spadków, żeby móc kupić tanio certyfikaty na wzrosty.
Scenariusz mógłby wyglądać tak: tąpnięcie na rynku, pesymizm, fatalne dane z gospodarek UE, straszenie krachem, media przypominają sobie od funduszu Eurogeddon, ECB ogłasza przy aplauzie publiczności start dodruku i wtedy trzymamy się 2 złotych zasad giełdy.
poniedziałek, 19 maja 2014
Dieta cz.1 - system wierzeń
Po wpisie poświęconym pierwszemu biegowi ultra otrzymałem kilka maili z pytaniami odnośnie diety. Napisałem wtedy, że czerpię siłę i wytrzymałość z lekkiej diety wegetariańskiej, która coraz silniej zbliża się do wegańskiej. Prawie wszyscy piszący zwracali uwagę, że próbowali warzywek, ale po kilku dniach tracili moc i musieli wracać do mięsa. Niektórzy podobnie mają np. z cukrem, inni z nabiałem, jajkami itd. W pierwszym wpisie o diecie zajmę się tym zagadnieniem oraz ogólnymi wnioskami, do których doszedłem po blisko 20-stu latach eksperymentowania z różnymi pokarmami i teoriami. Gwoli ścisłości - dietę pojmuję tutaj jako kompleksowy system odżywiania, a nie jeden ze sposobów na odchudzanie.
Zacznę od definicji - wg mnie dieta to bardziej system wierzeń, niż nauka. Nauka dostarcza nam niezliczone informacje na temat użyteczności i szkodliwości różnych pokarmów, natomiast nie istnieje jeden obiektywny system odżywiania, który pasowałby do jednego człowieka. Wiele zależy jakie cele stawiamy przed dietą, ale jeszcze więcej od tego, w co wierzymy. Tak jest ze mną - zdefiniowałem pewne kryteria, które mój sposób odżywiania powinien spełniać i dryfuję w kierunku diety, która według zgromadzonych informacji i doświadczeń powinna je realizować. W latach młodzieńczych zależało mi na muskulaturze, więc objadałem się mięsem i nabiałem, zgodnie z licznymi wskazówkami publikowanymi w książkach i czasopismach kulturystycznych. Dziś zależy mi na braku schorzeń, trwałym dobrym samopoczuciu, mocnej kondycji i szybkiej regeneracji po długich biegach i moja dieta jest zupełnie inna. Ale jest masa lekarzy, którzy pod te same kryteria polecają zupełnie inną dietę, np. mięsną, bo taka odpowiada ich wierzeniom i kulinarnym upodobaniom, podobnie jak znajdą się lekarze dowodzący, że wcale nie trzeba pochłaniać kilogramów białka, żeby zbudować masę mięśniową (ostatnio jest ich coraz więcej).
Pokażę kilka przykładów, jak nasze przekonania wpływają na dietę. Weźmy np. alkohol - wszędzie czytamy, że jest szkodliwy w nadmiarze (a ten nadmiar to np. wszystko powyżej lampki wina dziennie, czyli problem dotyczy większości ludzi), a jednak ciężko znaleźć artystę, który nie stymuluje się wielokrotnie wyższymi dawkami. Często gdy taki człowiek postanowi świadomie odżywiać się zdrowo, znajdzie takie zasady, które mu przypasują (winko do obiadu na serce, piwo na nerki, setka na trawienie). Z kolei miłośnicy mięsa często przechodzą na dietę paleo, która ma zapewniać optymalny, bo potwierdzony ewolucyjnie zestaw substancji odżywczych (co ciekawe podobnych argumentów używają weganie dowodząc, że wcześniej byliśmy roślinożercami).
Jeszcze inne stanowisko prezentują lekarze utożsamiający zdrowie z długim życiem. Najczęściej usłyszysz od nich, że możesz jeść wszystko, byle w umiarze i często się badać. Jeśli wykryją jakąś nieprawidłowość w wynikach, dostaniesz konkretny lek. Jeśli po latach lek przestanie pomagać, przejdziesz zabieg, operację. W ten sposób możesz dożyć sędziwego wieku jedząc w nadmiarze słodycze, pijąc alkohol i grillując codziennie w wakacje. Lekarze zdążą w porę wykryć raka, zmiany w sercu, kolejne zabiegi odłożą problemy o kilka lat i nie musisz w ogóle przejmować się tym co jesz. To przekonanie pasuje większości lekarzy i korzystających z ich porad pacjentów, niesie jednak ryzyko, że będziesz przez lata podtruwał się np. lekami zbijającymi cholesterol i zajadał margarynę, bo twój lekarz zatwardziale wyznaje poglądy sprzed 20 lat, choć na zachodzie obalili już dawno temu teorie o wpływie spożywanego w jajkach czy maśle cholesterolu na zawały. Aktualnie częściej natrafisz na publikacje o szkodliwości cukrów prostych oraz olejów roślinnych, szczególnie tych utwardzanych i zawierających za dużo kwasów omega-6 (słonecznikowy).
Jest wreszcie liczna grupa ludzi wierzących w głębszy wymiar odżywiania i traktujących je jako bramę do zdrowia lub duchowych przeżyć. Czasami przyjmuje to komiczną formę, np. gość je byle co, ale popija kwiatkami bratka albo płucze usta olejem i wierzy, że ten rytuał oczyszcza go z toksyn. Zazwyczaj do takich praktyk dołączona jest sugestywna, logicznie brzmiąca opowieść, jak to złe moce przyklejają się do oleju/soku/ziół i opuszczają ciało. Wpływ pokarmu na doznania w ciele jest oczywisty, jednak bez podbudowy naukowej skazani jesteśmy na fantazje.
W kolejnym wpisie opiszę jak ewoluował mój sposób odżywiania, dlaczego zrezygnowałem z mięsa, choć jestem świadom jego wpływu na ewolucję homo sapiens, powiększenie mózgu i wierzę, że pozytywnie wpływa na zdolności umysłowe.
Na koniec tego artykułu opiszę jedną z idei, w którą uwierzyłem pod wpływem książki Richa Rolla (sportowiec ultra) i która może odpowiadać na pytanie zadawane przez czytelników. Nie wiem na ile jest poparta badaniami naukowymi, ale brzmi całkiem rozsądnie i pasuje do moich doświadczeń. Otóż Rich twierdzi, że powiedzenie "jesteś tym, co jesz" może odnosić się również do bakterii układu pokarmowego, których jest więcej niż komórek naszego organizmu w tym układzie. Kiedy regularnie spożywamy jakiś pokarm, bakterie rozkładające go dominują nad innymi. Jeśli spożyjemy substancję, z którą bakterie nie mają styczności, to mamy problemy z trawieniem. Stąd np. większość Polaków bez problemu trawi różne rodzaje mięs, ale ma wzdęcia po roślinach strączkowych. Wystarczy jednak progresywnie powiększać udział strączków w diecie kosztem mięsa, by wykształciły się niezbędne do trawienia szczepy bakterii i nagle okaże się, że fasolę i groch też można jeść.
Co więcej, jeśli dane bakterie dominują w układzie trawiennym, to brak substancji którą rozkładają, powoduje silne łaknienie - "muszę zjeść coś słodkiego" lub "muszę zjeść mięso, bo mi słabo". Źródłem tych głosów mogą być właśnie substancje wydzielane do organizmu przez wygłodniałe bakterie.
To rozumowanie przekonało mnie, ponieważ kiedyś jadłem niemal wyłącznie nabiał i mięso, a posiłkiem warzywnym nie mogłem się nasycić. Tymczasem gdy w początkach przygody z wegetarianizmem po kilku miesiącach niejedzenia mięsa zjadłem kawałek ryby, dopadły mnie mdłości. Kiedyś uwielbiałem ryby, wcinałem je kilogramami, a teraz było mi niedobrze - przecież niemożliwe, żeby "genetyczny" mięsożerca zmienił swoje DNA i nagle nie mógł ich strawić! Sposób odżywiania nie jest wdrukowany w nasze geny, tylko jest konsekwencją przyjmowanych regularnie pokarmów - jeśli chcemy go zmienić, wystarczy metodycznie zmieniać nawyki żywieniowe. Kiedy dziś biorę w ręce gazetkę z marketu, poza kilkoma promocjami owoców i jakiegoś kefiru naturalnego nie jestem w stanie znaleźć żadnego pożywienia, które by mnie interesowało - w większości są tam wędliny, mięsa, wysoko przetworzone słodycze i słodzone produkty mleczne; pokarmy, których nie spożywam nie dlatego, że szkodzą organizmowi, ale dlatego, że się od nich odzwyczaiłem, bo w przewodzie dominują bakterie trawiące warzywa, owoce, kasze, orzechy i pieczywo razowe i na takie jedzenie mam łaknienie. A na pytanie dlaczego wybrałem ten rodzaj pożywienia odpowiem w kolejnych częściach cyklu.
Wszystkie części:
https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html
Zacznę od definicji - wg mnie dieta to bardziej system wierzeń, niż nauka. Nauka dostarcza nam niezliczone informacje na temat użyteczności i szkodliwości różnych pokarmów, natomiast nie istnieje jeden obiektywny system odżywiania, który pasowałby do jednego człowieka. Wiele zależy jakie cele stawiamy przed dietą, ale jeszcze więcej od tego, w co wierzymy. Tak jest ze mną - zdefiniowałem pewne kryteria, które mój sposób odżywiania powinien spełniać i dryfuję w kierunku diety, która według zgromadzonych informacji i doświadczeń powinna je realizować. W latach młodzieńczych zależało mi na muskulaturze, więc objadałem się mięsem i nabiałem, zgodnie z licznymi wskazówkami publikowanymi w książkach i czasopismach kulturystycznych. Dziś zależy mi na braku schorzeń, trwałym dobrym samopoczuciu, mocnej kondycji i szybkiej regeneracji po długich biegach i moja dieta jest zupełnie inna. Ale jest masa lekarzy, którzy pod te same kryteria polecają zupełnie inną dietę, np. mięsną, bo taka odpowiada ich wierzeniom i kulinarnym upodobaniom, podobnie jak znajdą się lekarze dowodzący, że wcale nie trzeba pochłaniać kilogramów białka, żeby zbudować masę mięśniową (ostatnio jest ich coraz więcej).
Pokażę kilka przykładów, jak nasze przekonania wpływają na dietę. Weźmy np. alkohol - wszędzie czytamy, że jest szkodliwy w nadmiarze (a ten nadmiar to np. wszystko powyżej lampki wina dziennie, czyli problem dotyczy większości ludzi), a jednak ciężko znaleźć artystę, który nie stymuluje się wielokrotnie wyższymi dawkami. Często gdy taki człowiek postanowi świadomie odżywiać się zdrowo, znajdzie takie zasady, które mu przypasują (winko do obiadu na serce, piwo na nerki, setka na trawienie). Z kolei miłośnicy mięsa często przechodzą na dietę paleo, która ma zapewniać optymalny, bo potwierdzony ewolucyjnie zestaw substancji odżywczych (co ciekawe podobnych argumentów używają weganie dowodząc, że wcześniej byliśmy roślinożercami).
Jeszcze inne stanowisko prezentują lekarze utożsamiający zdrowie z długim życiem. Najczęściej usłyszysz od nich, że możesz jeść wszystko, byle w umiarze i często się badać. Jeśli wykryją jakąś nieprawidłowość w wynikach, dostaniesz konkretny lek. Jeśli po latach lek przestanie pomagać, przejdziesz zabieg, operację. W ten sposób możesz dożyć sędziwego wieku jedząc w nadmiarze słodycze, pijąc alkohol i grillując codziennie w wakacje. Lekarze zdążą w porę wykryć raka, zmiany w sercu, kolejne zabiegi odłożą problemy o kilka lat i nie musisz w ogóle przejmować się tym co jesz. To przekonanie pasuje większości lekarzy i korzystających z ich porad pacjentów, niesie jednak ryzyko, że będziesz przez lata podtruwał się np. lekami zbijającymi cholesterol i zajadał margarynę, bo twój lekarz zatwardziale wyznaje poglądy sprzed 20 lat, choć na zachodzie obalili już dawno temu teorie o wpływie spożywanego w jajkach czy maśle cholesterolu na zawały. Aktualnie częściej natrafisz na publikacje o szkodliwości cukrów prostych oraz olejów roślinnych, szczególnie tych utwardzanych i zawierających za dużo kwasów omega-6 (słonecznikowy).
Jest wreszcie liczna grupa ludzi wierzących w głębszy wymiar odżywiania i traktujących je jako bramę do zdrowia lub duchowych przeżyć. Czasami przyjmuje to komiczną formę, np. gość je byle co, ale popija kwiatkami bratka albo płucze usta olejem i wierzy, że ten rytuał oczyszcza go z toksyn. Zazwyczaj do takich praktyk dołączona jest sugestywna, logicznie brzmiąca opowieść, jak to złe moce przyklejają się do oleju/soku/ziół i opuszczają ciało. Wpływ pokarmu na doznania w ciele jest oczywisty, jednak bez podbudowy naukowej skazani jesteśmy na fantazje.
W kolejnym wpisie opiszę jak ewoluował mój sposób odżywiania, dlaczego zrezygnowałem z mięsa, choć jestem świadom jego wpływu na ewolucję homo sapiens, powiększenie mózgu i wierzę, że pozytywnie wpływa na zdolności umysłowe.
Na koniec tego artykułu opiszę jedną z idei, w którą uwierzyłem pod wpływem książki Richa Rolla (sportowiec ultra) i która może odpowiadać na pytanie zadawane przez czytelników. Nie wiem na ile jest poparta badaniami naukowymi, ale brzmi całkiem rozsądnie i pasuje do moich doświadczeń. Otóż Rich twierdzi, że powiedzenie "jesteś tym, co jesz" może odnosić się również do bakterii układu pokarmowego, których jest więcej niż komórek naszego organizmu w tym układzie. Kiedy regularnie spożywamy jakiś pokarm, bakterie rozkładające go dominują nad innymi. Jeśli spożyjemy substancję, z którą bakterie nie mają styczności, to mamy problemy z trawieniem. Stąd np. większość Polaków bez problemu trawi różne rodzaje mięs, ale ma wzdęcia po roślinach strączkowych. Wystarczy jednak progresywnie powiększać udział strączków w diecie kosztem mięsa, by wykształciły się niezbędne do trawienia szczepy bakterii i nagle okaże się, że fasolę i groch też można jeść.
Co więcej, jeśli dane bakterie dominują w układzie trawiennym, to brak substancji którą rozkładają, powoduje silne łaknienie - "muszę zjeść coś słodkiego" lub "muszę zjeść mięso, bo mi słabo". Źródłem tych głosów mogą być właśnie substancje wydzielane do organizmu przez wygłodniałe bakterie.
To rozumowanie przekonało mnie, ponieważ kiedyś jadłem niemal wyłącznie nabiał i mięso, a posiłkiem warzywnym nie mogłem się nasycić. Tymczasem gdy w początkach przygody z wegetarianizmem po kilku miesiącach niejedzenia mięsa zjadłem kawałek ryby, dopadły mnie mdłości. Kiedyś uwielbiałem ryby, wcinałem je kilogramami, a teraz było mi niedobrze - przecież niemożliwe, żeby "genetyczny" mięsożerca zmienił swoje DNA i nagle nie mógł ich strawić! Sposób odżywiania nie jest wdrukowany w nasze geny, tylko jest konsekwencją przyjmowanych regularnie pokarmów - jeśli chcemy go zmienić, wystarczy metodycznie zmieniać nawyki żywieniowe. Kiedy dziś biorę w ręce gazetkę z marketu, poza kilkoma promocjami owoców i jakiegoś kefiru naturalnego nie jestem w stanie znaleźć żadnego pożywienia, które by mnie interesowało - w większości są tam wędliny, mięsa, wysoko przetworzone słodycze i słodzone produkty mleczne; pokarmy, których nie spożywam nie dlatego, że szkodzą organizmowi, ale dlatego, że się od nich odzwyczaiłem, bo w przewodzie dominują bakterie trawiące warzywa, owoce, kasze, orzechy i pieczywo razowe i na takie jedzenie mam łaknienie. A na pytanie dlaczego wybrałem ten rodzaj pożywienia odpowiem w kolejnych częściach cyklu.
Wszystkie części:
https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html
czwartek, 8 maja 2014
Rzut oka na ważniejsze wykresy i analiza sytuacji
Sporo czasu upłynęło od ostatniego giełdowego wpisu, ale też i niewiele mogę dodać dzisiaj do tego, co już opublikowałem. Indeksy zachodnie nadal są w tzw. topping process, polskie indeksy w trendach bocznych lub spadkowych. Zacznijmy od naszego rodzimego WIG:
Broni średnia 200 i 233-dniowa, wsparcie linii trendu wzrostowego i fibon. Krótkich wolę tu nie trzymać. Denko puści dopiero gdy Stany się sypną, więc wydaje się, że przez najbliższe sesje można coś ugrać na longach.
Czy warto kupować akcje na długi termin? Wiele razy dowodziłem, że teraz to co najwyżej na krótki termin pod zagrania techniczne. Akcje należało kupować w 2012 i trzymać przez 2013, co dobrze pokazuje zestawienie WIG z ADLINE (akumulacja-dystrybucja, czyli liczba akcji rosnących do spadających) :
W ciągu ostatnich lat mieliśmy zaledwie 3 dłuższe okresy, w których większość akcji rosła! To taki czas, w którym nie jest aż tak ważne co kupisz, bo rynek wybacza błędy i pozwala sprzedać drożej. Pół roku w 2009, 2 miesiące w 2012 i pół roku w 2013. Oto szczodrość rynku - 20% czasu na easy money (łącznie ok. rok na 5), choć 80% tego czasu przypadło na 2 hossy :)
Następca SWIG80, czyli WIG250:
Dywergencja na MACD, niższe dołki, niższe szczyty, poniżej średnich - póki co trend spadkowy. Jeśli jest w bessie, to z pewnością nie takiej jak w 2011 - wtedy MIŚSie się osuwały, aż runęły. Teraz mogą schodzić mniejszymi tąpnięciami i budować spore korekty dające nadzieję na powrót hossy. Tak jak hossa 2012-2013 była zupełnie inna od tej z lat 2009-2010. Na krach tutaj nie liczę, bo akcje powinny odbierać silne ręce skoncentrowane na długim terminie.
Wspomniany topping process na S&P500, miejsce na wzrosty się kurczy:
Hamerykany idą na rekord wszech czasów w liczbie zbalonionych wskaźników, jednak jeśli w lutym był margin debt peak, to można pogrywać 'sell on new high' :
Padło pytanie o certy na spadki EURO STOXX50. Ja się w nie nie pakuję, bo Europa jest wciąż tania, a jak coś jest tanie, to rząd drukuje, żeby było drogie:
Na koniec dolar:
Łagodny trend spadkowy, trzyma tylko wsparcie na MACD. Pewnie jak zwykle cisza przed burzą, tylko jak długo potrwa? Timing ciężka rzecz, trzeba czekać aż obwieszczą w gazetach śmierć zielonego.
Broni średnia 200 i 233-dniowa, wsparcie linii trendu wzrostowego i fibon. Krótkich wolę tu nie trzymać. Denko puści dopiero gdy Stany się sypną, więc wydaje się, że przez najbliższe sesje można coś ugrać na longach.
Czy warto kupować akcje na długi termin? Wiele razy dowodziłem, że teraz to co najwyżej na krótki termin pod zagrania techniczne. Akcje należało kupować w 2012 i trzymać przez 2013, co dobrze pokazuje zestawienie WIG z ADLINE (akumulacja-dystrybucja, czyli liczba akcji rosnących do spadających) :
W ciągu ostatnich lat mieliśmy zaledwie 3 dłuższe okresy, w których większość akcji rosła! To taki czas, w którym nie jest aż tak ważne co kupisz, bo rynek wybacza błędy i pozwala sprzedać drożej. Pół roku w 2009, 2 miesiące w 2012 i pół roku w 2013. Oto szczodrość rynku - 20% czasu na easy money (łącznie ok. rok na 5), choć 80% tego czasu przypadło na 2 hossy :)
Następca SWIG80, czyli WIG250:
Dywergencja na MACD, niższe dołki, niższe szczyty, poniżej średnich - póki co trend spadkowy. Jeśli jest w bessie, to z pewnością nie takiej jak w 2011 - wtedy MIŚSie się osuwały, aż runęły. Teraz mogą schodzić mniejszymi tąpnięciami i budować spore korekty dające nadzieję na powrót hossy. Tak jak hossa 2012-2013 była zupełnie inna od tej z lat 2009-2010. Na krach tutaj nie liczę, bo akcje powinny odbierać silne ręce skoncentrowane na długim terminie.
Wspomniany topping process na S&P500, miejsce na wzrosty się kurczy:
Hamerykany idą na rekord wszech czasów w liczbie zbalonionych wskaźników, jednak jeśli w lutym był margin debt peak, to można pogrywać 'sell on new high' :
z http://www.advisorperspectives.com/dshort/ |
Padło pytanie o certy na spadki EURO STOXX50. Ja się w nie nie pakuję, bo Europa jest wciąż tania, a jak coś jest tanie, to rząd drukuje, żeby było drogie:
Na koniec dolar:
Łagodny trend spadkowy, trzyma tylko wsparcie na MACD. Pewnie jak zwykle cisza przed burzą, tylko jak długo potrwa? Timing ciężka rzecz, trzeba czekać aż obwieszczą w gazetach śmierć zielonego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)