Mój portfel majowy jak Wig: raz w górę, raz w dół. Na większości inwestycji straty, które zniwelował nagły wystrzał Ambry. Zamknięcie stratnej pozycji na spadki ropy (certyfikaty RCSCRAOPEN) zakończyło dotychczasowy "bezpieczny" rajd na ropie.
"Miałeś chamie złoty róg" chciałoby się powiedzieć (250 RCCRUAOPEN), ale cóż: nie pierwsza, nie ostatnia stracona szansa (poszły po 9.95). Ważne, że udało mi się wycofać większość środków z giełdy z zyskiem.
Zostawiłem TPSA pod dywidendę (nawet dokupiłem trochę po 17.01 i 16.51, łącznie mam 190 akcji), i otworzyłem dziś zabezpieczającą S-kę. Walor porusza się w kanale spadkowym i dziś odbił od oporu. Jeśli dobije przed dywidendą do 15 zł, kupię kolejne akcje (po 16 też) a wahania góra-dół będę się starał wyłapywać kontraktami.
Kupiłem też ok. 4 uncje srebra w bardzo ładnych medalach ze starymi kolejkami. Chciałem kupić sztabki, ale dostępne są tylko sztabki z bajerami, które zwiększają 2-3 krotnie cenę. Z kosztami przesyłki (2 przesyłki) otrzymałem cenę 69.22/uncja, co nie odbiega tak bardzo od ceny spot (w porównaniu z innymi sztabkami/monetami w sklepach).
Za dużo pieniędzy nie chcę lokować w metale, bo upadku pieniądza fiat w najbliższych latach jeszcze się nie spodziewam a giełda chroni przed inflacją w miarę dobrze. Kiedy kryzys się rozpanoszy w Polsce na dobre, chciałbym zapolować na jakiś kawałek ziemi pod domek.
Z akcji zostawiłem 2000 IDM (long term), podskubuję na spadkach Ambrę (626 sztuk) i Agorę (48). Nie są to najlepsze strategie inwestowania, ale Ago jest bardzo przeceniona i nie chcę powtórzyć błędu ze sprzedażą Lotosa. Obie spółki (Ambrę i Agorę) kupuję od listopada i sprzedaję w okolicach lokalnych górek. Obserwuję ich wskaźniki fundamentalne i nie budzą moich podejrzeń, dlatego przed startem hossy będą stanowiły znaczącą część portfela. Na razie większość sprzedałem, bo za dużo sygnałów zwiastuje cięższą sytuację Polski i falę spadkową. Te kilkaset akcji jest zabezpieczeniem przed nagłym wzrostem.
Na koniec kupiłem 500 akcji Dudy jako zakład, że uda mu się przetrwać. Dzienny STS dał w ciągu sesji sygnał kupna, jednak na koniec kurs się osunął. Powinienem był odczekać do zamknięcia sesji, ale cena papiera i liczba akcji jest tak niska, że nie będę się nim stresował.
Większość małych spółek mocno podrożała od lutego i są znacznie droższe, niż były np. w 2005 roku, dlatego spodziewam się na nich spadków. Będę wtedy zbierał małe pakiety wybranych spółek (łapacz noży). Tak robiłem w styczniu-lutym i całkiem nieźle na tym wyszedłem, kiedy gwałtownie odbiły w górę. Powtarzam jeszcze raz, że na taką strategię pozwalam sobie w przypadku spółek z kontrolowanym zadłużeniem, zyskami z działalności i przecenionych 80-90% od historycznych szczytów.
Gra, którą próbowałem sprzedać w ostatnich miesiącach, poszła do Czech/Słowacji oraz Rosji i WNP. Mamy też umowę na Amerykę, ale coś się start opóźnia. Liczyliśmy na więcej, zwłaszcza zawiodłem się na polskich wydawcach, którzy wzięli program do testów a potem nie raczyli nawet odpowiedzieć na maile. Rozmawiam jeszcze z paroma zagranicznymi wydawcami, ale patrząc na ich entuzjazm, w najbliższym czasie rozstrzygnięć się nie spodziewam. Na pół roku działalności zarobiliśmy, więc zaczęliśmy kolejny projekt. Uderzymy z oboma ponownie jesienią.
Wiem od jednego sprzedawcy gier, że sytuacja polskich wydawców jest ciężka. Również Rosjanie opisali minorowo swój rynek, więc będę się cieszył z neutralnego zamknięcia tego roku. Stąd zainteresowanie giełdą i finansami. Zbyt wiele lat żyłem w nieświadomości, jak ważne to sprawy. Ale nic straconego - obecne czasy są świetną szkołą inwestowania, myślę że już w przyszłym roku nauka solidnie zaprocentuje.
Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :) Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
piątek, 29 maja 2009
wtorek, 26 maja 2009
Książki cz. 2
Wpisy o książkach nie będą uszeregowane chronologicznie, ani tematycznie.
Pierwsza pozycja, to dość kontrowersyjna książka rosyjskiego profesora biologii Michała Tombaka "Jak żyć długo i zdrowo". Od razu zaznaczam, że nie jestem wyznawcą żadnych cudownych terapii oczyszczających. Po ten rodzaj książek sięgają często ludzie ciężko chorzy, którzy chwytają się każdej deski ratunku. Tymczasem warto zaznajomić się z ich treścią jak najwcześniej i przyswoić najważniejsze założenia.
Książkę przeczytałem ok. 9-10 lat temu, byłem wtedy w szkole średniej.
Tombak otworzył mi oczy na prosty fakt, że o zdrowe odżywianie nie dbamy tak długo, jak nie czujemy fizycznych dolegliwości. Kiedy te się pojawiają, idziemy na operacje, które usuwają zniszczone narządy, ale przyczyny ich obumierania zostają niezmienione.
Nasz tryb życia można przyrównać do oszczędzania: jeśli odkładasz codziennie kilka zł (na procent), na starość zgromadzisz niezły majątek. Niestety podobnie odkładają się toksyny, niezdrowa żywność. Coś czego w krótkim (nawet kilkuletnim czasie) nie odczuwasz, w długim okresie staje się przyczyną przewlekłych dolegliwości.
O czym jest książka? W skrócie to krytyka obecnego trybu życia z naciskiem na odżywianie: cukier, słodycze, biała mąka (męka), mleko (zwłaszcza UHT), wielokrotnie przetwarzana żywność, nadmiar mięsa, przejadanie się, popijanie do posiłku. Niby to wszystko wiemy, ale nie przywiązujemy wagi. Tombak opisuje zgubny wpływ takiej diety, powstające schorzenia. Opisuje w jaki sposób organizm pozbywa się produktów przemiany materii, jak rozwijają się schorzenia, kiedy któryś z systemów się zatyka (np. oczyszczanie przez skórę, nerki czy wątrobę).
Sporo ciekawych informacji wyczytałem o oddychaniu. Autor powołuje się na przykłady Matuzalemów z Kaukazu i Okinawy, którzy spożywają mało kalorii, jedzą surowe warzywa/owoce, owoce morza, dużo pracują na świeżym powietrzu, ćwiczą głęboki oddech i generalnie cieszą się życiem. I tak sobie dożywają 100 lat z jasnym umysłem.
Do zetknięcia się z tą książką postępowałem zupełnie inaczej. Jak napisałem wcześniej, interesowałem się kulturystyką. Z tym wiązało się spożywanie dużych ilości białka. Potrafiłem wypić 2 litry mleka dziennie, do tego codziennie 1-2 jogurty, jadłem dużo mięsa, do moich przysmaków należało np. pół bochenka świeżego chleba i litr mleka. Podchodziłem do sprawy "matematycznie": im więcej kalorii, białka i ćwiczeń, tym więcej masy mięśniowej.
Od małego uwielbiałem kiełbaski, świeży biały chleb i mleko. I odkąd pamiętam miałem problemy z oddechem. Nie wiązałem diety ze stanem zdrowia: byłem przecież wysportowany, nieźle zbudowany. Problemy z oddechem (pod wieczór zatykał mi się nos i mogłem oddychać do rana wyłącznie ustami) poszły na karb wyciętych w siódmym roku migdałków (ponoć do tego czasu miałem jeszcze większe problemy z katarem).
Pod koniec podstawówki zacząłem tracić węch. Głównie od jesieni do wiosny nie czułem wieczorem zapachów ani (co gorsza) aromatu zjadanych potraw. Koło 2 klasy szkoły średniej chodziłem do laryngologa, który zapisywał mi tony lekarstw na alergie, kropel do nosa i innych świństw. Miałem robione zdjęcia rentgenowskie nosa i jakby się nie poprawiło, miałem mieć operację.
Pamiętam do teraz pierwszą noc, którą przespałem oddychając nosem - było to po kroplach Xylometazolin. Oddychało się świetnie, niesamowite uczucie, choć dla większości ludzi zupełnie oczywiste. Niestety nie wzięcie kropli równało się problemom ze spaniem i oddychaniem.
Jak człowiek żyje z katarem całe życie, to wydaje mu się czymś zupełnie naturalnym. Zdałem się na lekarza i postępowałem według jego zaleceń (czyli aplikowałem kolejne specyfiki). Krople, inhalatory koiły katar, więc poczułem, że można lepiej żyć, niestety wszystko wracało do "normy", kiedy przestawały działać.
Któregoś dnia przyjechała ciotka, która miała duże problemy ze zdrowiem i wyszła z nich stosując metody oczyszczania organizmu. Nie wiem czy to prawda, czy nie - wierzę, że głodówka i zmiana stylu życia jej pomogły. Jak to bywa u ludzi, którzy wyszli z ciężkiego stanu, oświecała wszystkich wokół i jak to bywa u ludzi pozostałych, dopóki zdrowie nie szwankuje a ciało wygląda z zewnątrz OK, każdy z czasem nauki zignorował.
Ciotka przywiozła ze sobą ową książkę i dała mi do czytania. Przeczytałem ją w jeden dzień i mój początkowy sceptycyzm zaczął kruszeć. Wiele opisywanych objawów dotyczyło mnie bezpośrednio (oprócz oddechu także cera, z którą chodziłem jakiś czas do dermatolog, która ją naświetlała, pilingowała itd. ale bez efektów; kolejny raz leczono objawy zewnętrzne, których przyczyną było zanieczyszczenie organizmu).
Jako człowiek czynu szybko przeprowadziłem kurację oczyszczającą świeżymi sokami z sokowirówki. Powodowany silną motywacją wyrzuciłem z diety słodycze, biały chleb i mleko, od którego jeszcze chwilę wcześniej byłem uzależniony. Przez ok. 2 tygodnie jadłem bardzo niewiele, głównie surowe warzywa, ciężki razowy chleb (znalazłem chleb robiony bez drożdży). Efekty były piorunujące: nie wiem już ile czasu minęło, ale wkrótce przesypiałem całe noce bez kataru.
Zatoki nie zniknęły na zawsze, uaktywniają mi się do teraz (nie stosuję już tak radykalnie zdrowej diety, niestety często się "zapuszczam", o tym za chwilę), ale komfort życia poprawił się diametralnie. Całkowicie wrócił węch, tryskałem energią, cera nabrała świeżości, wywaliłem wszystkie toniki. Wcześniej wpajano mi, żebym chodził w laczkach, bo katar mam od bosych stóp - a tu Tombak pisze, żeby na boso chodzić i nawet zimą po śniegu trochę. Do teraz chodzę boso po domu :)
Opisuję wydarzenia sprzed 9 lat. Z czasem wróciłem do wielu złych nawyków, ale nie zaprzepaściłem efektów. Podstawowe zasady zachowałem do teraz i w miarę możliwości staram się je stosować. Problemy z oddychaniem przez nos mam tylko podczas choroby (nie mogę wtedy spać, zastanawiam się jak kiedyś dawałem radę ze spaniem), utrata węchu wraca mi, kiedy sobie pofolguję (zazwyczaj w święta, często wieczorem jak za dużo jadłem w ciągu dnia).
Jak się zmieniłem
Zacznę od prostej scenki: pewnie w podstawówce na religii zastanawialiście się, jak straszne musiało być dla średniowiecznych mnichów 40 dni o chlebie i wodzie? Jak pomyślę, że przez 40 dni miałbym jeść to białe coś i pić wodę, to wolałbym chyba obejrzeć wszystkie odcinki Mody na Sukces.
Problem w tym, że to co nazywamy chlebem, z prawdziwym chlebem ma niewiele wspólnego. To wyrób mączny, chlebopodobny. Jeśli chcesz wiedzieć czy to co jesz to chleb, czy mąka ze spulchniaczami, odstaw go na tydzień w worku z dostępem powietrza i wtedy wyłóż. Jeśli nie ma śladów pleśni, to masz do czynienia z chlebem.
Obecnie kupuję chleb raz na tydzień, czasem nawet raz na dwa tygodnie. To prawdziwy razowiec na zakwasie, po którego jeżdżę co sobotę. Jest tak pachnący i smaczny, że nie widziałbym problemów, by przez 40 dni modlić się i go wcinać, będąc utrzymywanym przez wiernych ;) Kiedy jest już stary (np. półtora tygodnia) jem go popijając kefirem, czasem z serem pleśniowym, oliwkami i czerwonym winem (echh już się zrobiłem głodny).
No nic: chodzi mi tylko o pierwszy krok. Zamiast mleka (jak już kupować to świeże, które robi się kwaśne i zsiadłe a nie gorzkie gnijące), piję naturalne kefiry, maślanki. Chleb wyłącznie na zakwasie, głównie razowy (tylko wystrzegać się bułek barwionych karmelem - przed konsumpcją pamiętajmy o teście "pleśniowym").
Uniezależniłem się od jedzenia. Choć wydaje się to niemożliwe, możemy normalnie żyć przez 2 tygodnie bez jedzenia. Nie polecam tego nikomu, lekarze mają wiele obiekcji do takich praktyk. Należy przede wszystkim zachować umiar i rozsądek. Sam przez tydzień nic nie jadłem (ale popijałem naturalne soki), przez kolejny jadłem bardzo niewiele (jeden posiłek: np. pare kromek razowca, kefir, pieczona ryba, warzywa). Nie chciałem przedłużać kuracji, żeby mi waga nie spadła.
Kiedy nauczymy się, że jedzenie to uzależnienie, przestajemy być niewolnikiem głodu. Ciężko to opisać - trzeba przeżyć. Potrafię oszukać głód, wystawiając się na słońce, wyostrzyły mi się zmysły. Często zaniedbuję zasady żywienia, ale organizm na tyle się odzwyczaił od np. słodyczy, że po 2 kawałkach ciasta mam dość. Jak mam ciągoty na słodkie, staram się mieć pod ręką gorzką czekoladę z orzechami. Nie lubię już słodkich jogurtów czy serków, które kiedyś pochłaniałem litrami.
Pamiętam rozdział o oddechu - nie ćwiczę już codziennie oddychania, ale jak np. czekam na coś, przypominam sobie jak należy oddychać i skupiam się na tym. Jako student dużo podróżowałem pociągami, często jak miałem przesiadkę i czekałem na pociąg, liczyłem oddechy. Najpierw co 15 sekund, potem co 30, na koniec jeden oddech na minutę. I czas się nie dłużył a organizm wypełniała jakaś wewnętrzna energia.
Staram się nie pić podczas ani krótko po posiłku, żeby nie mieć problemów z trawieniem. Pewne zmiany nie są trudne do wprowadzenia (chleb, oddech, picie przed posiłkiem), inne wymagają ćwiczeń i cierpliwości, ale na sobie przećwiczyłem i wiem, że to działa. Mnie wyleczyło z zatoków i nocnego blokowania nosa (nie znam medycznej nazwy na to).
Ta książka była pierwszą o zdrowym trybie życia, przeczytałem też różne artykuły m.in. zakonników, którzy leczą schorzenia postem i modlitwą. Polecam każdemu rozpoczęcie przemiany siebie od zmiany budulca, udrożnienia hydrauliki i kontrolowania głodu. W końcu dopiero w zdrowym ciele zdrowy duch.
Aktualizacja 21:23
Post był trochę chaotyczny, niestety spieszyłem się a myśli do przekazania było sporo. Choć przeczytałem książkę 9 lat temu, do teraz pamiętam wiele rzeczy, co świadczy o sile wpływu.
Tombak twierdzi, że większość przypadków raka to wynik złego trybu życia. Zanieczyszczone organy, nadwaga, złe łączenie potraw, zatkane drogi oczyszczania, krzywy kręgosłup, bagatelizowanie zewnętrznych objawów wewnętrznego zatrucia, rozbijanie organizmu na poszczególne organy (np. chora wątroba może mieć wpływ na nerkę, która powoduje ból stawu barkowego i lekarz leczy bark, zamiast dotrzeć do wątroby).
Na googlu znajdziemy tony materiałów o głodówkach, dietach oczyszczających, badaniach naukowych (radzę czytać racje wszystkich stron, by nie przegiąć w żadną stronę). Zdrowie to temat rzeka, naprawdę warto zacząć od wyuczenia prostych, podstawowych nawyków. Kariera, oszczędzanie to sprawy drugorzędne.
Pierwsza pozycja, to dość kontrowersyjna książka rosyjskiego profesora biologii Michała Tombaka "Jak żyć długo i zdrowo". Od razu zaznaczam, że nie jestem wyznawcą żadnych cudownych terapii oczyszczających. Po ten rodzaj książek sięgają często ludzie ciężko chorzy, którzy chwytają się każdej deski ratunku. Tymczasem warto zaznajomić się z ich treścią jak najwcześniej i przyswoić najważniejsze założenia.
Książkę przeczytałem ok. 9-10 lat temu, byłem wtedy w szkole średniej.
Tombak otworzył mi oczy na prosty fakt, że o zdrowe odżywianie nie dbamy tak długo, jak nie czujemy fizycznych dolegliwości. Kiedy te się pojawiają, idziemy na operacje, które usuwają zniszczone narządy, ale przyczyny ich obumierania zostają niezmienione.
Nasz tryb życia można przyrównać do oszczędzania: jeśli odkładasz codziennie kilka zł (na procent), na starość zgromadzisz niezły majątek. Niestety podobnie odkładają się toksyny, niezdrowa żywność. Coś czego w krótkim (nawet kilkuletnim czasie) nie odczuwasz, w długim okresie staje się przyczyną przewlekłych dolegliwości.
O czym jest książka? W skrócie to krytyka obecnego trybu życia z naciskiem na odżywianie: cukier, słodycze, biała mąka (męka), mleko (zwłaszcza UHT), wielokrotnie przetwarzana żywność, nadmiar mięsa, przejadanie się, popijanie do posiłku. Niby to wszystko wiemy, ale nie przywiązujemy wagi. Tombak opisuje zgubny wpływ takiej diety, powstające schorzenia. Opisuje w jaki sposób organizm pozbywa się produktów przemiany materii, jak rozwijają się schorzenia, kiedy któryś z systemów się zatyka (np. oczyszczanie przez skórę, nerki czy wątrobę).
Sporo ciekawych informacji wyczytałem o oddychaniu. Autor powołuje się na przykłady Matuzalemów z Kaukazu i Okinawy, którzy spożywają mało kalorii, jedzą surowe warzywa/owoce, owoce morza, dużo pracują na świeżym powietrzu, ćwiczą głęboki oddech i generalnie cieszą się życiem. I tak sobie dożywają 100 lat z jasnym umysłem.
Do zetknięcia się z tą książką postępowałem zupełnie inaczej. Jak napisałem wcześniej, interesowałem się kulturystyką. Z tym wiązało się spożywanie dużych ilości białka. Potrafiłem wypić 2 litry mleka dziennie, do tego codziennie 1-2 jogurty, jadłem dużo mięsa, do moich przysmaków należało np. pół bochenka świeżego chleba i litr mleka. Podchodziłem do sprawy "matematycznie": im więcej kalorii, białka i ćwiczeń, tym więcej masy mięśniowej.
Od małego uwielbiałem kiełbaski, świeży biały chleb i mleko. I odkąd pamiętam miałem problemy z oddechem. Nie wiązałem diety ze stanem zdrowia: byłem przecież wysportowany, nieźle zbudowany. Problemy z oddechem (pod wieczór zatykał mi się nos i mogłem oddychać do rana wyłącznie ustami) poszły na karb wyciętych w siódmym roku migdałków (ponoć do tego czasu miałem jeszcze większe problemy z katarem).
Pod koniec podstawówki zacząłem tracić węch. Głównie od jesieni do wiosny nie czułem wieczorem zapachów ani (co gorsza) aromatu zjadanych potraw. Koło 2 klasy szkoły średniej chodziłem do laryngologa, który zapisywał mi tony lekarstw na alergie, kropel do nosa i innych świństw. Miałem robione zdjęcia rentgenowskie nosa i jakby się nie poprawiło, miałem mieć operację.
Pamiętam do teraz pierwszą noc, którą przespałem oddychając nosem - było to po kroplach Xylometazolin. Oddychało się świetnie, niesamowite uczucie, choć dla większości ludzi zupełnie oczywiste. Niestety nie wzięcie kropli równało się problemom ze spaniem i oddychaniem.
Jak człowiek żyje z katarem całe życie, to wydaje mu się czymś zupełnie naturalnym. Zdałem się na lekarza i postępowałem według jego zaleceń (czyli aplikowałem kolejne specyfiki). Krople, inhalatory koiły katar, więc poczułem, że można lepiej żyć, niestety wszystko wracało do "normy", kiedy przestawały działać.
Któregoś dnia przyjechała ciotka, która miała duże problemy ze zdrowiem i wyszła z nich stosując metody oczyszczania organizmu. Nie wiem czy to prawda, czy nie - wierzę, że głodówka i zmiana stylu życia jej pomogły. Jak to bywa u ludzi, którzy wyszli z ciężkiego stanu, oświecała wszystkich wokół i jak to bywa u ludzi pozostałych, dopóki zdrowie nie szwankuje a ciało wygląda z zewnątrz OK, każdy z czasem nauki zignorował.
Ciotka przywiozła ze sobą ową książkę i dała mi do czytania. Przeczytałem ją w jeden dzień i mój początkowy sceptycyzm zaczął kruszeć. Wiele opisywanych objawów dotyczyło mnie bezpośrednio (oprócz oddechu także cera, z którą chodziłem jakiś czas do dermatolog, która ją naświetlała, pilingowała itd. ale bez efektów; kolejny raz leczono objawy zewnętrzne, których przyczyną było zanieczyszczenie organizmu).
Jako człowiek czynu szybko przeprowadziłem kurację oczyszczającą świeżymi sokami z sokowirówki. Powodowany silną motywacją wyrzuciłem z diety słodycze, biały chleb i mleko, od którego jeszcze chwilę wcześniej byłem uzależniony. Przez ok. 2 tygodnie jadłem bardzo niewiele, głównie surowe warzywa, ciężki razowy chleb (znalazłem chleb robiony bez drożdży). Efekty były piorunujące: nie wiem już ile czasu minęło, ale wkrótce przesypiałem całe noce bez kataru.
Zatoki nie zniknęły na zawsze, uaktywniają mi się do teraz (nie stosuję już tak radykalnie zdrowej diety, niestety często się "zapuszczam", o tym za chwilę), ale komfort życia poprawił się diametralnie. Całkowicie wrócił węch, tryskałem energią, cera nabrała świeżości, wywaliłem wszystkie toniki. Wcześniej wpajano mi, żebym chodził w laczkach, bo katar mam od bosych stóp - a tu Tombak pisze, żeby na boso chodzić i nawet zimą po śniegu trochę. Do teraz chodzę boso po domu :)
Opisuję wydarzenia sprzed 9 lat. Z czasem wróciłem do wielu złych nawyków, ale nie zaprzepaściłem efektów. Podstawowe zasady zachowałem do teraz i w miarę możliwości staram się je stosować. Problemy z oddychaniem przez nos mam tylko podczas choroby (nie mogę wtedy spać, zastanawiam się jak kiedyś dawałem radę ze spaniem), utrata węchu wraca mi, kiedy sobie pofolguję (zazwyczaj w święta, często wieczorem jak za dużo jadłem w ciągu dnia).
Jak się zmieniłem
Zacznę od prostej scenki: pewnie w podstawówce na religii zastanawialiście się, jak straszne musiało być dla średniowiecznych mnichów 40 dni o chlebie i wodzie? Jak pomyślę, że przez 40 dni miałbym jeść to białe coś i pić wodę, to wolałbym chyba obejrzeć wszystkie odcinki Mody na Sukces.
Problem w tym, że to co nazywamy chlebem, z prawdziwym chlebem ma niewiele wspólnego. To wyrób mączny, chlebopodobny. Jeśli chcesz wiedzieć czy to co jesz to chleb, czy mąka ze spulchniaczami, odstaw go na tydzień w worku z dostępem powietrza i wtedy wyłóż. Jeśli nie ma śladów pleśni, to masz do czynienia z chlebem.
Obecnie kupuję chleb raz na tydzień, czasem nawet raz na dwa tygodnie. To prawdziwy razowiec na zakwasie, po którego jeżdżę co sobotę. Jest tak pachnący i smaczny, że nie widziałbym problemów, by przez 40 dni modlić się i go wcinać, będąc utrzymywanym przez wiernych ;) Kiedy jest już stary (np. półtora tygodnia) jem go popijając kefirem, czasem z serem pleśniowym, oliwkami i czerwonym winem (echh już się zrobiłem głodny).
No nic: chodzi mi tylko o pierwszy krok. Zamiast mleka (jak już kupować to świeże, które robi się kwaśne i zsiadłe a nie gorzkie gnijące), piję naturalne kefiry, maślanki. Chleb wyłącznie na zakwasie, głównie razowy (tylko wystrzegać się bułek barwionych karmelem - przed konsumpcją pamiętajmy o teście "pleśniowym").
Uniezależniłem się od jedzenia. Choć wydaje się to niemożliwe, możemy normalnie żyć przez 2 tygodnie bez jedzenia. Nie polecam tego nikomu, lekarze mają wiele obiekcji do takich praktyk. Należy przede wszystkim zachować umiar i rozsądek. Sam przez tydzień nic nie jadłem (ale popijałem naturalne soki), przez kolejny jadłem bardzo niewiele (jeden posiłek: np. pare kromek razowca, kefir, pieczona ryba, warzywa). Nie chciałem przedłużać kuracji, żeby mi waga nie spadła.
Kiedy nauczymy się, że jedzenie to uzależnienie, przestajemy być niewolnikiem głodu. Ciężko to opisać - trzeba przeżyć. Potrafię oszukać głód, wystawiając się na słońce, wyostrzyły mi się zmysły. Często zaniedbuję zasady żywienia, ale organizm na tyle się odzwyczaił od np. słodyczy, że po 2 kawałkach ciasta mam dość. Jak mam ciągoty na słodkie, staram się mieć pod ręką gorzką czekoladę z orzechami. Nie lubię już słodkich jogurtów czy serków, które kiedyś pochłaniałem litrami.
Pamiętam rozdział o oddechu - nie ćwiczę już codziennie oddychania, ale jak np. czekam na coś, przypominam sobie jak należy oddychać i skupiam się na tym. Jako student dużo podróżowałem pociągami, często jak miałem przesiadkę i czekałem na pociąg, liczyłem oddechy. Najpierw co 15 sekund, potem co 30, na koniec jeden oddech na minutę. I czas się nie dłużył a organizm wypełniała jakaś wewnętrzna energia.
Staram się nie pić podczas ani krótko po posiłku, żeby nie mieć problemów z trawieniem. Pewne zmiany nie są trudne do wprowadzenia (chleb, oddech, picie przed posiłkiem), inne wymagają ćwiczeń i cierpliwości, ale na sobie przećwiczyłem i wiem, że to działa. Mnie wyleczyło z zatoków i nocnego blokowania nosa (nie znam medycznej nazwy na to).
Ta książka była pierwszą o zdrowym trybie życia, przeczytałem też różne artykuły m.in. zakonników, którzy leczą schorzenia postem i modlitwą. Polecam każdemu rozpoczęcie przemiany siebie od zmiany budulca, udrożnienia hydrauliki i kontrolowania głodu. W końcu dopiero w zdrowym ciele zdrowy duch.
Aktualizacja 21:23
Post był trochę chaotyczny, niestety spieszyłem się a myśli do przekazania było sporo. Choć przeczytałem książkę 9 lat temu, do teraz pamiętam wiele rzeczy, co świadczy o sile wpływu.
Tombak twierdzi, że większość przypadków raka to wynik złego trybu życia. Zanieczyszczone organy, nadwaga, złe łączenie potraw, zatkane drogi oczyszczania, krzywy kręgosłup, bagatelizowanie zewnętrznych objawów wewnętrznego zatrucia, rozbijanie organizmu na poszczególne organy (np. chora wątroba może mieć wpływ na nerkę, która powoduje ból stawu barkowego i lekarz leczy bark, zamiast dotrzeć do wątroby).
Na googlu znajdziemy tony materiałów o głodówkach, dietach oczyszczających, badaniach naukowych (radzę czytać racje wszystkich stron, by nie przegiąć w żadną stronę). Zdrowie to temat rzeka, naprawdę warto zacząć od wyuczenia prostych, podstawowych nawyków. Kariera, oszczędzanie to sprawy drugorzędne.
czwartek, 21 maja 2009
Książki, które zmieniają życie cz.1
Dość często we wpisach przywołuję książki. Pomimo ogromnego rozwoju mediów elektronicznych, angażujących zmysły i w teorii przekazujących więcej wiedzy, książka pozostaje dla mnie głównym źródłem rozwoju. Każdy ma swój indywidualny styl nauki, w moim przypadku filmy czy programy świetnie poszerzają wiedzę z danej dziedziny, jednak tylko książka potrafi zwrócić moją uwagę na nową wiedzę.
Drażnienie zmysłów dynamicznym obrazem i dźwiękiem zbyt angażuje umysł, natomiast podczas czytania książki myśli krążą wokół treści i budują w głowie obrazy. W ten sposób treści działają silniej i potrafią wpłynąć na postrzeganie świata.
Zmiana schematów myślenia i nawyków, to niezwykle trudny proces, którego zazwyczaj do końca życia nie jesteśmy świadomi. Początkiem "przebudzenia" jest analizowanie swojego postępowania: dlaczego tak myślę, dlaczego tak postępuję. Potem musimy zdać sobie sprawę, że na większość pytań udzielamy fałszywych odpowiedzi, gdyż oszukujemy się, by nie poznać prawdy, utrzymać lepszy, wyjątkowy obraz siebie.
Nawet pesymiści, którzy twierdzą, że przeginają w drugą stronę i poniżają siebie, bardzo często budują negatywny obraz siebie, by usprawiedliwić porażki, rozczulać się nad złym światem itp. W głębi duszy również oni pragną zachować iluzję swojej wyjątkowości.
Żyjemy w kulturze rozumu, z tej kultury wyrósł internet i wirtualna rzeczywistość. Rozszczepienie naszej osobowości i ciała jest tak silne, że większość z nas nie odczułaby różnicy między życiem obecnym a podłączonym do filmowego Matrixa. Nasz umysł ma ogromną moc adaptacji do zewnętrznych warunków - tak wielką, że pozbawiony dłuższy czas bodźców zewnętrznych, sam sobie tworzy nową rzeczywistość (polecam pogooglać materiały na temat komór sensorycznych, wykorzystanych m.in. w filmie "Odmienne stany świadomości").
Tymczasem świat realny (którego częścią jesteśmy) jest nieskończenie większy i bardziej skomplikowany od naszych myśli. Myśli ograniczają się do formułowania praw świata, gdyż chcą go jakoś ogarnąć, uporządkować. Jeśli pozwalamy zredukować siebie do swojego rozumu, zamykamy wszystkie inne "oczy" naszego organizmu. A mamy ich wiele - nie tylko znane 5 zmysłów. Przecież rzeczywistość odbieramy też bólem, głodem i wszelkimi innymi stanami organizmu.
Tym wpisem zaczynam serię artykułów o książkach, które wpłynęły na moje życie. Efekt niektórych był natychmiastowy, inne zasiały idee, które dojrzewały i zmieniły z czasem mój ogląd rzeczywistości. Niektóre książki będą trudne, inne błahe albo wręcz śmieszne. Spróbuję przy każdej z nich napisać, co mnie "trafiło", jaką naukę wyciągnąłem, nawet jeśli zamysł autora był inny.
A na razie jeden z moich ulubionych utworków:
Drażnienie zmysłów dynamicznym obrazem i dźwiękiem zbyt angażuje umysł, natomiast podczas czytania książki myśli krążą wokół treści i budują w głowie obrazy. W ten sposób treści działają silniej i potrafią wpłynąć na postrzeganie świata.
Zmiana schematów myślenia i nawyków, to niezwykle trudny proces, którego zazwyczaj do końca życia nie jesteśmy świadomi. Początkiem "przebudzenia" jest analizowanie swojego postępowania: dlaczego tak myślę, dlaczego tak postępuję. Potem musimy zdać sobie sprawę, że na większość pytań udzielamy fałszywych odpowiedzi, gdyż oszukujemy się, by nie poznać prawdy, utrzymać lepszy, wyjątkowy obraz siebie.
Nawet pesymiści, którzy twierdzą, że przeginają w drugą stronę i poniżają siebie, bardzo często budują negatywny obraz siebie, by usprawiedliwić porażki, rozczulać się nad złym światem itp. W głębi duszy również oni pragną zachować iluzję swojej wyjątkowości.
Żyjemy w kulturze rozumu, z tej kultury wyrósł internet i wirtualna rzeczywistość. Rozszczepienie naszej osobowości i ciała jest tak silne, że większość z nas nie odczułaby różnicy między życiem obecnym a podłączonym do filmowego Matrixa. Nasz umysł ma ogromną moc adaptacji do zewnętrznych warunków - tak wielką, że pozbawiony dłuższy czas bodźców zewnętrznych, sam sobie tworzy nową rzeczywistość (polecam pogooglać materiały na temat komór sensorycznych, wykorzystanych m.in. w filmie "Odmienne stany świadomości").
Tymczasem świat realny (którego częścią jesteśmy) jest nieskończenie większy i bardziej skomplikowany od naszych myśli. Myśli ograniczają się do formułowania praw świata, gdyż chcą go jakoś ogarnąć, uporządkować. Jeśli pozwalamy zredukować siebie do swojego rozumu, zamykamy wszystkie inne "oczy" naszego organizmu. A mamy ich wiele - nie tylko znane 5 zmysłów. Przecież rzeczywistość odbieramy też bólem, głodem i wszelkimi innymi stanami organizmu.
Tym wpisem zaczynam serię artykułów o książkach, które wpłynęły na moje życie. Efekt niektórych był natychmiastowy, inne zasiały idee, które dojrzewały i zmieniły z czasem mój ogląd rzeczywistości. Niektóre książki będą trudne, inne błahe albo wręcz śmieszne. Spróbuję przy każdej z nich napisać, co mnie "trafiło", jaką naukę wyciągnąłem, nawet jeśli zamysł autora był inny.
A na razie jeden z moich ulubionych utworków:
poniedziałek, 18 maja 2009
Przyswajanie wiedzy
Czy zdajecie sobie sprawę, jak wiele czasu i ćwiczeń potrzebujemy, żeby uświadomić sobie prawdziwy sens przyswajanych informacji?
Pamiętam konfucjańską przypowieść o muzyku, który przez wiele lat uczył się jednego utworu. Choć bardzo szybko potrafił wiernie go odtworzyć, cały czas twierdził, że go nie zna. Wreszcie po latach zapytany czy już go umie, wyrecytował życiorys i stan ducha kompozytora.
Głupiec nie rozumie czytanego tekstu, człowiek wykształcony rozumie, ale tylko człowiek mądry jest świadomy co czyta. Czasem czytając dzieło wybitnego filozofa wydaje nam się, że prawi banały, tymczasem nie zdajemy sobie sprawy ile przemyśleń doprowadziło go do napisania tekstu. Potrzeba wielkiej wiedzy, żeby odróżnić mądrość od bełkotu.
Przez ostatnie pół roku intensywnie czytałem materiały poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Codziennie nowe artykuły, kursy i komentarze. Wczoraj ponownie przeczytałem kilka wpisów z blogów doświadczonych traderów. Wtedy dotarło do mnie, że nie muszę poszukiwać nowych źródeł, wystarczy regularnie czytać od nowa kilka podstawowych wpisów.
Kiedyś przeczytałem bardzo ciekawy wpis o psychologii graczy rynkowych. Cóż z tego, skoro szybko go zapomniałem i dalej błądziłem w swoich poglądach? Zachowywałem się jak początkujący gitarzysta, który nigdy nie przysiadł nad jedną solówką, tylko wciąż sięgał po nowe tabulatury.
Żeby się czegoś nauczyć, musimy powtarzać te same proste ćwiczenia, dopóki nie osiągniemy w nich biegłości a potem przejść na kolejny poziom. Nie zrezygnuję oczywiście z czytania nowych pozycji, ale powrócę do wcześniejszych i wzbogacony o doświadczenia i nowe informacje, spróbuję przeczytać je świadomiej.
Pamiętam konfucjańską przypowieść o muzyku, który przez wiele lat uczył się jednego utworu. Choć bardzo szybko potrafił wiernie go odtworzyć, cały czas twierdził, że go nie zna. Wreszcie po latach zapytany czy już go umie, wyrecytował życiorys i stan ducha kompozytora.
Głupiec nie rozumie czytanego tekstu, człowiek wykształcony rozumie, ale tylko człowiek mądry jest świadomy co czyta. Czasem czytając dzieło wybitnego filozofa wydaje nam się, że prawi banały, tymczasem nie zdajemy sobie sprawy ile przemyśleń doprowadziło go do napisania tekstu. Potrzeba wielkiej wiedzy, żeby odróżnić mądrość od bełkotu.
Przez ostatnie pół roku intensywnie czytałem materiały poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Codziennie nowe artykuły, kursy i komentarze. Wczoraj ponownie przeczytałem kilka wpisów z blogów doświadczonych traderów. Wtedy dotarło do mnie, że nie muszę poszukiwać nowych źródeł, wystarczy regularnie czytać od nowa kilka podstawowych wpisów.
Kiedyś przeczytałem bardzo ciekawy wpis o psychologii graczy rynkowych. Cóż z tego, skoro szybko go zapomniałem i dalej błądziłem w swoich poglądach? Zachowywałem się jak początkujący gitarzysta, który nigdy nie przysiadł nad jedną solówką, tylko wciąż sięgał po nowe tabulatury.
Żeby się czegoś nauczyć, musimy powtarzać te same proste ćwiczenia, dopóki nie osiągniemy w nich biegłości a potem przejść na kolejny poziom. Nie zrezygnuję oczywiście z czytania nowych pozycji, ale powrócę do wcześniejszych i wzbogacony o doświadczenia i nowe informacje, spróbuję przeczytać je świadomiej.
czwartek, 14 maja 2009
Częściowo poza rynkiem
Właśnie oddałem s-kę fpko z niewielkim zyskiem. Wczoraj kurs banku wyszedł tak mocno w górę, że nie opadł nawet do mojej ceny zakupu (miałem wcześniej jeszcze jedną s-kę, którą zamknąłem przed wystrzałem w górę). Dopiero dziś, kiedy cena zanurkowała na prawie -5%, zrealizowałem zysk.
Nie uciąłem zysku z powodu emocji. Opierając się na swoim nikłym doświadczeniu, staram się grać ostrożnie. Podczas spadków, kiedy kupowałem akcje, obowiązywała strategia "bierz forsę i w nogi". Teraz mamy średnioterminowo trend rosnący, więc kiedy obstawiam spadki, nie chcę się z nim bić i realizuję zysk.
Jeśli przebijemy wsparcie obecnego odbicia (trwającego od marca), zagram S ponownie, już jako trend obowiązujący. Tymczasem nie chcę zamieniać zysku w stratę.
Stawiam sobie liczne średnioterminowe prognozy nie po to, żeby zgadywać ruchy, bo wielokrotnie na zgadywaniu górek i dołków traciłem. Prognozy służą mi do ustalania wielkości pozycji, która jak widać na razie jest bardzo niewielka i częściowo ustawiona defensywnie (TPSA, certyfikaty na spadki ropy).
Wydaje mi się, że obecny trend rosnący wygasa, jednak do solidnych spadków potrzeba większej euforii prowzrostowej. Widziałbym to tak: trend boczny przez jakiś czas (tydzień, dwa?), przestrzelenie 1900 na wysokich obrotach, ogłoszenie tu i ówdzie hossy, szalone wzrosty nawet do 2200. I dopiero wtedy osuwanie się rynku.
Dotychczas byłem zbyt niecierpliwy, jak zdiagnozowałem gdzieś przesilenie, grałem pod nie od razu. Tymczasem ono następowało dopiero po 2-3 dniach, czasem tydzień później. Nim zacząłem zarabiać, przegapiłem najsilniejsze ruchy.
Czasem przesilenie szło w drugą stronę i zostawałem na lodzie. Tak było ostatnio z RCCRUAOPEN - miałem 250 certów ze średnią ceną 9.54 i zadowolony oddałem po 9.95 . Tymczasem wkrótce ropa wybiła w górę i mogłem je sprzedać nawet po 10.45 . Co gorsza po sprzedaży ropy, kupiłem certyfikaty na spadki, które jeszcze są na minusie (dziś ropa spada i złoty się umacnia, więc zyskują).
Nie żałuję decyzji, zawsze jest to jakiś zysk, muszę jednak wyciągnąć poprawne wnioski: jeśli jestem pewien jakiegoś ruchu, to poczekam aż nastąpi i wejdę, kiedy się potwierdzi. Kupię w podobnej cenie, ale jeśli ruch pójdzie w inną stronę, nie zanotuję strat. Ponadto nie będę się emocjonował stratami, które wynikają ze zbyt wczesnego otworzenia pozycji.
Nie uciąłem zysku z powodu emocji. Opierając się na swoim nikłym doświadczeniu, staram się grać ostrożnie. Podczas spadków, kiedy kupowałem akcje, obowiązywała strategia "bierz forsę i w nogi". Teraz mamy średnioterminowo trend rosnący, więc kiedy obstawiam spadki, nie chcę się z nim bić i realizuję zysk.
Jeśli przebijemy wsparcie obecnego odbicia (trwającego od marca), zagram S ponownie, już jako trend obowiązujący. Tymczasem nie chcę zamieniać zysku w stratę.
Stawiam sobie liczne średnioterminowe prognozy nie po to, żeby zgadywać ruchy, bo wielokrotnie na zgadywaniu górek i dołków traciłem. Prognozy służą mi do ustalania wielkości pozycji, która jak widać na razie jest bardzo niewielka i częściowo ustawiona defensywnie (TPSA, certyfikaty na spadki ropy).
Wydaje mi się, że obecny trend rosnący wygasa, jednak do solidnych spadków potrzeba większej euforii prowzrostowej. Widziałbym to tak: trend boczny przez jakiś czas (tydzień, dwa?), przestrzelenie 1900 na wysokich obrotach, ogłoszenie tu i ówdzie hossy, szalone wzrosty nawet do 2200. I dopiero wtedy osuwanie się rynku.
Dotychczas byłem zbyt niecierpliwy, jak zdiagnozowałem gdzieś przesilenie, grałem pod nie od razu. Tymczasem ono następowało dopiero po 2-3 dniach, czasem tydzień później. Nim zacząłem zarabiać, przegapiłem najsilniejsze ruchy.
Czasem przesilenie szło w drugą stronę i zostawałem na lodzie. Tak było ostatnio z RCCRUAOPEN - miałem 250 certów ze średnią ceną 9.54 i zadowolony oddałem po 9.95 . Tymczasem wkrótce ropa wybiła w górę i mogłem je sprzedać nawet po 10.45 . Co gorsza po sprzedaży ropy, kupiłem certyfikaty na spadki, które jeszcze są na minusie (dziś ropa spada i złoty się umacnia, więc zyskują).
Nie żałuję decyzji, zawsze jest to jakiś zysk, muszę jednak wyciągnąć poprawne wnioski: jeśli jestem pewien jakiegoś ruchu, to poczekam aż nastąpi i wejdę, kiedy się potwierdzi. Kupię w podobnej cenie, ale jeśli ruch pójdzie w inną stronę, nie zanotuję strat. Ponadto nie będę się emocjonował stratami, które wynikają ze zbyt wczesnego otworzenia pozycji.
poniedziałek, 11 maja 2009
Niewiadoma ze wskazaniem na spadki
Short na fpko stoi praktycznie w miejscu, sytuacja na GPW nadal niepewna. Dziś musiałem z rana wyjść, zdążyłem jednak złożyć zlecenie sprzedaży Ambry. We wrześniu zeszłego roku krążyła wokół 2.67, więc taką cenę sprzedaży ustawiłem. Wracam, a tu kurs 2.80! Niestety wyleciałem z akcji i na razie odkupiłem tylko 500 sztuk, bardziej jako zabezpieczenie przed kolejnymi wzrostami. Liczę, że papier cofnie się jeszcze na 2.60, jak nie trudno, będę dobierał przy spadkach.
Zainteresowałem się tą spółką w październiku pod kątem Sylwestra. Faktycznie ostatni kwartał był bardzo dobry w wykonaniu tego producenta win i tanich szampanów. Po opublikowaniu świetnych wyników spółka wystrzeliła kilkanaście procent w górę, po czym spadła na minusy :) Okazało się, że musiał z niej wyjść estoński fundusz Trigon i sypał akcjami do lutego, spychając kurs na absurdalnie niski poziom 1.15 (przy zysku na akcję 0.97).
Niestety zamiast wtedy pożądniej dobierać, brałem małe pakiety po 100-200 sztuk. Skala późniejszych wzrostów zupełnie mnie zaskoczyła i kilkukrotnie wychodziłem w okolicy lokalnego szczytu, by kolejnego dnia odkupować 10% drożej. Ostatecznie zrealizowałem ok. połowy wzrostów, które miałbym zwyczajnie trzymając akcje.
To były pierwsze tak mocne i długie wzrosty, jakie przeżyłem na giełdzie, więc nie rozpaczam - podobne będą jeszcze nie raz. Dzięki tej niespodziewanej sprzedaży wyszedłem wkońcu na plus po ciężkich stratach na tandemie Lotos+Duda w lutym.
Aktualnie zostaję głównie z gotówką. Zostawiłem 1000 IDM, z którego nie zdążyłem wyjść (liczę, że nie zbankrutuje, więc potrzymam long term), 2 RCSCRAOPEN wzięte za wcześnie po 460.60, 150 TPSA (uśrednię trochę, jeśli dojdzie do 16 i 15). Akcje pod dywidendę i raczej na długi termin - liczę się nawet ze zjazdem do 11 zł, ale bakructwo raczej wykluczam. Przy tym poziomie dywidenda da mi więcej niż lokata a na przestrzeni roku powinna jeszcze wrócić do poziomu 17.60. Do tego paredziesiąt sztuk Agory, którą podbieram na spadkach i 500 Mostostalu.
Oprócz tego wspomniane 500 Ambry i s fpko. Chętnie posłucham jakiejś konstruktywnej krytyki portfela od czytelników.
Spadków już tak pewny jak poprzednio nie jestem. Odbicie na przełomie 2001 i 2002 roku trwało dłużej niż obecne i w stosunku do poprzedzającego je szczytu pokonało relatywnie większą odległość. Zgadywanie przyszłości kosztowało mnie już sporo kapitału i czasu, poprzestanę na obserwowaniu sytuacji i podłączaniu się pod wyraźne ruchy.
Zainteresowałem się tą spółką w październiku pod kątem Sylwestra. Faktycznie ostatni kwartał był bardzo dobry w wykonaniu tego producenta win i tanich szampanów. Po opublikowaniu świetnych wyników spółka wystrzeliła kilkanaście procent w górę, po czym spadła na minusy :) Okazało się, że musiał z niej wyjść estoński fundusz Trigon i sypał akcjami do lutego, spychając kurs na absurdalnie niski poziom 1.15 (przy zysku na akcję 0.97).
Niestety zamiast wtedy pożądniej dobierać, brałem małe pakiety po 100-200 sztuk. Skala późniejszych wzrostów zupełnie mnie zaskoczyła i kilkukrotnie wychodziłem w okolicy lokalnego szczytu, by kolejnego dnia odkupować 10% drożej. Ostatecznie zrealizowałem ok. połowy wzrostów, które miałbym zwyczajnie trzymając akcje.
To były pierwsze tak mocne i długie wzrosty, jakie przeżyłem na giełdzie, więc nie rozpaczam - podobne będą jeszcze nie raz. Dzięki tej niespodziewanej sprzedaży wyszedłem wkońcu na plus po ciężkich stratach na tandemie Lotos+Duda w lutym.
Aktualnie zostaję głównie z gotówką. Zostawiłem 1000 IDM, z którego nie zdążyłem wyjść (liczę, że nie zbankrutuje, więc potrzymam long term), 2 RCSCRAOPEN wzięte za wcześnie po 460.60, 150 TPSA (uśrednię trochę, jeśli dojdzie do 16 i 15). Akcje pod dywidendę i raczej na długi termin - liczę się nawet ze zjazdem do 11 zł, ale bakructwo raczej wykluczam. Przy tym poziomie dywidenda da mi więcej niż lokata a na przestrzeni roku powinna jeszcze wrócić do poziomu 17.60. Do tego paredziesiąt sztuk Agory, którą podbieram na spadkach i 500 Mostostalu.
Oprócz tego wspomniane 500 Ambry i s fpko. Chętnie posłucham jakiejś konstruktywnej krytyki portfela od czytelników.
Spadków już tak pewny jak poprzednio nie jestem. Odbicie na przełomie 2001 i 2002 roku trwało dłużej niż obecne i w stosunku do poprzedzającego je szczytu pokonało relatywnie większą odległość. Zgadywanie przyszłości kosztowało mnie już sporo kapitału i czasu, poprzestanę na obserwowaniu sytuacji i podłączaniu się pod wyraźne ruchy.
sobota, 9 maja 2009
Pozostaję ostrożny
Przeskoczenie 1900 punktów na WIG20 jest niemal powszechnie podzielane. Jedni piszą, że pójdzie z marszu, inni że po małej korekcie, a po niej nawet na 2600.
Kilka rzeczy mi nie pasuje. Przede wszystkim mocne odbicie na metalach szlachetnych, które trzymały się kanału spadkowego. USDPLN sunie kanałem spadkowym na 2.8-3, ale dlaczego nie miałby się zachować jak np. srebro, które raptownie wybiło z kanału? W ostatnim notowaniu zatrzymał się mniej więcej w okolicy 23.01 i wyrysował ładny trójkąt, z którego nagle może wystrzelić na północ.
W ostatnich notowaniach do góry ciągnął tylko KGHM. Nie wiem czy to dzięki drożejącym metalom, czy ktoś po prostu ładuje akcje, żeby w odpowiednim momencie rzucić je na rynek, kiedy już otworzy wystarczającą liczbę shortów.
Ropa, która wybiła w kierunku 60$, może niedługo testować 53-54, czemu zazwyczaj towarzyszą spadki na giełdach. WIG odbił już 50% od dna, wiele spółek od tygodnia opada i generuje sygnały spadkowe, banki zamroziły kredyty inwestycyjne i doją swoich "klientów" indywidualnych.
Nie są to na razie żadne sygnały zwiastujące wielkie spadki. Jednak porównując długość i przebieg tej bessy oraz poprzednich, powinniśmy jeszcze powrócić w okolice lutowych dołków. Jak zwykle ruch nastąpi, kiedy wszyscy będą przekonani o wzrostach.
Jak to może wyglądać? Np. przeskakujemy zgodnie z oczekiwaniami 1920 punktów i lecimy dalej. Koło 1950 wszyscy dotychczas ostrożni biegną na spóźniony pociąg. Jeszcze trochę do góry i mocno bum.
Albo: spadamy teraz na wsparcie, lekko odbijamy, wszyscy ładują pod ruch na 1900 i wtedy dalsze spadki.
Mało kto zakłada w scenariuszu, że w ogóle nie dotrzemy do 1900 punktów. Dlaczego mielibyśmy zachować się jak w styczniu? Jeśli rynek ma zrobić jak zwykle większość w konia, zachowa się tym razem inaczej.
Fundamentalnie nie widać żadnych głębszych powodów, żeby gospodarka miała się poprawić. Wszystkie nieuczciwe i ryzykowne praktyki bankierów zostały utrzymane. Nawet w naszym kraju oligarchia finansowa dostała nowe uprawnienia (chociażby dużo wyższe gwarancje depozytów, które w przyszłości uderzą w obywateli).
Oficjalnym katalizatorem spadków może być "dziura Tuska", o której wkońcu media zaczną trąbić. Jednak ta może pojawić się dopiero po wyborach, czyli dopiero za miesiąc. Gdyby giełdy miały teraz spadać, wyciągnie się jakiś zamach albo bankructwo, żeby banki "inwestycyjne" rozpoczęły zarabianie na krótkich.
Nic nie słychać, żeby poprawiała się sytuacja Niemców - wręcz przeciwnie, nadal nie wiadomo jak zostanie rozwiązany problem amerykańskich toksycznych aktywów, które jak się okazało, silniej uderzyły w banki europejskie. Amerykanie nadrukowali zielonych (a raczej obligacji) i pobudzają swoją gospodarkę, świat jak zwykle zostanie z problemami.
Przy okazji spójrzmy na DAX:
Czy pociągną jeszcze te 350-400 punktów w górę, zachowując się podobnie do poprzedniej bessy, czy już zaczną spadać? (zwróćcie uwagę na dwie możliwe linie spadkowe).
Z tych powodów nie traktuję poważnie teorii o nowej hossie. Nie przeżyłem żadnej, doświadczenia zbierałem tylko w bessie, więc długotrwałe wzrosty to coś nowego. Wystarczy jednak poczytać jak przebiega początek hossy - powszechne zniechęcenie, długotrwałe płaskie spadki, "kiszenie" papiera.
Nawet jeśli się mylę, wolę przegapić część wzrostów i wejść do rozgrzanego pociągu, niż ryzykować duże straty. Na razie będę grał DT, przy potwierdzonych sygnałach na kotraktach (w piątek wreszcie zarobiłem na fpko, tym razem opierając się na sygnałach technicznych a nie intuicyjnej grze). Tradycyjnie też zainwestuję w towary, które mają swoje bardziej indywidualne trendy niż akcje.
PS. W piątek dostałem umowę z Rosji i wkońcu przekonałem się na własnej skórze, jaka jest skala kryzysu w mojej branży - założenia sprzedaży trzykrotnie niższe, zdewaluowany rubel i o 1/3 niższa zaliczka. Ale nie narzekam, cieszę się, że w ogóle sprzedaję. Pod kątem sprzedaży licencji ten rok zapowiada się nawet lepiej niż poprzedni.
Kilka rzeczy mi nie pasuje. Przede wszystkim mocne odbicie na metalach szlachetnych, które trzymały się kanału spadkowego. USDPLN sunie kanałem spadkowym na 2.8-3, ale dlaczego nie miałby się zachować jak np. srebro, które raptownie wybiło z kanału? W ostatnim notowaniu zatrzymał się mniej więcej w okolicy 23.01 i wyrysował ładny trójkąt, z którego nagle może wystrzelić na północ.
W ostatnich notowaniach do góry ciągnął tylko KGHM. Nie wiem czy to dzięki drożejącym metalom, czy ktoś po prostu ładuje akcje, żeby w odpowiednim momencie rzucić je na rynek, kiedy już otworzy wystarczającą liczbę shortów.
Ropa, która wybiła w kierunku 60$, może niedługo testować 53-54, czemu zazwyczaj towarzyszą spadki na giełdach. WIG odbił już 50% od dna, wiele spółek od tygodnia opada i generuje sygnały spadkowe, banki zamroziły kredyty inwestycyjne i doją swoich "klientów" indywidualnych.
Nie są to na razie żadne sygnały zwiastujące wielkie spadki. Jednak porównując długość i przebieg tej bessy oraz poprzednich, powinniśmy jeszcze powrócić w okolice lutowych dołków. Jak zwykle ruch nastąpi, kiedy wszyscy będą przekonani o wzrostach.
Jak to może wyglądać? Np. przeskakujemy zgodnie z oczekiwaniami 1920 punktów i lecimy dalej. Koło 1950 wszyscy dotychczas ostrożni biegną na spóźniony pociąg. Jeszcze trochę do góry i mocno bum.
Albo: spadamy teraz na wsparcie, lekko odbijamy, wszyscy ładują pod ruch na 1900 i wtedy dalsze spadki.
Mało kto zakłada w scenariuszu, że w ogóle nie dotrzemy do 1900 punktów. Dlaczego mielibyśmy zachować się jak w styczniu? Jeśli rynek ma zrobić jak zwykle większość w konia, zachowa się tym razem inaczej.
Fundamentalnie nie widać żadnych głębszych powodów, żeby gospodarka miała się poprawić. Wszystkie nieuczciwe i ryzykowne praktyki bankierów zostały utrzymane. Nawet w naszym kraju oligarchia finansowa dostała nowe uprawnienia (chociażby dużo wyższe gwarancje depozytów, które w przyszłości uderzą w obywateli).
Oficjalnym katalizatorem spadków może być "dziura Tuska", o której wkońcu media zaczną trąbić. Jednak ta może pojawić się dopiero po wyborach, czyli dopiero za miesiąc. Gdyby giełdy miały teraz spadać, wyciągnie się jakiś zamach albo bankructwo, żeby banki "inwestycyjne" rozpoczęły zarabianie na krótkich.
Nic nie słychać, żeby poprawiała się sytuacja Niemców - wręcz przeciwnie, nadal nie wiadomo jak zostanie rozwiązany problem amerykańskich toksycznych aktywów, które jak się okazało, silniej uderzyły w banki europejskie. Amerykanie nadrukowali zielonych (a raczej obligacji) i pobudzają swoją gospodarkę, świat jak zwykle zostanie z problemami.
Przy okazji spójrzmy na DAX:
Czy pociągną jeszcze te 350-400 punktów w górę, zachowując się podobnie do poprzedniej bessy, czy już zaczną spadać? (zwróćcie uwagę na dwie możliwe linie spadkowe).
Z tych powodów nie traktuję poważnie teorii o nowej hossie. Nie przeżyłem żadnej, doświadczenia zbierałem tylko w bessie, więc długotrwałe wzrosty to coś nowego. Wystarczy jednak poczytać jak przebiega początek hossy - powszechne zniechęcenie, długotrwałe płaskie spadki, "kiszenie" papiera.
Nawet jeśli się mylę, wolę przegapić część wzrostów i wejść do rozgrzanego pociągu, niż ryzykować duże straty. Na razie będę grał DT, przy potwierdzonych sygnałach na kotraktach (w piątek wreszcie zarobiłem na fpko, tym razem opierając się na sygnałach technicznych a nie intuicyjnej grze). Tradycyjnie też zainwestuję w towary, które mają swoje bardziej indywidualne trendy niż akcje.
PS. W piątek dostałem umowę z Rosji i wkońcu przekonałem się na własnej skórze, jaka jest skala kryzysu w mojej branży - założenia sprzedaży trzykrotnie niższe, zdewaluowany rubel i o 1/3 niższa zaliczka. Ale nie narzekam, cieszę się, że w ogóle sprzedaję. Pod kątem sprzedaży licencji ten rok zapowiada się nawet lepiej niż poprzedni.
środa, 6 maja 2009
Samo się
Od studiów minęło trochę lat i coraz rzadziej widuję kumpli. Zastanowiło mnie, że większość żonkosiów i kawalerów poszerzyło swoje gabaryty. Mi tymczasem ubyło prawie 10 kg (niestety mięśni).
W młodości sporo trenowałem i objadałem się. Teraz jem normalnie, ale prawie cały czas siedzę przy komputerze. Teoretycznie powinienem tyć, bo czasem jedyny dzienny ruch na powietrzu to wyniesienie śmieci. Tłuszcz się jednak nie odkłada a mięśnie, choć mniejsze, są cały czas wyraźnie zarysowane. Dlaczego?
Ponieważ trening wszedł mi w podświadomość. Mimo, że nie ćwiczę, przy każdej czynności automatycznie wykonuję jakieś ćwiczenie. Nie z przymusu, ale wewnętrznej potrzeby mięśni, które chcą wyrzucić nadmiar energii. Nim wstanę z krzesła, robię tzw. pompkę na podłokietnikach, jak jest miejsce, to unoszę nogi w powietrzu. Podobnie przed wyjściem z wanny zawsze unoszę nogi na 25 sekund, ćwicząc brzuch.
Jak tylko poczuję jakieś zmęczenie albo ból pleców (spięcie, stres), automatycznie rozkładam ręce i napinam mięśnie rąk, klatki i pleców a potem je rozluźniam. Czasem z siedzenia przechodzę w przysiad, żeby rozruszać uda i pośladki. Trening mięśni ma tę dodatkową zaletę, że uczy nas kontrolować poszczególne mięśnie - uczymy się własnego organizmu. Wzmaga też naturalny zdrowy oddech, ponieważ podczas rozluźnienia bierzemy głębokie oddechy przeponą (to mój naturalny oddech).
Przy opisywaniu różnych nawyków od razu przypomina mi się Dzień Świra, ale wiele z nich można obrócić na naszą korzyść. Każde z tych mini ćwiczonek składa się na utrzymanie kondycji i figury. Nie jestem już nastolatkiem, więc kwestia wyglądu mało mnie obchodzi, ale jak mawiali starożytni "w zdrowym ciele zdrowy duch" i całkowicie się z tym zgadzam.
Pisałem jakiś czas temu o metodzie zwierząt na rozładowanie stresu, którą zaczerpnąłem z książki o ewolucji (gwałtowny wysiłek natychmiast po sytuacji stresowej, żeby hormony stresu wykorzystać na pracę i nie obciążać organizmu ich rozkładem). Zastosowałem tę metodę u siebie i bardzo szybko weszła mi w nawyk. W zasadzie częściowo każdy z nas pomaga sobie w taki sposób: nagle zaczynamy chodzić po pokoju, napinamy się i rozluźniamy z głośnym westchnieniem. Jednak czasem przy solidnym stresie robię kilkadziesiąt pompek (koniecznie z poprawnym oddechem) aż poczuję, że nie zaciskam zębów ;)
Absolutnie nie chcę się chwalić kondycją, tylko zarazić was chęcią do "przeszkadzania" sobie i robienia prostych rzeczy w taki sposób, żeby fizycznie choć trochę męczyły. Mam taką naturę (z czym niestety musi żyć moja biedna żona), że chciałbym zmieniać świat na lepsze. Wiadomo, że powinno zacząć się od siebie, ale mi się zdarza nazbyt często pouczać innych, zwłaszcza tam, gdzie widzę u siebie korzystne efekty.
W młodości sporo trenowałem i objadałem się. Teraz jem normalnie, ale prawie cały czas siedzę przy komputerze. Teoretycznie powinienem tyć, bo czasem jedyny dzienny ruch na powietrzu to wyniesienie śmieci. Tłuszcz się jednak nie odkłada a mięśnie, choć mniejsze, są cały czas wyraźnie zarysowane. Dlaczego?
Ponieważ trening wszedł mi w podświadomość. Mimo, że nie ćwiczę, przy każdej czynności automatycznie wykonuję jakieś ćwiczenie. Nie z przymusu, ale wewnętrznej potrzeby mięśni, które chcą wyrzucić nadmiar energii. Nim wstanę z krzesła, robię tzw. pompkę na podłokietnikach, jak jest miejsce, to unoszę nogi w powietrzu. Podobnie przed wyjściem z wanny zawsze unoszę nogi na 25 sekund, ćwicząc brzuch.
Jak tylko poczuję jakieś zmęczenie albo ból pleców (spięcie, stres), automatycznie rozkładam ręce i napinam mięśnie rąk, klatki i pleców a potem je rozluźniam. Czasem z siedzenia przechodzę w przysiad, żeby rozruszać uda i pośladki. Trening mięśni ma tę dodatkową zaletę, że uczy nas kontrolować poszczególne mięśnie - uczymy się własnego organizmu. Wzmaga też naturalny zdrowy oddech, ponieważ podczas rozluźnienia bierzemy głębokie oddechy przeponą (to mój naturalny oddech).
Przy opisywaniu różnych nawyków od razu przypomina mi się Dzień Świra, ale wiele z nich można obrócić na naszą korzyść. Każde z tych mini ćwiczonek składa się na utrzymanie kondycji i figury. Nie jestem już nastolatkiem, więc kwestia wyglądu mało mnie obchodzi, ale jak mawiali starożytni "w zdrowym ciele zdrowy duch" i całkowicie się z tym zgadzam.
Pisałem jakiś czas temu o metodzie zwierząt na rozładowanie stresu, którą zaczerpnąłem z książki o ewolucji (gwałtowny wysiłek natychmiast po sytuacji stresowej, żeby hormony stresu wykorzystać na pracę i nie obciążać organizmu ich rozkładem). Zastosowałem tę metodę u siebie i bardzo szybko weszła mi w nawyk. W zasadzie częściowo każdy z nas pomaga sobie w taki sposób: nagle zaczynamy chodzić po pokoju, napinamy się i rozluźniamy z głośnym westchnieniem. Jednak czasem przy solidnym stresie robię kilkadziesiąt pompek (koniecznie z poprawnym oddechem) aż poczuję, że nie zaciskam zębów ;)
Absolutnie nie chcę się chwalić kondycją, tylko zarazić was chęcią do "przeszkadzania" sobie i robienia prostych rzeczy w taki sposób, żeby fizycznie choć trochę męczyły. Mam taką naturę (z czym niestety musi żyć moja biedna żona), że chciałbym zmieniać świat na lepsze. Wiadomo, że powinno zacząć się od siebie, ale mi się zdarza nazbyt często pouczać innych, zwłaszcza tam, gdzie widzę u siebie korzystne efekty.
Subskrybuj:
Posty (Atom)