środa, 26 listopada 2014

5 powodów dlaczego gram na giełdzie.

Do napisania całego wpisu pt. dlaczego gram na giełdzie skłoniło mnie pytanie jednego z czytelników. Pisałem o tym już nie raz, ale z czasem powody dla których zostajemy na rynku (lub rezygnujemy) zmieniają się, więc ponownie przeanalizuję swoje motywy.

Dlaczego zatem wciąż zajmuję się giełdą? (nie napiszę, że gram, bo na razie głównie czekam na okazję do zagrań, a tych brakuje w dostępnym mi instrumentarium) :

1. Bo to lubię. Przez całą szkołę podstawową i średnią zagrywałem się strategiami: Civilization 1 i 2, Panzer General 1 i 2, Warcraft 2, Heroes of Might&Magic 2 i wiele innych. Gra na giełdzie jest taką grą strategiczną, w której lawirujesz swoimi oddziałami. Najtrudniejszą ze wszystkich, bo sam musisz zdefiniować punkty zwycięstwa.

Przez długi czas wcielałem się w szeregowca, który całymi dniami pykał kontraktami w nadziei na wygranie bitwy. Jednak po latach zauważyłem, że w tej grze zwyciężają generałowie, którzy koncentrują swe siły i uderzają w najczulszy punkt przeciwnika, w najlepszym możliwym momencie. Tysiące godzin spędzonych przed notowaniami, wykresami, analizami buduje bazę niezbędną do wyznaczenia tych nielicznych okienek czasowych, gdy cena pozwala na uderzenie. Tysiące godzin odnoszenia małych zwycięstw i małych porażek buduje umiejętność przyznania się do błędu i zwiania we wczesnej fazie skazanej na klęskę bitwy lub parcia naprzód gdy padły linie obronne przeciwnika i oddziały operują na jego tyłach.

Poza tym - czy jest coś piękniejszego od obserwowania notowań w czasie rynkowej paniki? :)

2. Bo nie zarobisz, jeśli nie umiesz zarabiać. Najgorszą opcją jaką można zrobić, to wejść na giełdę bez znajomości gry z dużym majątkiem. Kapitał po sprzedaży swojej firmy, spadek, pieniądze wypracowane za granicą. Lata spędzone na budowie majątku, który nieumiejętnie ulokowany na giełdzie wyparuje w kilka miesięcy. Zapomnij o encyklopedycznych formułach, że giełda to miejsce, w którym spółki pozyskują kapitał na rozwój i w zamian dzielą się zyskiem z inwestorami. Giełda to miejsce transferu majątku. Żaden inwestor nie podzieli się z tobą swoim majątkiem! Jeśli wprowadza swoją spółkę na giełdę to albo w szczycie koniunktury, gdy może sprzedać ci złotówkę za dwie, albo chciałby być już bogaty, ale jego biznes nie przynosi spodziewanych dochodów i musi znaleźć sponsora. Pierwszy typ inwestora zazwyczaj chętnie odkupi od ciebie tę złotówkę po 50 groszy, a drugi zazwyczaj sypie akcjami do końca. A koniec ten może wydłużać w nieskończoność kolejnymi dodrukami akcji.

Żeby zarabiać na giełdzie naukę należy rozpocząć jak najwcześniej, nawet z groszowymi środkami i dopiero po latach, gdy umiemy przewidzieć swoje reakcje i rozpoznajemy prawdziwe okazje, użyć majątku do kupna złotówki po 50 groszy.

3. Bo giełda to jedna z najlepszych szkół wiedzy o sobie. Nawet jeśli za pierwszym razem uda ci się kupić spółkę generującą zysk dla akcjonariuszy i tak na 99% sprzedasz ją za szybko i będziesz skakał między spółkami, aż trafisz na taką, która nie wiedzieć czemu nieustannie spada, choć na forach piszą o jej ekspansji i rychłym odrobieniu 80-cio procentowej straty. Tej spółce pozostaniesz wierny na długo. Dlaczego? Ponieważ na giełdzie wszystkie ewolucyjnie wypracowane mechanizmy, które pozwoliły przetrwać homo sapiens w dzikim środowisku działają na twoją niekorzyść. Emocje, błędy poznawcze, sposób wnioskowania - wszędzie tam gdzie wydaje ci się, że coś wiesz, nie wiesz nic. Nawet jeśli przypadkowo masz rację, zainkasujesz 10% racji, jeśli się pomylisz zgarniesz 50% pomyłki. Im lepiej ci idzie na początku, im bardziej jesteś pewny, że umiesz grać w te klocki, tym boleśniejszy będzie upadek po zmianie trendu.

Gdy wykonasz olbrzymią pracę nad samopoznaniem, nauczysz się trzeźwo oceniać, a nie fantazjować, mierzyć zamiar podług sił, zyskasz w całym życiu, nie tylko na giełdzie. Warto jednak rozejrzeć się za innymi szkołami, by nie skończyć jak pan Jarek:




4. Bo dowiaduję się jak funkcjonuje ludzki świat. Wiedzę czerpię z blogów mądrych ludzi, książek, komentarzy i dyskusji, natomiast do popularnych mediów i blogów zaglądam, by rozpoznawać panujące narracje i nastroje tłumu. Analiza światowych indeksów i kursów walut więcej mówi o prawdziwym stanie państw, niż wiadomości w TV. Nie twierdzę, że artykuły dziennikarzy są bezwartościowe - wiele z nich jest ciekawych, poszerza horyzonty i jest pisanych w najlepszej wierze. Problem w tym, że jednej osobie, w dodatku nie rozumiejącej kluczowej roli finansjery (używam tu tego terminu bez negatywnej konotacji) w kierowaniu polityką państw niezwykle trudno dojrzeć istotne czynniki wpływające na rozwój wypadków. Dziennikarze komentują to co się wydarzyło i wyciągają wnioski, które wydają się racjonalne (albo które są im podsuwane przez 'those who make the things happen').

Żebyście mnie dobrze zrozumieli - to że jakiś bloger jest popularny i odkrywa "szokującą prawdę o Fed", nie znaczy, że ma jakąkolwiek wiedzę w temacie. Pozostawanie pod wpływem wszelakiej maści spiskowców to jedna z szybszych dróg do bankructwa. Gracz giełdowy wie, że wyciągnięcie prawidłowych wniosków często jest niemożliwe, trzeba zaakceptować to co jest i reagować, zamiast przyjmować jakiekolwiek odpowiedzi, których z braku prawdziwych łaknie umysł. Pozostawanie w mocy ekspertów daje tylko złudne przekonanie, że "wiemy jak jest, tylko oni manipulują, ale zaraz będzie tak jak my uważamy, no bo tak musi przecież być" i marną pociechę, że toniemy w grupie.

5. Bo trendy się zmieniają. Po 7 latach chudych zazwyczaj przychodzi 7 tłustych. Po pęknięciu bąbla spekulacyjnego w 2007 roku GPW nie rozpieszcza. Pęknięcie bąbla na surowcach w 2008 zapoczątkowało rozpad biednych państw opartych o eksport surowców. 7 lat po tych wydarzeniach nasilają się turbulencje, wybuchają wojny i negatywne efekty zaczynają kulminować. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy już uczestnikami wojny. Od blisko roku zorganizowane grupy rosyjskich hakerów i propagandystów szturmują portale i urabiają umysły Polaków. Rosja (a raczej rządząca nią oligarchia) walczy o przetrwanie i na razie (wbrew powszechnym opiniom o geniuszu politycznym Putina) wykresy akcji, walut i towarów wskazują na jej porażkę. Również analiza fundamentalna nie daje globalnych szans hegemonii kacapów. Wojny zajmują w mediach coraz więcej miejsca - gdy pesymizm osiągnie rozmiary optymizmu z 2007 roku, inwestowanie na giełdzie znowu stanie się tak proste jak w latach 2003-2007.

wtorek, 25 listopada 2014

Zobaczyć więcej - relacja z TriCity Ultra 80

Bieganie stało się ostatnio tak popularne, że dorobiło się już zadeklarowanych anty-biegaczy prowadzących "fanpejdże" (kiedy blogi?). Wkrótce pojawią się w Polsce pierwsze medialne analizy podważające sens poddawania organizmu ekstremalnemu wysiłkowi. Tak było w Stanach w latach 70-tych, gdy na skutek mody na maratony lekarze odnotowali zwiększoną umieralność na zawały w całej populacji (najczęściej średnio 1.2km od mety).

Dlatego choć jestem entuzjastą biegania i zachęciłem na blogu kilka osób do rozpoczęcia aktywności fizycznej, zawsze powtarzam, że to droga jest celem. Gdy zaczynałem biegać, maraton był czymś nieosiągalnym z cyklu "może kiedyś". Liczyło się by być aktywnym przez całe życie. Nim przebiegłem pierwszy kilometr, obejrzałem kilka wykładów na youtube jak stąpać, żeby nie złapać kontuzji. Przeszedłem na lekką dietę warzywno-owocową i regularnie przemierzałem 5-8 kilometrowe szlaki 3 razy w tygodniu.

Dopiero po roku zacząłem myśleć o pierwszym biegu ulicznym, a po 2 latach budowania fundamentów i wyrabiania nawyków zdecydowałem się wystartować na królewskim dystansie. Ponieważ nie kierował mną cel "zaliczyć maraton", początkowo myślałem o tak długim biegu jako o epizodzie. Ale kolejne dłuższe wypady z przyjaciółmi utwierdziły mnie, że dla wystarczająco wytrenowanego ciała i przy spokojnym tempie długie biegi są po prostu formą wycieczki. Nie twierdzę, że podnoszenie poprzeczki jest łatwe i pozbawione ryzyka - żeby się rozwijać, trzeba przyzwyczaić się do strefy dyskomfortu i mikro urazów, które po regeneracji czynią nas silniejszymi, jednak bieganie 40 i więcej kilometrów nie jest nieodpowiedzialnym szaleństwem, jak niedługo zaczną przekonywać telewizyjni eksperci powołując się na rosnącą liczbę zgonów biegaczy, którzy zbyt szybko chcieli sięgać po marzenia.

W tym duchu przystępuję do relacji jednego z najfajniejszych biegów, w jakich brałem udział. Biegu, który zawierał wszystko co lubię w takich imprezach: piękną przyrodę, zmagania z umysłem, euforię biegacza i braterstwo trudu dzielone z innymi uczestnikami.

Początek klasyczny - pobudka wcześnie rano, pakowanie plecaka, szybkie kaszetti na śniadanie i w trakcie napełniania bukłaka SMS od Jarka - nie mogę wyłączyć mojego wrednego sygnału, bo ręce zajęte, więc lekko wkurzona połowica otwiera oczy w sobotę o 6.20 rano. 3 minuty później zmykam z domu i jedziemy z Jarkiem po Tomka i Michała. Zbiórka ekipy pod Neptunem o 7:

Od lewej u góry: Tomek, ja, Jaromir, Waldek, Michał, Marta, Krzysiek
Od lewej na dole: Piotr, Jarek, Bartek


Trochę zimno, trochę pada, czyli tak jak lubimy. Zaczynamy tradycyjnie od fortów gdańskich i góry Gradowej:

fot: waldekmis.pl


Potem praktycznie cały czas w centrum miasta lecimy lasem - magia żółtego szlaku. W Trójmiejskim Parku Krajobrazowym przesiadamy się na nasz ulubiony szlak zielony i katujemy nóżki na morenach. W Oliwie tradycyjna fotka na Pachołku z "górami" w tle:



Zielonym szlakiem biegniemy do Sopotu, gdzie przesiadamy się na szlak czerwony. I znowu las, górki, korzenie, kamienie, wszystko to przykryte liśćmi, żeby łatwiej się poślizgnąć lub skręcić kostkę. Po 30 km w nogach łatwiej się rozmawia, można wyjść poza formalne gadki o bieganiu i pogodzie. Rozbieramy na czynniki pierwsze teorie o bieganiu i zastanawiamy się na jakim paliwie biegnie nadająca tempo Marta, która nie je, nie pije, nie ma w mięśniach miejsca na glikogen, a spalanie tłuszczowe nie wchodzi w rachubę ze względu na brak tegoż. Zagadkę odkładamy na półkę obok fenomenu kenijskich maratończyków.

W końcu na chwilę wbiegamy na teren miejski - to Gdynia. Planujemy pyknąć tradycyjną fotkę przy kupce gruzu, która zawsze wita nas w Gdyni:
Gdynia wita - styczeń 2014

Gdynia wita - kwiecień 2014

Niestety w miejscu pięknej polany z kupką gruzu jakiś deweloper postawił w kilka miesięcy rządek domków - kolejny przykład dewastacji terenów zielonych i braku planowania przestrzennego!

W tym miejscu od ekipy odłącza Piotr, który planował biec do Orłowa. A my ponownie zagłębiamy się w las marząc już tylko o obiedzie w Green Wayu. Z jednym wyjątkiem - uzbrojony w kilo kabanosów Waldek nie chce żadnych przestojów w myśl jednego z przesądów na ultra, że jak siądziesz, to już nie wstaniesz. Marta nadaje ostre tempo, narzekamy że tak pędzi, bo chce się w Gdyni odłączyć. Jednak gdy docieramy pod Błyskawicę, Marta postanawia wyskoczyć do domu po szosówki i biec z nami do końca.


Wreszcie upragniony posiłek w Greenie, robi się ciepło i familijnie, tylko Waldek krzyczy, że nas nienawidzi za ten postój. 50km za nami, do mety tylko 30, z jednym pofałdowanym odcinkiem na klifach. Z pełnymi brzuchami zbiegamy ku morzu, na klifach zastaje nas noc i gdy schodzimy na bulwar zaczyna się ultra - grupa się rozciąga, pojawiają się pierwsze bóle nóg, każdy szuka swojego optymalnego tempa. Pierwszy punkt zborny na molo w Sopocie - jak zobaczycie na filmie, marsowe miny ukazują stan wewnętrzny podmiotów lirycznych.

Gdy ruszamy z mola po kilkuset metrach dopada mnie trzeci raz w życiu biegowa euforia po 60-tym kilometrze. Dotychczas myślałem, że jej przyczyną był cukier, jednak tym razem euforia obala teorię - ostatni posiłek jadłem ponad półtora godziny wcześniej w Green Wayu i były to kotlety gryczane z ziemniakami. Jeszcze na molo dokuczał mi ból kostki, ale gdy biegniemy opada na mnie jakaś błogość i czuję przypływ nowych pokładów energii. Krzyczę do Jarka "naprzód bracie k..!" i puszczam się do przodu. Pierwsze 100 metrów muszę wybiegać na pełnym gazie, taka rozpiera mnie moc. Na szpicy naszej ekipy zastaję Jaromira, z którym rozmawiamy o wegetarianizmie (nie je mięsa od 20 lat) i bieganiu. Co za gość - biega od lutego tego roku a już zdążył złamać 40 minut na dychę (mi to zajęło ponad 3 lata!).

W Brzeźnie odwiedzamy (tradycyjnie) sklepik spożywczy i tankujemy po puszce pepsi. Bartek lub Krzysiek wyłamuje się pijąc Coca Colę. Taki tam epizod z biegu, który wzbudza wesołe komentarze.

Od momentu euforii czuję się rewelacyjnie, ten stan utrzymuje się do samego końca i chyba każdy uczestnik biegu czuje coś podobnego (poza Waldkiem, który z przymrużeniem oka nie może nam wybaczyć postoju w GW), bo na twarze wracają uśmiechy. Widać to zresztą przy PGE Arena, jakieś 8km od mety:

Uczestnikom kultowego biegu TriCity Ultra 80 zapewniamy posiadówkę
na schodach legendarnego stadionu
Przedostatni punkt przy krzyżach obok Stoczni i ECS i bieg na metę. Mijamy znowu Neptuna, by zakończyć wyprawę pod Złotą Bramą:



Nie rozchodzimy się od razu. Po 12 i pół godzinie na trasie chcemy jeszcze chwilę pobyć i poczuć wspólnie radość jaką czujemy po tym biegu. Dzięki ekipo!



Jeśli interesują was kwiatki z trasy, zapraszam do obejrzenia teledysku Tomka:


piątek, 21 listopada 2014

Giełda: aż wszyscy zwątpią

Kolejny raz generał hossy zmaga się z poziomem 300:



Konsolidacja dobrze widoczna w skali ostatniego miesiąca:


W chwili gdy piszę post chiński bank centralny obniżył stopę proc. czym wprowadził rynki w euforię. Pytanie czy to grunt pod dalsze zwyżki, czy ostatnia faza short-squeeze przed osiągnięciem oporów, które np. dla DAX biegną w przedziale 9700-9800:


Na DAX dobrze widać trzeci szczyt oraz czwarty na RSI - zarówno 7 jak i 3 lata temu było to optymalne miejsce do wyjścia z niemieckich akcji, choć w przypadku czwartego szczytu na RSI w 2011 mieliśmy do czynienia tylko z silniejszą korektą.

Powiem tak: strasznie mnie świerzbi, żeby już podkupić parę spółek, szczególnie że niektóre wystartowały do trendu wzrostowego z dobrych poziomów (Colian?). Niestety zbyt wiele analiz sugeruje dalsze spadki do wiosny 2015. Kluczowy dla małego spekulanta indeks - WIG250 jest w bessie i na oko brakuje mu przynajmniej fali C do zwieńczenia spadków (o ile te się nie wydłużą jak w latach 2000-2003).

Sentyment w Stanach osiągnął stany ekstremalnie bycze, niedźwiedzie są tam wyśmiewane. W takich momentach zadaję sobie pytanie: what you think? Moje odpowiedzi są takie:

- NASDAQ bez większej korekty poprawi szczyt wszechczasów z 2000 roku,
- 2100 na S&P500 to kwestia dni,
- dobre mniejsze spółki z GPW wystrzeliły do góry i nie zrobią nowych dołków, nawet gdy szerokie indeksy będą spadać,
- giełda w Polsce została zapomniana, duzi gracze akumulują akcje lub wycofują spółki z giełdy, żeby powrócić przy szczytach,
- rajd św. Mikołaja, mega bycze seasonal charts (zapomniałem polski odpowiednik) dla końca roku, prezydentury w USA itd.

Stąd ciśnienie na powrót na rynek. Ale w natłoku tych byczych informacji zapala mi się lampka i zwracam się ku "what you see?".

- wskaźnik cykliczny dla S&P500 pokazuje, że choć wzrosty mogą potrwać jeszcze miesiące, należy trzymać się z dala od amerykańskich akcji, chyba że spekulujemy w krótkim terminie:


- wspomniany wyżej DAX blisko istotnych oporów i trend spadkowy na tygodniowym RSI,
- bessa na WIG250, trend boczny na pozostałych indeksach,
- WIG20_PE, skorelowany z WIG20 zakręca w dół:



Długoterminowe symptomy bessy, dywergencje na indeksach, nieliczne spółki poprawiające szczyty i peleton idący w bok lub w dół, a ja myślę, że będzie rosło, podobnie jak większość polskich inwestorów indywidualnych - czy to nie symptomy fali B?

środa, 19 listopada 2014

Nawyki cz. 3: motywacja

W pierwszej części cyklu dowiedzieliśmy się dlaczego nie udaje się nam wprowadzać trwałych zmian. W drugim wpisie przedstawiłem strukturę nawykowego zachowania. Nim zabiorę się za opis wdrażania konkretnych nawyków, zajmę się drugim kluczowym obok siły woli czynnikiem utożsamianym z podejmowaniem zmiany w życiu: motywacją.

Klasycznie ujęte postanowienie np. wykonywania ćwiczeń 3 razy w tygodniu wiąże się mniej więcej z takim przebiegiem:
1. Tworzymy ambitny plan treningowy.
2. Na początku ćwiczymy dzięki motywacji.
3. Kiedy motywacja mija wykorzystujemy siłę woli, żeby zmuszać się do działania.
4. Zdarzają się przerwy w treningach, usprawiedliwienia przed sobą, wyrzuty sumienia etc.
5. Zarzucamy postanowienie/przesuwamy na kiedyś tam.

Prawie zawsze jako powód zarzucenia treningu pojawią się dwa wyjaśnienia:
1. Zabrakło motywacji.
2. Zabrakło silnej woli.

Tymczasem wiemy już, że potrafimy wykonywać ciężkie ćwiczenia bez zużywania zapasów siły woli. Mój organizm biegacza jest tak przyzwyczajony do wysiłku, że pragnie go - jeśli nie wykonam ćwiczeń przez 2-3 dni, to dosłownie roznosi mnie energia i nie jestem w stanie spać. Podobnie mój umysł programisty - jeśli tylko wejdzie w stan koncentracji, czas przestaje się liczyć, a intensywne wymyślanie sprawia frajdę zamiast męczyć.

Nie potrzebuję motywacji, żeby doprowadzić się do tych stanów - motywacja pojawia się dopiero po jakimś czasie od rozpoczęcia wykonywania danej czynności! Znacie przysłowie: zacząć to połowa sukcesu? Właśnie tak jest - jeśli pokonasz początkowy opór i zaczniesz wykonywać ćwiczenia, po kilku minutach czujesz się komfortowo, a po treningu satysfakcję z wykonanej pracy. Zasadnicza kwestia sprowadza się zatem do pokonania początkowego oporu. I tu właśnie wkracza potęga nawyku. Jak pamiętamy z poprzedniego wpisu nawykowe zachowania są krótkie, ale składają się często na cały ciąg czynności, które wykonujemy automatycznie. Możemy zatem jakąś bardzo prostą czynnością sprawić, że po kilkunastu sekundach bez żadnego oporu wkładamy buty biegowe i wychodzimy pobiegać. Tę nawykową czynność będę zamiennie nazywał rytuałem.

Jeden ze sposobów na pokonanie oporu przedstawiłem już ponad rok temu. Po roku rozwinąłem temat. Jak widać nie od razu Kraków zbudowano - pracuję nad zmianą i wdrażaniem nawyków od lat. Przykłady projektowania nawyków opiszę w kolejnej części cyklu, a teraz wrócę do treningu '3 razy w tygodniu'.

Harmonogram obojętny na samozaparcie i motywację dla osoby nigdy nie uprawiającej sportu:

1. Tworzymy plan treningowy leżący całkowicie w strefie komfortu - tak prosty, że nie da się go nie wykonać. Np. wtorek-czwartek-sobota 5 pompek. Jeśli i tyle jest zbyt dużo, to 1 pompka, albo przysiad. Rodzaj wysiłku jest bez znaczenia, gdyż celem nie jest jeszcze ćwiczenie ciała, tylko stworzenie nawyku rozpoczynania treningu.

2. Wprowadzamy rytuał przed każdym treningiem, np. zamykamy swój pokój, włączamy ulubioną muzykę, ubieramy specjalny strój. Ten rytuał będzie aktywatorem treningu - ilekroć usłyszysz swój startowy utwór organizm sam będzie chciał przejść do ćwiczeń.

3. Czas jest kompletnie nieistotny. Powtarzamy nasze "treningi" tak długo, aż staną się nieodłącznym elementem naszego życia.

4. Po jakimś czasie (np. po miesiącu) powoli zwiększamy dawkę, ale nie na tyle, żeby wyjść poza strefę komfortu. Np. co tydzień dokładamy 1 dodatkowe powtórzenie, po X tygodniach kolejną serię lub nowe ćwiczenie.

Dokładając tylko 1 pompkę na tydzień po roku wykonujemy ponad 50 pompek w trakcie jednego treningu! Przestrzegam jednak przed nakręcaniem się i zwiększaniem dawek. Powyższy plan może się nie powieść wtedy, gdy zaczniemy stawiać sobie cele - odchudzić się, zbudować atletyczną sylwetkę. Wtedy zaczniemy podkręcać tempo, żeby zbliżyć się do zwizualizowanego ideału, wrócimy do klasycznego harmonogramu i szanse na wytrwanie dramatycznie spadną. W przypadku ćwiczeń cel powinien być bezterminowy - ćwiczymy całe życie, żeby być zdrowym i sprawnym. Smukłe i wysportowane ciało będzie efektem ubocznym przestrzegania treningu i zdrowych nawyków żywieniowych.

Nie chcę was odwodzić od stawiania sobie ambitnych celów, ale nim zaczniemy o nich myśleć, należy zbudować solidną bazę. Musisz wiedzieć, że bez względu na okoliczności wytrwasz w swoich postanowieniach, inaczej cele pozostaną tylko nieuchwytnymi marzeniami.

poniedziałek, 17 listopada 2014

GPW - jak nas widzą

W czwartkowym komentarzu napisałem, że czekam na piątkowe zamknięcie tygodnia, po którym mogą paść istotne sygnały średnioterminowe. Rynek chyba o tym wiedział, bo w ostatnich godzinach notowań kursy kilku spółek z WIG20 poszybowały w górę i zanegowały sygnały spadkowe.

W dłuższym ujęciu słabość polskich akcji widziana oczami zagranicy utrzymuje się, ale pamiętamy że jesteśmy w trendzie bocznym i przez ostatnie 3 lata istotne wsparcia były zawsze trampoliną do wzrostów. Przeanalizujmy sytuację WIG20USD:
na minus:
- odbił od linii bessy, zatem pozostaje w 7-letnim trendzie spadkowym,
- wyszedł dołem z formacji,
- średnie zakręciły w dół,
na plus:
- opadł na wsparcie linii trendu na RSI i silnego wsparcia w okolicach 40pkt,
- jest zatem na wsparciu w 3-letnim trendzie bocznym.



3:2 dla niedźwiedzia to za mało, żeby aktywnie obstawiać spadki.

A tak prezentuje się Poland ETF Market Vectors:


Naniosłem na wykres numerki. To nie są żadne fale Elliotta, tylko punkty informacyjne do analizy:

1 - połowa krachowej świecy z sierpnia 2011, której nie udało się sforsować bykom - istotny opór,

2 - po wybiciu zielonej linii trendu wzrostowego nastąpiła 8-tygodniowa konsolidacja pod linią oraz pod średnimi, która zakończyła się kontynuacją spadków na początku października,

3 - kurs opadł na istotny poziom ~20.8,  który przez ostatnie lata wiele razy był wsparciem lub oporem, aktualnie biegnie tam 135-tygodniowa średnia krocząca,

4 - kurs walczy pod poziomem 40pkt na RSI (przebywanie pod tym poziomem na wykresie tygodniowym wiąże się zazwyczaj z rynkiem niedźwiedzia),

5 - gdyby doszło do kontynuacji spadków, kolejny ważny poziom obok 1 i 3 przebiega w okolicy 18.3.

----------

Reasumując:

Technicznie nie widzę żadnych przesłanek, żeby z punktu widzenia inwestora zagranicznego kupić długoterminowo polskie akcje, ponieważ:

- pokazują długoterminową słabość, więc nie można podłączyć się do trendu wzrostowego,

- nie są mocno przecenione po fazie paniki, więc nie ma okazji inwestycyjnych.

Nie oznacza to jednak, że mam zamiar skracać polski rynek. Gdyby piątek zakończył się czarną świecą, powstałyby sygnały spadkowe i szansa na paniczną wyprzedaż w bliższej przyszłości. Byki jednak zanegowały wymowę świecy tygodniowej, pozostaje więc bezpiecznie stać z boku i obserwować czy wcześniej nie pokaże czegoś "wielka trójca":



środa, 12 listopada 2014

Dieta cz. 4/5: słodka śmierć

Dobiegamy do końca z cyklem o diecie. Przypomnę poprzednie części:

http://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html

W skrócie: poszukuję najlepszej diety dla homo sapiens i próbuję zastosować ją w swoim życiu.

Dziś o najpopularniejszym narkotyku świata, czyli cukrze. Uzależnienie od cukru nie różni się specjalnie od uzależnienia od tytoniu, alkoholu czy narkotyków. Pobudza te same rejony mózgu odpowiedzialne za odczuwanie szczęścia, podobnie jak w przypadku używek osoba uzależniona musi z czasem zwiększać dawkę, żeby osiągnąć podobny efekt. Cukier rafinowany jest główną przyczyną otyłości w społeczeństwach rozwiniętych i w konsekwencji chorób pośrednich (cukrzyca, zawały). Próba zastąpienia go sztucznymi słodzikami czy syropami glukozowo-fruktozowymi tylko pogarsza sprawę. Można uznać, że powikłania zdrowotne spowodowane nadużywaniem cukru w diecie są główną przyczyną śmiertelności w społeczeństwach zachodnich. Wiadomo, że nie ma tu prostej zależności jak w przypadku twardych narkotyków, że nim szkodliwe działanie cukru doprowadzi kogoś do śmierci może minąć 50 lat i wymagać wsparcia braku ruchu i palenia.

Proponuję poświęcić czas na przeszukiwanie zasobów sieci i zaznajomienie się, co lekarze mają do powiedzenia na ten temat. Moim celem nie jest opisywanie jaki to zły jest cukier, tylko:

- wyjaśnienie dlaczego uzależniamy się od cukru,
- wskazanie dlaczego warto go rzucić,
- pokazanie, że prawie nic nie tracimy, gdy rzucamy cukier, a zyskujemy bardzo dużo,
- opisać jak sobie z nim poradziłem.

Zacznijmy od teorii spiskowej - producenci żywności specjalnie wszystko słodzą, żebyśmy byli uzależnieni od cukru od najmłodszych lat i coraz więcej konsumowali. Prawda jest taka, że producenci walą cukier do wszystkiego od słodyczy po surówki, przyprawy i wędliny, bo ludziom tak lepiej smakuje. Zamiast owoców, warzyw czy ziół dodajesz parę łyżek cukru i sos do makaronu kosztuje 20% mniej - smacznie i tanio. Klient wybiera to co tańsze, więc nie kupisz już keczupu czy musztardy bez cukru. Walą go nawet do pieprzonego majonezu. To nie przemysł nam narzucił cukier, sami go wybraliśmy sięgając po tańsze produkty, które "lepiej" smakują. Dlaczego my klienci tak robimy?

W pamięci utkwił mi odcinek Cejrowskiego Boso przez świat, w którym pokazywał szczerbatych indian z lizakami w ustach. Żyjąc w dżungli nie mogli zdobywać owoców w prosty sposób, bo drzewa muszą rosnąć w walce o promienie słoneczne. Tymczasem ich organizmy potrzebowały witamin. Dlatego wyewoluowało łaknienie słodyczy - cukrowy strzał endorfin skłaniał indian do ryzykownej wspinaczki po słodkie owoce. Odkąd pojawiły się tanie cukierki indianie nie są w stanie im się oprzeć. Niestety cukierek daje tylko pusty cukier, bez witamin, błonnika i innych składników odżywczych, a społeczności indiańskie cierpią na otyłość i próchnicę.

Czy nie inaczej jest z dziećmi? Po każdej akcji szkolnej jabłko/kiwi/marchewka/rzodkiewka dla każdego dziecka kubły na śmieci pełne są warzyw i owoców. Gdyby dać dzieciom cukierka o smaku jabłka czy kiwi w kubłach byłyby tylko papierki. Owoce są fuu kwaśne! Nie znam dziecka, które w dzisiejszych czasach z chęcią je porzeczki albo wiśnie. Ja swoje zmuszałem do jedzenia owoców (jak nie to nie ma bajki), jeśli mogą zjeść coś słodkiego, to najpierw "czyścimy brzuszek" warzywami/owocami. Przyzwyczaiły się już i bardzo lubią jabłka, śliwki, marchewki. Ale jeszcze bardziej pragną czekoladek i lizaków, które im reglamentuję.

Dlatego to nie jest nasza wina, że spożywamy tyle cukru. Nie jest to też wina przemysłu, bo "niewidzialna ręka rynku" ma zarabiać, a nie leczyć. Jesteśmy ewolucyjnie zaprogramowani, żeby jeść cukier w warunkach wielkiego niedoboru, a obecnie przemysł może dostarczyć go bez limitu. Dlatego rynek nie-słodki ruszy dopiero wtedy, gdy państwa odgórnie nagłośnią niebezpieczeństwo spożywania cukru i zaczną programy profilaktyczne na wzór antynikotynowych czy antyalkoholowych.

Dlaczego warto rzucić cukier rafinowany (i wszelkie inne słodziki, cukry proste, które wg dostępnych mi artykułów wyrządzają więcej szkód, szczególnie syrop glukozowo-fruktozowy).

Jak najczęściej reklamowane są słodycze? Chwila przyjemności. To jest kwintesencja tego, co dają słodycze - chwilowe pobudzenie ośrodka przyjemności. Potem przychodzi senność (insulina wiąże cukier w tkankę tłuszczową), otępienie, przy nadmiarze ból głowy. Długoterminowo schorzenia, otyłość, ostatnio nawet pisze się o demencji i alzheimerze. Jedząc słodycze robisz to co indianin - organizm prosi cię o witaminy i mieszankę cukrów, a ty dajesz mu śmieci i dużo jednego związku chemicznego. Powtarzaj to przez lata i masz przepis na choroby.

Cukier otępia zmysł powonienia. Odkąd rzuciłem cukier* rozróżniam składniki w potrawach.

* nie rzuciłem całkowicie, wyjaśnię pod koniec dlaczego

Cukier to nie zło, potrzebujesz go, ale dostarczaj go jak chciała natura - w świeżych warzywach i owocach. Kilogram ciasta kosztuje ok. 30zł (tyle co orzechy), a kilogram owoców średnio 5zł. Awokado, które wydaje się drogie na półce z owocami to wydatek rzędu kilkunastu zł za kilogram.

Cukier to turbo-doładowanie. Dopuszczam jedzenie cukru gdy biegam maratony lub ultra-maratony, zjem trochę czekolady nawet gdy biegniemy z kolegami 20-30km. Ale jedzenie cukru bez ciężkiego wysiłku to jak gazowanie na biegu jałowym.

Coś co daje ci przyjemność w krótkim terminie, odbiera ci szczęście w życiu. Tak działa każda nadużywana substancja. Polecam artykuły prof. Vetulaniego o ośrodku nagrody.

Odkąd rzuciłem cukier 0 jakichkolwiek dolegliwości z dziąsłami lub zębami. Chrupię codziennie orzechy, warzywa i owoce i jedyny ból w jamie ustnej jaki pamiętam w przeciągu ostatnich miesięcy to poparzone kawą podniebienie.

Jeszcze w czerwcu pisałem o swoich nieudanych próbach uwolnienia się od cukru. W końcu postanowiłem, że przez jakiś czas nie będę tykał nic co ma cukier. Nie wiem na ile prawdziwa jest teoria o florze jelit, która na bieżąco determinuje co zjadamy, ale uznałem, że moim łaknieniem cukru sterują grzyby candida i że jeśli wystarczająco długo nie dam im cukru, większość pozdycha z głodu, a na ich miejsce wejdą wzmocnione oddziały strawiaczy orzechów, owoców, warzyw i kasz. Nie pamiętam czy pisałem, ale odstawiłem też mleko (nadal piję naturalne kefiry czy maślanki).

I tu mała uwaga: o szkodliwości cukru wiedziałem od lat (z artykułów typu 3 białe śmierci: cukier, mleko i mąka ;) , wiele razy ograniczałem go i odrzucałem najgorsze słodycze typu nadziewane czekoladki na rzecz np. deserowych. W czerwcu minęło 8 miesięcy odkąd postanowiłem na dobre z nim skończyć, zatem miałem już bagaż doświadczeń.

W sierpniu byłem czysty. Łaknienie na słodkie prawie całkiem wygasło, gdy atakowało jadłem głównie orzechy lub kaszę jaglaną. Ulubione keczupy zastąpiłem własnymi mieszankami przecierów pomidorowych z ziołami i oliwą. Nieocenionym sprzymierzeńcem było wzięte z buddyzmu świadome przeżywanie emocji. Gdy nadchodził "atak", skupiałem się na słuchaniu organizmu i pozwalałem pragnieniu zjedzenia słodkiego, aby się wyszumiało i odeszło. Jedzenie słodyczy często wiąże się z potrzebą poprawienia humoru (endorfinowy strzał), ale wystarczy przejść w tryb medytacyjny i doświadczać ciała, by zrozumieć, że np. jestem zmęczony i muszę się na chwilę położyć lub wybiegać stres z pracy.

Nie jem nic co ma cukier w składzie (wyjątkiem są sporadycznie pomidory z bazylią/oliwą i czosnkiem podravki, na które nie mam zastępnika), raz na tydzień robię dyspensę i mogę zjeść w gościnie jakieś ciasto. Odpadło mi wiele produktów żywnościowych, ale dzięki temu przerzuciłem się na proste potrawy, doceniam ich aromat. Najlepsze jest to, że nie czuję potrzeby jedzenia słodkiego. Nawet jak na maratonie zjem czekoladę (z wielkim smakiem), po wysiłku wracam do trybu "bez cukru".

Wszystkie części:

https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html


sobota, 8 listopada 2014

Zaproszenie na bieg koleżeński

W sobotę 22 listopada o 7 rano biegniemy z zaprzyjaźnionymi biegaczami jesienną edycję TriCity Ultra 80 km :



Jeżeli jesteś biegaczem z kilkoma maratonami na koncie lub zaliczyłeś ultra i wiesz z czym to się je, zapraszamy do udziału w biegu. Planowane lekkie tempo z przerwą na obiad w Green Wayu w Gdyni ok. 45-50 km (pojawiła się też opcja odwiedzenia grillujących w tym czasie innych biegaczy). Trasa nie należy do najprostszych ze względu na morenowe wzniesienia trójmiejskiego parku, gdyńskie klify (łącznie ok. 1 km przewyższeń) i prawdopodobnie błoto w lesie. Relacja z wiosennej edycji pod tym linkiem.

Bieg jest bezpłatny, ma charakter wspólnego wyjścia do klubu, każdy bierze odpowiedzialność za swój start (z powodów prawnych trzeba będzie podpisać się pod takim tekstem). Charakter trasy (ze strony TriCityUltra.pl) :

Trasa biegu zawiera w sobie to co w Trójmieście najbardziej reprezentatywne: ulica Długa i Neptun - symbol Gdańska, Europejskie Centrum Solidarności, PGE Arena - stadion goszczący mecze Euro 2012, nadmorska promenada od molo w Brzeźnie poprzez molo w Sopocie, aż po molo w Orłowie, słynny Orłowski klif, promenada w Gdyni, skwer Kościuszki z Błyskawicą i Darem Pomorza oraz dłuugi dłuugi fragment leśnych ścieżek po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym.

Ze względu na późno-jesienną pogodę i szybki zmrok sugerujemy zaopatrzenie się w:
- ciepłe odzienie (grunt to się nie wyziębić),
- płaszcz/kurtkę nieprzemakalną (j.w.),
- latarkę czołówkę (zmrok prawdopodobnie zastanie nas na klifach),
- prowiant, bukłak z piciem,
- ok. 20 zł na obiad, napoje, cukier.

Planowany powrót pod Neptuna ok. 21. Informacje będziemy przekazywać przez stronę:
https://www.facebook.com/tricityultra


czwartek, 6 listopada 2014

Wegetarianizm dla nielubiących gotować (przepisy)

W mailach od Was często pojawiają się pytania o wegetariańskie jedzenie. Część spraw (kwestia przyzwyczajenia do konkretnego typu żywności) już omówiłem w cyklu o diecie, część pojawi się w 2 ostatnich artykułach. W tym wpisie przedstawię przepisy na najprostsze dania, które może wykonać nawet mieszkający w akademiku, nie mający dziewczyny student politechniki.

Założenia wyjściowe:
- nie lubię gotować (choć w ostatnich latach to się zmienia),
- potrawa musi powstać bardzo szybko,
- potrawa musi zapewnić niezbędną dawkę składników odżywczych dla sportowca amatora,
- potrawa musi być zdrowa, lekkostrawna, żeby być gotowym lecieć maraton zaraz po obiedzie,
- zmycie naczyń po obiedzie nie może sprawiać żadnych problemów.

Pamiętamy jednocześnie z poprzednich części, że:
- do każdego jedzenia można się przyzwyczaić i po jakimś czasie "nie da się bez niego żyć",
- diety długowiecznych składają się z prostych, nieprzetworzonych potraw, dużej ilości warzyw, ryżu brązowego i niewielkiej ilości mięsa/owoców morza (w tym wypadku mięso oczywiście odpada).

Jako jedyny wegetarianin w rodzinie muszę gotować sobie czasem obiadki (co ciekawe dzieci coraz częściej wolą te potrawy od mięsnych) i przepisy na nie zamieszczam poniżej. Oczywiście jem też inne obiady, moja żona jest mistrzynią zup i kiedy jakąś ugotuje, nie odchodzę od stołu dopóki nie wciągnę połowy garnka. Robimy też wspólne potrawy np. wege-leczo, ale przepis na nie nie spełnia wymogów prostoty (wk..wia mnie obieranie pieczarek :) .

1. Kaszetti/rizetti.

To tradycyjne wege spaghetti, tyle że zamiast mącznego makaronu gotuję worek brązowego ryżu (wtedy jest rizetti), kaszy gryczanej, jęczmiennej lub jaglanej (kaszetti). Sposób przygotowania:

1.1 wersja baaardzo szybka:
kartonik podravka pomidory z bazylią lub pomidory z czosnkiem i pietruszką podgrzać w garnku, dorzucić pół puszki czerwonej fasoli lub zielonego groszku (lepiej mrożonego) i papryczkę chili. I voila - super potrawa gotowa :) Można posypać serem, czasem wrzucam oliwki, mixy sałat, jak kto lubi.

1.2 wersja smaczniejsza, sezonowa:
podsmażyć w garnku cebulkę i czosnek na oliwie/oleju rzepakowym tłoczonym na zimno, wrzucić 2-4 pokrojone pomidory (bez żadnego kombinowania z obieraniem ze skórki), poczekać aż się rozpadną, dorzucić te same składniki co w 1.1, doprawić solą i pieprzem (czasem też bazylią i oregano) i na koniec można dodać pół słoiczka koncentratu pomidorowego, żeby całość ładnie się ścięła. Porcja sosu na całą rodzinę.

Potrawa spełnia wszystkie wymogi, jest bardzo prosta i szybka w przygotowaniu, do mycia jest tylko garnek po sosie i kaszy/ryżu, brak tłustych naczyń. Kiedy biegniemy jakiś maraton lub ultra wcinam taki posiłek przed startem - przygotowanie i zjedzenie zajmuje 30 minut.

Kiedyś jadłem jeszcze z makaronem lub białym ryżem, ale ich własności odżywcze w zestawieniu z kaszami lub ryżem brązowym są znacznie niższe.

2. Papka soczewicowa.

Mój autorski wynalazek, z którego jestem bardzo dumny.

Składniki:
- włoszczyzna (marchew, por, seler, pietruszka),
- szklanka czerwonej soczewicy,
- oliwa,
- czosnek,
- sól (niecała płaska łyżka),
- mały słoiczek koncentratu pomidorowego,
- zioła prowansalskie,
opcjonalnie:
- curry lub garam masala

Na oliwie podsmażyć w garnku por, czosnek i posypać ziołami prowansalskimi, żeby wydzielił się bardzo miły aromat. Dorzucić pokrojone warzywa (ja kroje na dość duże talarki, bo lubię jak są lekko twardawe) i poddusić pod przykryciem.

Wlać 2 szklanki wody i wsypać szklankę soczewicy. Po ok. 10-15 minutach całość powinna być miękka, a soczewica wchłania wodę i się rozpada. Posolić, dodać koncentrat pomidorowy i przyprawić:

- wersja kanoniczna: ziołami prowansalskimi,
- wersja smaczniejsza: curry lub garam masalą.

Kolejna banalna potrawa, którą oczywiście można zrobić na wiele sposobów - dodać czerwoną fasolę, paprykę, chili. Eksperymentowałem też z różnymi soczewicami (zieloną, brązową), ale czerwona najbardziej pasuje, bo najlepiej mięknie nadając potrawie specyficzną strukturę i "ziemniaczany" posmak. Uwaga: na drugi dzień przeczyszcza :)

3. Warzywa na patelnię gotowane na parze.

Standardowa potrawa zimą i na przednówku. Organizm łaknie witamin i zielska, tymczasem w sklepach lodówki pełne mieszanek warzywnych - szukam takich bez oleju palmowego, glukozy i innych syfów, i fru na parnik. Ulubione to meksykańska i włoska. Czasem gotuję do nich ryż/kaszę.

4. Sałatka grecka.

Nie ma tygodnia, żebym nie zjadł przynajmniej 3 porcji. Odkąd w biedronkach zadomowiły się miksy sałat, zimą jem częściej niż latem. Wrzucam garść sałaty na głęboki talerz, pół cebulki, 1-2 pomidory, trochę fety, oliwki, posypuję ziołami, polewam olejem i gotowe. Staram się zawsze mieć pod ręką olej lniany tłoczony na zimno, jeśli go nie mam to rzepakowy na zimno lub oliwę. Można zamiast oleju posypać zmielonym siemieniem lnianym. Do tego koniecznie razowiec własnego wypieku.

5. Orzechy, awokado, banany, jabłka, kiełki, jaglanka.

Owoce i orzechy to moje standardowe śniadanie oraz przekąski. Czas przygotowania liczony w sekundach, wartość odżywcza wyższa niż kanapek. Naprawdę nie potrzeba niczego więcej, by poczuć energię, delektować się aromatem i z radością rozpoczynać dzień. Odkąd nie jem cukru rafinowanego, jabłko z miodem, kasza jaglana (na wodzie) z rodzynkami lub banan smakują jak najlepszy deser. Wieczorem lubię przysiąść z grzybkiem do orzechów i talerzem orzechów laskowych. Po pierwszym trzasku przybiega młodsza córcia i asystuje mi w jedzeniu.

I tu ciekawostka - kiedy jeszcze jadłem produkty z cukrem, zdarzało się, że od częstego jedzenia owoców i orzechów pobolewały mnie zęby (nadwrażliwość na kwas lub ćmienie gdzieś pod plombą). Wtedy używałem blendera do robienia koktajli z orzechów, owoców i warzyw. Od kilku miesięcy nie miałem ani razu takiego problemu. No, ale o cukrze będzie kolejny odcinek o diecie, więc wtedy się naprodukuję.

--

Zdaję sobie sprawę, że przedstawione tutaj przepisy odstraszają większość smakoszy. Sam kiedyś uwielbiałem dobrze przyrządzone potrawy, mięsne pieczenie, smażeniny. Nigdy nie przepadałem za kluchami, plackami, naleśnikami i pierogami (chyba, że z kapustą i grzybami), które standardowo kojarzy się w Polsce z dietą bezmięsną. Powyższe przepisy mogą się wydawać zbyt proste i nie tak pełnowartościowe jak powinny być posiłki, ale podkreślam jeszcze raz: nie jest to moje jedyne wegetariańskie pożywienie, tylko spis potraw, które sam przygotowuję i jem najczęściej w ciągu tygodnia. Jeżeli zatem na obiad jem rizetti, to na kolację zjem kanapki z serem (i furą warzyw) lub jajko, czasem wypiję kefir naturalny, bo organizm będzie się domagał czegoś bardziej białkowego.

Miałem podejście do diety wegańskiej, ale za dużo było roboty ze strączkami - a to zapominałem namoczyć fasolę, a to nie chciało mi się robić kotlecików, obierać pieczarek. Niezbyt dobrze znosiłem kanapki z pasztetami sojowymi, miałem po nich zgagi. Kiedyś, jak rynek produktów wegańskich będzie w Polsce bardziej rozwinięty, a ceny sensowne przejdę na weganizm. Po latach jedzenia warzyw nie ma po prostu nic smaczniejszego od kolorowych niskoenergetycznych jarskich potraw.

Suplementuję sporadycznie B12 (gdy nie jem jajek lub nabiału), bo to powinien robić każdy wegetarianin i przede wszystkim weganin. Choć trenuję regularnie i co miesiąc zaliczam jakiś maraton lub bieg ultra, nie biorę żadnych sztucznych magnezów, izotoników, żeli i innych chemikaliów. Kompot teściowej, 2 czekolady z bakaliami (na długich biegach cukier jest dozwolony, a nawet wskazany) i jest paliwo na maraton. Nikt mi nie wmówi, że na warzywkach nie można żyć. Odkąd kupiłem kettle nabrałem 2kg masy i moje BMI skoczyło z poziomu Afganistan na Namibia.

wtorek, 4 listopada 2014

Wciąż w polu rażenia

Od kilku miesięcy jestem praktycznie poza rynkiem. Do połowy roku grałem aktywnie kontraktami, ale w XTB zamknęli rachunek Sidoma i nie znalazłem żadnej podobnej platformy pod Linuxa. Ponadto wyniki z day-tradingu nie zachęcały do kontynuowania tej formy gry. Na mnożniku x20 koszty prowizji nie były już tak uciążliwe, ale nie miałem komfortu przeczekiwania korekt jaki był na x10, więc za szybko zamykałem mało tracące pozycje i wyniki wciąż bujały wokół zera. Teraz co jakiś czas pogrywam opcjami w poszukiwaniu szansy na mocny ruch.

Grę na pochodnych traktuję marginalnie, czekając na hossę. Patrząc na WIG czy MWIG40 trudno dopatrzyć się innej fazy rynku niż hossa:


ale mnie interesuje faza rynku, w której rośnie prawie wszystko. Wiodącym wskaźnikiem szerokości jest indeks całego rynku:


Jeśli twoje wyniki za 2014 bujają wokół 0, to nie jesteś gorszy od rynku :) Konsolidacja jednak wiecznie trwać nie będzie i spodziewamy się wybicia. Zaczynam się niecierpliwić, bo widzę coraz więcej spółek wchodzących w trendy wzrostowe. Taki np. Tesgas przez lata ubijał dno i wyrywa się do góry, znajdując oparcie w średnich:


Odnoszę też wrażenie, że ostatnio więcej spółek niż zwykle jest wycofywanych z giełdy. Odwrotność sytuacji ze szczytów hossy, gdy duzi inwestorzy chętnie dzielą się z tłumem akcjami swoich drogich perełek.

Rodzi się zatem pokusa, żeby kupować. Ale powstrzymują mnie ciągle długoterminowe sygnały sprzedaży, które obowiązują na WIG250 oraz cykle dla polskiej giełdy. Wciąż brakuje te 5-7 miesięcy do uklepania bazy pod nową hossę szerokiego rynku: