niedziela, 28 czerwca 2015

Droga jest celem cz. 4

“Do tworzenia i zmiany nawyków wrócimy później, kiedy będziesz uczył się świadomie osiągać swoje wielkie cele. Teraz zastanówmy się nad naturą emocji. Zacznijmy choćby od wyrzutów sumienia. Czym one według ciebie są?”
“To takie uczucie, które pojawia się, kiedy zrobimy lub pomyślimy coś, czego nie chcieliśmy robić i czujemy się źle z tego powodu.”
“Powiedziałeś swoją definicję wyrzutów sumienia. Ta definicja operuje słowami-symbolami. Zakłada istnienie takich terminów jak “chcieć”, “zrobić”, “pomyśleć”. Te słowa opisują inne uczucia lub zjawiska. A gdybym poprosił cię o zejście na niższy poziom, na którym nie operujesz już zależnościami typu działanie-reakcja, tylko opisem tego czym są wyrzuty sumienia w twoim ciele?”
“Nie bardzo rozumiem.”
“Skąd wiesz, że to co odczuwasz w danym momencie, to wyrzuty sumienia?”
“Po prostu wiem. Odczuwam nieprzyjemne uczucie jakby udręczenia połączone z pragnieniem natychmiastowej naprawy zła, kóre wyrządziłem.”
“Bliżej, ale dalej skupiasz się na opisie zjawisk. Organizm przechodzi w jakiś stan, a ludzie nadają mu nazwę: “głód”, “lęk”, “radość”, “wyrzuty sumienia” i wiążą z innymi abstrakcyjnymi pojęciami jak “pokarm”, “przyszłość”, “zwycięstwo”, “zło”. Tworzy się siatka zależności między słowami-symbolami reprezentującymi rzeczywiste zjawiska. Ale to nie słowa są rzeczywiste - prawdziwe są tylko odczucia, które kryją się za etykietami. Prawdziwe jest doświadczanie stanu, który został nazwany “wyrzuty sumienia”, natomiast sama nazwa jest tylko fikcyjnym symbolem.”


“To raczej zrozumiałe. Zwierzęta nie operują słowami, ale też doświadczają podobnych stanów co ludzie. Bywają zazdrosne, radosne, wściekłe, współczujące a pies koleżanki ma wyrzuty sumienia, kiedy nie utrzyma moczu w domu. My się różnimy od nich tym, że potrafimy znaleźć przyczyny naszych uczuć. Właśnie dzięki temu, że je nazwaliśmy i połączyliśmy z innymi nazwanymi zjawiskami, tworząc logiczne zależności. Pies zrozumie bez słów, że postąpił źle sikając na podłogę i po jakimś czasie spełni wolę właściciela, żeby wytrzymać do spaceru. Ale człowiek dzięki istnieniu języka zrozumie, że postąpił źle, kiedy na przykład nie pomógł koledze wypełnić wniosku albo nie dolał oleju i zatarł silnik w samochodzie. Problemy nieosiągalne dla zwierząt, które wymieniają informację w sposób niewerbalny. Moja praca - programowanie - polega na manipulowaniu słowami w taki sposób, żeby uzyskać informacje zbyt trudne do przeliczenia przez umysł.”
“Przykład z programem komputerowym jest trafny. Choć wydaje nam się, że na monitorze widzimy coś rzeczywistego, na przykład tekst książki, to taki opis jest tylko przybliżeniem niezliczonej ilości zjawisk. Jeśli zejdziemy na poziom cząstek, zauważymy stany napięć w tranzystorach, elektrony w przewodach, fotony emitowane przez monitor, które docierają do oczu, na siatkówce oka pobudzają neurony i wysyłają impulsy elektryczne synapsami aby wygenerować w mózgu obraz, który “widzisz”. Elektrony, napięcie, synapsy, to nadal koncepty, których prawdziwej natury nie znamy, jednak są bliższe rzeczywistości, niż abstrakcyjne pojęcia jak umysł czy wyrzuty sumienia. W innej części mózgu z obrazu wyłuskane zostają liczby, słowa, z których wyciągany jest sens i w organiźmie pojawia się stan, któremu nadaliśmy etykietę “zrozumienie”.


Ten sam stan zrozumienia może pojawić się w wyniku interpretacji sygnałów, wygenerowanych przez aparat słuchu (rozumienie słyszanych słów) lub na skutek rozmyślania. Czasami “rozumienie” pojawia się samoistnie w czasie snu lub pod wpływem narkoktyku. Ludziom wydaje się wtedy, że pojęli istotę wszechświata, ale po fakcie nie potrafią powiedzieć nic konkretnego. Dlaczego? Ponieważ jest to tylko uczucie, specyficzny stan organizmu sprzężony z etykietą “rozumienie”. Uczucie pojawia się na przykład zawsze po rozwiązaniu łamigłówki, więc gdy człowiek doświadcza go w wyniku przypadkowego pobudzenia mózgu, wydaje mu się, że coś rozumie. A że nie istnieje sensowny komunikat do zrozumienia, dorabia sobie opowieść w stylu “pojąłem sens istnienia”. Czy nie tego pragnie twój niespokojny umysł, gdy szuka Boga? Żeby uczucie rozumienia przepełniło ciało, gdy otrzyma odpowiednią informację będącą dowodem na jego istnienie?”


“Czyli: przyczyną moich lęków egzystencjalnych nie jest niemożność odpowiedzi na pytania o sens istnienia, tylko pragnienie przeżycia stanu rozumienia?”
“Więcej - przeżywasz zwykły lęk, dla którego wymyśliłeś przyczynę  i “lekarstwo” w postaci uczucia rozumienia. Obawa przed nieznanym jest naturalnym mechanizmem umysłu. Ludzie boją się przyszłości, gdy ledwo wiążą koniec z końcem, studenci boją się egzaminów i samodzielnego życia, matki boją się o dzieci. Ty masz dobrą pracę i zdrowie, więc umysł znalazł bardziej abstrakcyjny powód do podtrzymywania lęku: sens istnienia. Powód idealny, bo niemożliwy do wytłumaczenia.”
“Zaczynam to chwytać. Wierzyłem, że znajdę wytłumaczenie na śmierć, uwierzę w nie, lęk odpuści i poczuję ulgę. Ale ten lęk po prostu we mnie jest i nawet gdybym w coś uwierzył, umysł znalazłby inny powód, by go podtrzymywać?”
“Bingo! Być może wiele razy stworzyłeś lub znalazłeś w książkach odpowiedź na pytanie o Boga i przez jakiś czas odczuwałeś ulgę od lęku. Ale potem wkradało się zwątpienie, zacząłeś się bać, że ta odpowiedź jest niewystarczająca. Niepostrzeżenie lęk wracał, zmieniała się tylko przyczyna.”
“Czyli będę szczęśliwy, gdy uwolnię się od tego lęku.” Marcin myśli na głos. “Lęk nie ma przyczyny, po prostu jest. Jako dziecko bałem się ciemności, jako nastolatek martwiłem się co pomyślą o mnie koledzy, na studiach bałem się gdzie znajdę pracę, teraz boję się głównie, że wszystko zniknie po śmierci.  Jak się uwolnić od lęku?”


“Lęk sam w sobie nie jest zły. Jest uczuciem, które pozwoliło ludziom przetrwać. Jeśli istniały wystarczająco złożone gatunki go pozbawione, w procesie ewolucji wyginęły. Lęk nie jest również jedynym uczuciem, które w nadmiarze sprawia, że cierpimy. Towarzyszy mu gniew, zazdrość, arogancja. Ucząc się co jest dobre, a co złe próbujemy wypierać istnienie tych emocji, ponieważ otrzymały łatkę “złe”. Dlaczego są złe? Bo nadużywane psują społeczności. Ale użyte świadomie w pewnych przypadkach przynoszą dobre owoce. Emocja jest impulsem, który pozwala podjąć natychmiastową decyzję bez analizowania wszystkich okoliczności. Gniew na niesprawiedliwość może pchnąć polityka do rozbicia skorumpowanego układu. Zazdrość, że innemu się udało może zmobilizować człowieka do powstania z dna. Arogancja jest czasami niezbędna, żeby porwać się na rzeczy wielkie i dokończyć je, nim świadomość własnej niewiedzy ostudzi nam głowę. Choć nadal są to niebezpieczne emocje, złość, zazdrość, smutek, lęk i tak dalej są niezbędnymi składnikami człowieczeństwa. Nie będziesz jednak szczęśliwy, jeśli nie nauczysz się przeżywać ich wtedy, kiedy są potrzebne.


Musisz być też świadomy, że szczęśliwego, przepełnionego akceptacją i sensem spełnionego życia nie możesz utożsamiać z ziemskimi wyznacznikami sukcesu. Weźmy jako przykład dwóch żydowskich braci z przedwojennej Polski. Jeden cierpiał z powodu permanentnego lęku przed wojną, a drugi wiódł szczęśliwe życie, za które dziękował Bogu każdego dnia. W końcu pierwszy wyemigrował ze strachu do Ameryki. Drugi został i gdy Niemcy podbili Polskę, zginął wraz z całą rodziną.  Nieznośny lęk pierwszego z braci uratował jego życie, a ufność i wiara w dobro zgubiły drugiego.


Znasz zapewne słowa Jezusa: królestwo moje jest nie z tego świata. Ludzie myślą, że chodzi tu o jakieś mityczne królestwo niebieskie, które czeka na nas po śmierci. Tymczasem “ten świat” odnosi się do porządku ustalonego przez ludzi. Ludzie wierzą w świat państw, kultur, religii, norm społecznych. Stworzyli program, który jest równie wirtualny, co myśli. Chrystus ujrzał prawdziwe oblicze świata i zaakceptował go. Królestwo Boże to Rzeczywistość. Przyjmując je nie lękasz się nawet śmierci, która jest największą porażką świata myśli i pragnień.”
“Trochę mnie to przeraża. Ostatecznie łatwiej mi zaakceptować ideę, że jestem maszyną z atomów i po śmierci zniknie wszystko co jest mną, niż znaleźć się w stanie obojętności wobec śmierci.”
“To jest współczesna postawa ludzi Zachodu. Zastąpili koncept Boga Stworzyciela naukowym modelem świata i zbudowali na jego bazie koncept człowieka-maszyny, dla którego śmierć jest ostatecznym końcem. Jedni wypierają śmierć ze świadomości, uciekając w konsumpcję i kolekcjonowanie wrażeń, inni popadają w zobojętnienie, rozpacz lub cynizm. Odgrywając rolę maszyny prawie nigdy nie żyją naprawdę, gdyż całe życie spędzają rozmyślając, marząc i pragnąc.”
“Ale wszystkie badania potwierdzają, że działamy jak maszyny z super komputerami. Nauka opisuje przypadki ludzi, którzy w wyniku uszkodzenia mózgu przestawali odczuwać empatię, miłość - cechy przypisywane duszy. Inni tracą pamięć, świadomość. Nie ma miejsca na metafizykę.”
“Nie neguję prawdziwości tego, co ustaliła nauka. Zwracam twoją uwagę na wiarę w koncept maszyny. Utożsamiając się z nim, redukujesz swoje człowieczeństwo i wyciągasz wnioski pasujące do modelu, a nie rzeczywistości. Nauka nie rości sobie prawa do wytłumaczenia wszystkiego - doskonale opisuje to, co potrafimy zmierzyć i doświadczyć. Ba, dobra teoria naukowa potrafi nawet przepowiedzieć to, co dopiero zostanie zmierzone, ale wciąż jest tylko narzędziem do operowania na modelach, a nie na rzeczywistości. W każdej epoce historycznej oraz kulturze dominuje jakieś wyobrażenie kim jest człowiek i ludzie postrzegają siebie poprzez jego filtry. Zachowują się i myślą jak nakazuje wyobrażenie, nie zdając sobie sprawy, że prawdziwe życie jest czymś innym.”


“Skoro nie jestem maszyną, to kim jestem?”
“Nikim. I wszystkim. Oto największy psikus jaki zrobiła nam rzeczywistość. Nie ma ciebie. Tak jak nie istnieje koncept opisujący rzeczywistość, nie istnieje również koncept ciebie. Wszystko co myślisz o sobie - Marcin, mężczyzna, programista, ciało-umysł-dusza, maszyna, mózg, charakter, osobowość - to tylko opisy. Wyobrażenia stworzone przez umysł, który potrzebuje poczucia sensu, aby spełniać swoją ewolucyjnie ukształtowaną rolę.”
“Gubię się w tym. Jak to mnie nie ma - siedzę przed tobą, słyszysz mnie, myślę, czuję.”
“Ustalmy zatem gdzie jesteś. Czy twoja ręka należy do ciebie?”
“Wiem do czego zmierzasz. Ręka należy do mnie, ale gdybym ją stracił, to już nie byłaby częścią mnie. Myślę, że “ja” to świadomość, która jest funkcją różnych części mózgu. Kiedyś wierzyłem, że świadomość jest czymś więcej, że ożywia ciało-maszynę, ale ostatnio czytałem książkę naukową o strukturach mózgu odpowiedzialnych za uczucia, racjonalne myślenie, emocje. Człowiek może żyć bez uczuć, pamięci, można nawet podtrzymywać jego funkcje życiowe, kiedy straci świadomość. Ale według mnie jego już wtedy nie ma. Pozostaje istotą ludzką, której należy się godność, ale z punktu widzenia “ja”, zniknął.”
“Mówisz zniknął, a ja mówię, że w tej formie nigdy go nie było. Co składa się na świadomość, o której mówisz?”
“Cechy charakteru, osobowość, historia życia, sposób myślenia.”
“Przychodzi na świat młody człowiek. Jego podstawowy sposób funkcjonowania jako osobnika gatunku ludzkiego zdeterminowany jest przez geny. W procesie poznawania świata tworzą się połączenia w mózgu, które warunkują zachowanie. Kombinacja obu tych składników składa się na cechy, które wymieniłeś. Historia życia to raczej wirtualny koncept. Przechowywana jest fizycznie w mózgu w postaci wspomnień. Mamy zatem struktury w ciele, które wchodzą w reakcje ze światem oraz tym samym ciałem. Gdzie tu jest miejsce na ciebie?”
“W tych reakcjach: uczuciach, myślach, woli.”
“Jesteś pewien? Czym są myśli? Reakcje w mózgu, impulsy między neuronami, które oddziałują na ciało. Do świadomości przedziera się wierzchołek góry lodowej. Wiemy, że myślenie opiera się na skojarzeniach. Usłyszysz jakiś kawałek w radiu przejeżdżającego samochodu, aktywuje się wspomnienie z akademika, w którym namiętnie słuchałeś ten utwór. Wspomnienie przyciąga obraz przyjaciela ze studiów, z obrazem łączą się słowa, na przykład jego imię. Wypowiedzenie w głowie imienia przedziera się do świadomości, kierujesz na nie uwagę i pojawia się zainteresowanie: “ciekawe co u niego słychać”. Jeśli nie podtrzymasz uwagi, za sekundę nie jesteś nawet świadomy, że wspominałeś przyjaciela, bo “myślisz” już o czymś innym. Zupa skojarzeń cały czas bulgocze w twojej głowie, utworzenie w niej zwartego logicznego potoku wymaga koncentracji, która szwankuje w czasie upału lub choroby. Wtedy nie możesz się na niczym skupić, bo mózg zużywa energię na chłodzenie lub zwalczanie infekcji.


Uczucia? Mechanizmy, które przez miliardy lat ewoluowały w organizmach. Wyzwalają określone reakcje, zwiększające szanse na przetrwanie i przekazanie genów. Przypomnij sobie, jak rozłożyliśmy na czynniki proces czytania tekstu na komputerze. Zredukowaliśmy go do wymiany kwantów energii między atomami, do poziomu w którym pojęcia widzenia i rozumienia straciły sens. A przecież atom, kwant energii, to nadal tylko modele. Kiedy naukowcy doszli do etapu badania atomów, okazało się, że są prawie całkowicie puste. Chmury elektronów otaczają mikroskopijną kropeczkę - jądro, zawierające prawie całą masę atomu. A i ta kropeczka okazała się później układem protonów i neutronów, które z kolei składają się z silnie powiązanych kwarków i tak dalej.”
“O tym już mówiliśmy. Może istnieć najbardziej podstawowy obiekt z najbardziej podstawową funkcją interakcji z drugim obiektem, lub można zawsze zejść na niższy poziom. A te poziomy zachowują się w rytm jakiejś logiki. Kwarki, atomy, cząsteczki, związki chemiczne, DNA, wirusy, bakterie, komórki, życie złożone, planety, układy gwiezdne, galaktyki… Do czego zmierzasz?”
“Do tego, że gdy wystarczająco długo będziesz szukał odpowiedzi na pytanie: kim jestem?, dojdziesz do wniosku, że nie istniejesz jako odrębny byt. W swoim umyśle tworzysz obraz siebie, ale to koncept, a nie coś odrębnego od świata zewnętrznego.”
“Skoro mnie nie ma, to kto siedzi przed tobą?”
“Chcesz, żebym powiedział jakąś definicję? Nie istnieje prawdziwe określenie dla żadnej istoty. Tak samo jak nie ma definicji rzeczywistości. Lubię metaforę Anthony’ego de Mello: jesteś tańcem Boga. Pamiętasz jakimi słowami Bóg przedstawił się Mojżeszowi w Biblii?”
“Jestem, który jestem. W ten sposób przedstawiłeś się podczas pierwszego spotkania.”

“Właśnie. Jestem, który jestem. Czy możesz powiedzieć coś innego prawdziwego o sobie?”

wtorek, 23 czerwca 2015

Nowy paradygmat?

Za czasów QE wykrystalizowała się dość prosta strategia: jest dodruk dolara, jest wzrost walut względem USD, towarów i akcji, czyli Risk On. Gdy kończy się QE, aktywa spadają, dolar i obligacje drożeją, mamy zatem Risk Off. Niedawno wystartował QE w strefie Euro i reguły gry się zmieniły:


Od października 2014 ktoś już najwyraźniej wiedział, że ECB też będzie drukował, bo dotychczas odwrotnie skorelowany z USDEUR indeks DAX, zaczął zachowywać się bliźniaczo. Przyjmuję zatem roboczo, że teraz euro wyznacza cykl Risk On/Off - gdy słabnie, wszystko powinno rosnąć, gdy się umacnia, mamy spadki.

Szybki rzut oka na PLNEUR vs WIG:


Tutaj korelacja jest cały czas zachowywana - gdy złoty umacnia się wobec euro, drożeją też polskie akcje. Przeanalizujmy zatem jeden i drugi wykres w dłuższej ramie czasowej:


Od blisko 2 lat WIG zmaga się z poziomem szczytu z 2011 roku. Aktualnie tkwi na wsparciu oscylatorów oraz średnich kroczących. Czy mamy do czynienia z dystrybucją, czy akumulacją? Myślę raczej o tej drugiej, ale nie wykluczam mocniejszego strząśnięcia - tutaj moje zdanie nie zmienia się od miesięcy, można zajrzeć na wcześniejsze analizy. Czekam co pokaże eur...

piątek, 19 czerwca 2015

Highway to Hel(l)



Rok temu w noc świętojańską pobiegliśmy w ramach TriCity Ultra nasze pierwsze 100 km na Hel. Wszystko co było pierwsze wspomina się z sentymentem. Już nigdy nie pobiegnę pierwszego maratonu, pierwszego ultra czy pierwszej setki. W sobotę rano ruszamy na Hel ponownie, tym razem z miejscowości Niebo i celujemy w nieco większy kilometraż (140). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem zachód słońca przed najkrótszą nocą zobaczymy na plaży w Dębkach:



Nastawiam się na przygodę, radość biegania i pizzę. Trochę mi smutno, że zostawiam dzieciaki na cały weekend, w tygodniu postaram się, żeby przypomniały sobie tatusia. Tymczasem jednak odzywa się zew krwi, musimy dobrze się wyspać, bo następną noc spędzimy na nogach.




Aktualizacja z 21.06

Zmordowani, ale szczęśliwi:


Zwiedziliśmy kawał pięknych Kaszub: kurchany, jeziora, wzgórza i lasy. Obejrzeliśmy zachód słońca nad morzem, załapaliśmy się na każdy rodzaj pogody: upał, przyjemny chłodek, deszcz oraz zimną, zamgloną noc. Do 120-stego kilometra czuliśmy się świetnie, potem ból nóg, stawów, ścięgien i mięśni sprowadził kryzysy. Ale tym razem nie było odwrotu - po 145 kilometrach mogliśmy strzelić tę fotkę.

czwartek, 18 czerwca 2015

Droga jest celem cz. 3


Zenek znika. Marcin przez jakiś czas przetwarza w myślach wydarzenia tego wieczora, następnie podnosi z biurka kubek po kawie i wychodzi do kuchni. Zmywa kubek i odkłada na suszarkę. Choć wykonał co najmniej jedno zadanie po wejściu do kuchni, czuje niedosyt. Uważa, że porządku nie przybyło, ponieważ dopiero co parzył w tym kubku kawę. Podnosi zatem brudny nóż ze stołu, myje go i tym razem czuje satysfakcję. Wychodząc z rowerem zabiera worki ze śmieciami.

Przez trzy kolejne dni kończy ważny projekt w pracy i wraca późnym wieczorem. Nie ma sił nawet na przygotowanie kolacji, ale nie porzuca systemu. Łapie się na tym, że czasami wchodzi do kuchni bez celu tylko po to, by umyć chociaż jedną łyżeczkę bądź zetrzeć okruchy z kawałka blatu, na którym wcześniej stał brudny talerz. W sobotę odsypia nadgodziny i postanawia ugotować leczo. Gdy wchodzi do kuchni, pierwszy raz rejestruje, że coś się zmieniło. Nie widać jeszcze porządku, ale jest dużo lepiej. Z tej okazji bierze się za mycie patelni (wszystkie sztućce i kubki ze zlewu już umył, zostawił tylko to co najgorsze). Siłą rozpędu zmywa resztę naczyń. Do wieczora kuchnia jest wysprzątana. Tak jak obiecał Zenek - bez żadnego wysiłku. Niestety duszek od ostatniego spotkania się nie pojawił.

Zachęcony sukcesem, Marcin postanawia poszerzyć listę instrukcji i spisać je w specjalnym zeszycie. Dotychczas miał tylko jedną: “JEŻELI wchodzę do kuchni, TO sprzątam co najmniej jedną rzecz.” Ponieważ kuchnia jest już sprzątnięta, zostaje mu utrzymywanie czystości, zmienia zatem treść instrukcji na: “JEŻELI wchodzę do kuchni, TO zmywam lub odkładam z suszarki co najmniej jedno naczynie lub ścieram blat.” Wtedy przypomina sobie o płatkach, które sypią się na głowę w czasie otwierania szafki. Wyciąga paczkę, sprawdza datę ważności i odkrywa, że powinien je zjeść najpóźniej dwa lata temu. Ile takich bomb ekologicznych ma jeszcze w kuchni? Najpierw chce dopisać przegląd żywności do instrukcji, ale po krótkim namyśle stwierdza, że to nie będzie takie łatwe jak zmycie naczyń i ułożenie suchych na miejsce. Dopisuje więc kolejną instrukcję: “KAŻDEGO DNIA porządkuję przynajmniej jedną rzecz w kuchni, np. szukam przeterminowaną żywność, niepotrzebne przedmioty, ścieram kurz z szafki/lodówki itp.” Pozbycie się przeterminowanych produktów żywnościowych i niepotrzebnych przedmiotów z kuchni wymaga przeszukiwania mebli, przypomnienia kiedy się ostatnio dany przedmiot używało i zastanowienia czy go zostawić i używać, czy wynieść do piwnicy, czy po prostu wyrzucić. To sporo działań, mało kto świadomie porządkuje swoją kuchnię do tego stopnia, dlatego jedno działanie dziennie wystarczy.

Czas zabrać się również za pokój. Przegląd ubrań, książek i walających się wszędzie dokumentów ląduje w instrukcji numer 3: “KAŻDEGO DNIA porządkuję przynajmniej jedną rzecz w pokoju.” Specjalna instrukcja odnosi się do biurka, które zawalił setkami papierów, płyt CD, pisaków i drobnych przedmiotów: “JEŻELI siadam przy biurku, TO porządkuję przynajmniej jedną rzecz.” Marcin często krząta się po mieszkaniu, a zazwyczaj i tak kończy przy biurku przed komputerem, więc okazji do sprzątania ma sporo. I dobrze, bo podoba mu się obserwowanie jak sterty papierów nikną. Większość ląduje w pojemniku z makulaturą, dla części tworzy teczki z archiwum, a całkiem sporo ląduje w teczce z napisem “spalić”. Kiedy porządkuje pisaki i długopisy zauważa, że wiele z nich już nie pisze. Ile razy potrzebował szybko coś zapisać, brał pierwszy długopis z brzegu i okazywało się, że tusz wysechł. Zdenerwowany odkładał go na bok i szukał kolejny. Gdyby wyrzucał od razu zużyte materiały, zaoszczędził by czas i nerwy.

Uporządkowanie biurka zajmuje mu tylko 3 dni i może już usunąć instrukcję nr 4 (od teraz utrzymywanie porządku na biurku mieści się w kompetencjach instrukcji nr 3). W pracy bierze się wreszcie za skrzynkę pocztową: “JEŻELI sprawdzam pocztę, TO archiwizuję co najmniej jeden mail.” Czasami sprawdza pocztę kilka razy w ciągu godziny, ponadto wiele maili pogrupowanych jest w wątki, zawierające nawet po kilkadziesiąt maili, a które może przekopiować w całości, zatem porządkowanie skrzynki idzie bardzo sprawnie. Już pierwszego dnia przerzuca do katalogów ponad setkę maili. Najlepsze jest to, że nic go nie goni. Nie musi uporządkować skrzynki - on ją już utrzymuje w porządku. Postanawia, że w folderze “Odebrane” zostaną tylko aktualne sprawy, natomiast wszystkie inne wątki zarchiwizuje. Nie dość, że będzie mu o wiele łatwiej przeszukiwać historie kontaktów, będzie miał też szybki wgląd w bieżące zadania. Kiedy uporządkuje skrzynkę pocztową, zostanie mu 20 aktywnych wątków. Szybko zauważy, że ponad połowa z nich to mało istotne problemy, o których ciągle zapominał: sprawdzić jakiś plik, pobrać materiały z ftp, podpisać dokument. Gdy w katalogu miał tysiące maili, ginęły przesłonięte przez ważne sprawy, a teraz, gdy lista aktywnych wątków powinna być jak najkrótsza, drażnią. Marcin będzie potrzebował ledwie pół godziny, by pozamykać te drobnostki i w “Odebranych” zostanie tylko 8 wątków związanych z pracą.

Póki co żadne z cyklicznych zadań wpisanych do systemu nie wymaga od niego walki ze sobą. Wręcz przeciwnie - są tak łatwe, że chętnie je wykonuje, bo po każdym małym działaniu czuje satysfakcję. Widzi ile spraw, które wcześniej go przerastały pchnął do przodu i szuka z optymizmem kolejnych wyzwań. Jednym z nich jest napisanie dokumentacji do programu, nad którym aktualnie pracuje. Przy wcześniejszych projektach zaczynał pisać dokumentację tuż po oddaniu programu i strasznie tego nie lubił. Stresował się już na 2 tygodnie przed deadlinem, ale i tak zaczynał dopiero kilka dni przed i zarywał nocki.

Jakie najprostsze zadanie, które nie spowoduje niechęci może wykonać? Żeby zadanie miało sens, musi to być przynajmniej napisanie jednego zdania. Termin oddania dokumentacji upływa za dwa miesiące, co w dniach roboczych daje ok. 40 dni. 40 zdań nie wystarczy do napisania dokumentacji, ale Marcin z doświadczenia wie, że jak już zacznie pisać, to czasami idzie bardzo sprawnie. Jeśli musisz napisać dokument, to praca wydaje się nudna i odsuwasz ją od siebie. Jeśli musisz napisać jedno zdanie, to bez trudu otwierasz edytor tekstu, wczytujesz kod źródłowy i wybierasz funkcjonalność, którą chcesz opisać. Skoro już przygotowałeś to wszystko i napisałeś pierwsze zdanie, drugie, trzecie i czwarte przychodzi bez wysiłku. A jeśli po pierwszym się nie chce, to zamykasz edytor - zadanie przecież wykonałeś i masz prawo do krótkiej chwili satysfakcji z okazji dobrze wykonanego zadania.

Marcin dopisuje instrukcję: “KAŻDEGO ROBOCZEGO DNIA piszę co najmniej jedno zdanie dokumentacji.” Efekty przerosną jego oczekiwania - napisze ją już po miesiącu, a później będzie ją tylko uzupełniał pod koniec dnia pracy, aż do skończenia projektu. Odda dokumentację razem z programem i urządzi z tej okazji imprezkę w swoim względnie uporządkowanym (na pewno czystym) mieszkaniu.

Do ogarnięcia zostały zawody rowerowe. Regulamin i teksty do strony powinien oddać za pół roku, więc dotychczas z lekkim sumieniem odsuwał pisanie na później. Czy będzie mu się chciało od dziś pisać nawet jedno zdanie, skoro może to zrobić później? Czy jeśli wpisze do swojej listy zbyt wiele zadań w stylu “KAŻDEGO DNIA…”, nie zaczną go w swojej masie przytłaczać? Zenek ostrzegał, żeby nie podejmować się od razu zbyt wielu zadań, bo zaczną angażować pokłady siły woli. Decyzję o wpisaniu instrukcji “KAŻDEGO ROBOCZEGO DNIA piszę co najmniej jedno zdanie regulaminu lub strony www o zawodach rowerowych” podejmie dopiero po uporządkowaniu poczty. Podobnie jak w przypadku pisania dokumentacji pójdzie mu sprawnie i wyśle zaskoczonym kolegom teksty już miesiąc przed terminem.

Któregoś dnia niespodziewanie zajwia się Zenek. Marcin bardzo się cieszy: “Martwiłem się, że już cię nigdy nie zobaczę”, zaczyna.
“Chciałem cię odwiedzić wcześniej, ale zapomniałem ścieżkę do tego wszechświata.”
“Myślałem, że wy anioły jesteście tutaj zsyłane przez Boga”, żartuje Marcin.
“W życiu nie spotkałem anioła, w sumie to nawet nie wierzę w ich istnienie, choć widziałem rzeczy, jakie się filozofom na Ziemi nie śniły.”
“No, ale chyba w Boga wierzysz?” Widać lekkie zakłopotanie w oczach Marcina.
“Bóg to tylko słowo. Jeśli za tym słowem kryją się wyobrażenia o miłosiernym starcu czy przenikającym wszystko kochającym duchu, to Bóg staje się konceptem, w który wierzysz lub nie. Koncept jest wyobrażeniem w twoim umyśle, nie jest rzeczywisty. Miliardy wierzących wierzą w miliardy wirtualnych bogów istniejących tylko w ich umysłach. Jeśli natomiast powiem, że Bóg to Rzeczywistość, wszystko co jest, to czy możesz zdefiniować Rzeczywistość? Ona po prostu jest, w niej jest wszystko. Nie możesz jej opisać, nie możesz stworzyć jej modelu, w który uwierzysz. Możesz ją tylko doświadczać, będąc jednocześnie jej częścią.”
“Wolałbym usłyszeć od ciebie, że istnieje dobry Bóg i życie po śmierci. Jesteś przecież dowodem na to.”

“Jestem, który jestem. Nie mam pojęcia skąd i dlaczego się wziąłem. Kiedyś byłem człowiekiem, teraz jestem duszkiem Zenkiem. Ale czy jest ciągłość między tamtym człowiekiem, a tym duszkiem? Tamten człowiek posiadał ciało, osobowość, charakter, zapamiętane przeżycia i poglądy zapisane w połączeniach neuronalnych, które odeszły wraz ze śmiercią ciała. Czy jestem jego duszą, która pamięta życie, czy może wytworem jakiejś niepojętej cywilizacji, która dokonała transferu świadomości człowieka do bytu będącego poza zasięgiem ludzkiej nauki? Wszystko co wiem o sobie, to to że jestem. Reszta to interpretacja.”
“Możesz chyba też powiedzieć, że jesteś częścią Rzeczywistości”, zauważa Marcin.
“A może tylko urojeniem twojego umysłu, w którego istnienie uwierzyłeś?”
“Nie ułatwiasz mi życia. Faktycznie brałem pod uwagę, że dotknęły mnie jakieś halucynacje. W “Pięknym umyśle” pokazali, jak schizofrenik zaprzyjaźnił się z facetem, który istniał tylko w jego głowie. Na gruncie naukowego obiektywizmu to byłoby najbardziej oczywiste wytłumaczenie, choć struktury mojego mózgu odpowiedzialne za wierzenia opowiadają się za twoim istnieniem. Wydaje mi się, że o tym systemie z nawykami nigdzie nie czytałem i moja podświadomość nie mogłaby go wymyślić, a potem przekazać mi poprzez postać duszka, którego widzę tylko ja.”

“Sam widzisz jak to jest z wiarą - nie jesteś w stanie przyjąć za pewnik nawet tego co widzisz, słyszysz i odczuwasz, bo tak bardzo odbiega od normalności. Dlatego nawet gdybym faktycznie był aniołkiem wysłanym przez dobrotliwego Boga z siwą brodą, początkowo uwierzyłbyś i się radował, ale z czasem zacząłbyś wątpić, czy to wszystko się nie przyśniło, czy nie było wynikiem urazu psychicznego. Albo zacząłbyś wątpić, czy ten który mnie wysłał jest wszechmocnym, nieskończonym Bogiem, czy tylko jakimś bardziej złożonym bytem, który może stwarzać światy, ludzi, ale sam również został stworzony przez bardziej niepojętą istotę.”
“Nawet jeśli istniejesz tylko w moich myślach, to cieszę się że się spotkaliśmy. Konsekwencje są dla mnie pozytywne. Wchodząc na ścieżkę utrzymywania porządku w swoim otoczeniu, pozbyłem się większości trosk. Nie stałem się jeszcze szczęśliwy, ale jest mi znacznie łatwiej.”
“Nie jesteś szczęśliwy?”
“Sam nie wiem. Osiągnąłem wszystko o czym marzyłem: mam wielu znajomych, dobrą pracę, pieniądze, sukcesy sportowe, mieszkanie bez kredytu. Osiągnąłem mistrzostwo w dziedzinie, którą się zawsze pasjonowałem - programowanie i projektowanie systemów. Ale brakuje mi wiary. Im więcej mam i zdobywam, tym bardziej smuci mnie, że to wszystko utracę, gdy umrę. Kiedy byłem dzieckiem nie znałem teorii ewolucji, kosmologii i atomów. Świat to był mój dom z podwórkiem i szkołą, a w niebie mieszkał dobry Bóg, który mnie kochał. Zwierzątka w bajkach tworzyły zgraną paczkę przyjaciół, żołnierze w filmach toczyli heroiczne bitwy w imię najwyższych ideałów, a prorocy z ilustrowanej Biblii rozmawiali z aniołami. Świat był taki jak trzeba, miał niezaprzeczalny sens.”

“Dzisiaj”, kontynuuje, “widzę tylko jego okrutne oblicze: malownicze lasy to arena nieustannej walki o przetrwanie, ludzie giną w bezsensownych wojnach w imię bzdurnych ideologii, Jezus z Ewangelii okazuje się być zlepkiem mitów egipskich i hebrajskich. Wystarczy odpowiednio bliski wybuch supernowej, by zdmuchnąć wszelkie życie na Ziemi, postępująca entropia zamieni kiedyś wszechświat w lodową pustynię. Jesteśmy nic nie znaczącym pyłkiem w bezkresnym wszechświecie, w którym suma wszystkich energii wynosi zero. Wszystko to powstało z punktu, nie mającego celu ani sensu i dąży z powrotem do nicości.”

"Cierpisz, ponieważ próbujesz objąć rzeczywistość umysłem. Chcesz zredukować ją do modelu, który będzie się zachowywał jak ona i przewidzi jej zachowanie. Umysł wierzy, że wtedy dotrze do prawdy i uzyska spokój. Przeraża go i jednocześnie ciekawi nieznane, a czy może istnieć większe wyzwanie niż sens istnienia?

Pamiętasz jak przyrównałem Boga do Rzeczywistości? Niepojętej, nieskończonej, nie dającej się opisać? Myśliciele, którzy próbowali objąć umysłem nieskończoność ocierali się o szaleństwo. Inni redukują Rzeczywistość do kilku równań i wierzą, że poznali istotę wszechrzeczy. Choć nie znamy ograniczeń naszych umysłów i aparatów badawczych, wierzą że nauka tłumaczy już prawie wszystko. Nawet jeśli ludzkość znajdzie opis wszystkiego, co jest w stanie zarejestrować, pozostanie wśród jednych nadzieja, że istnieje coś ponad, a wśród innych zwątpienie w model ostateczny. Nic nie jest w stanie przynieść umysłowi spokoju."

"Z tego co mówisz wynika, że nigdy nie będę szczęśliwy."
"Nie. Z tego wynika, że nie osiągniesz szczęścia na drodze rozumowej. To czy uznasz jakieś wytłumaczenie świata za prawdziwe i w nie uwierzysz, nie będzie miało wpływu na twoje poczucie sensu."
"Dziwne jest to co mówisz. Myślałem, że kiedy odnajdę Boga, odnajdę też sens i szczęście."
"Wciąż próbujesz stworzyć Boga w swojej głowie. Nie szukaj Go, doświadczaj Go tu i teraz, w tej Rzeczywistości. Święci i mędrcy przez dziesiątki lat studiowali pisma i medytowali, by odnaleźć sens i cel istnienia. W końcu dochodzili do wniosku, że świat nie ma sensu, życie jest celem samo w sobie. Celebrowali codzienne czynności i czerpali radość z samego faktu istnienia."

"Jakoś nie widzę siebie czerpiącego radość z wąchania kwiatków i gapienia się w chmurki."
"OK, spróbuję z innej strony. Powiedziałeś, że sam nie wiesz czy jesteś szczęśliwy. Brak wiary przeszkadza ci w osiągnięciu spokoju."
"Nie tylko to. Mam też inne potrzeby, które nie są zaspokojone i ich brak jest przyczyną moich zmartwień. Mam marzenia, których osiągnięcie przyniosłoby mi spełnienie."
"Opowiedz o nich."

Marcin zastanawia się chwilę i zaczyna wymieniać: "Chcę znaleźć miłość życia, być bogaty, mieć wiarę, spełnić się zawodowo. Jak większość ludzi."
"Dlaczego chcesz znaleźć miłość życia?"
"Żeby z nią spędzać czas, mieć dzieci, podróżować, dzielić pasje."
"Co się stanie, kiedy będziesz już bogaty?"
"Nie będę się martwić o byt. Będę mógł pracować dla przyjemności, nie będę musiał pisać dokumentacji."
"A gdy będziesz miał wiarę, to..."
"Nie będę miał lęków egzystencjalnych."
"Zostaje spełnienie zawodowe."
"Chciałbym zbudować jakiś system, który ułatwi ludziom życie, pchnie cywilizację do przodu. Mam różne pomysły, niektóre wdrażam w pracy. Gdybym stworzył taki system, poczułbym się potrzebny, ludzie by mnie cenili - wybiłbym się z tłumu. To chyba nic złego?"
“Nie, skąd. To całkiem rozsądne potrzeby i marzenia. Chcę tylko zwrócić uwagę na pewne założenie, które przyjąłeś: uzależniłeś swoje szczęście od osiągnięcia tych celów.”
“To chyba normalne - będę szczęśliwy, kiedy zrealizuję swoje potrzeby i marzenia.”
“Gdyby tak było, ludzie nie rozwodziliby się, milionerzy nie chodziliby do psychoterapeutów, a sławni artyści nie topiliby smutków w alkoholu.”
“Wiem, że to nie łatwe, ale wierzę że mi się uda. Życie bez celów jest nic nie warte.”
“Nie mam zamiaru odwodzić ciebie od tych celów. Są wartościowe i warto, żebyś za nimi podążał.”
“Przed chwilą zasugerowałeś jednak, że nie stanę się szczęśliwy, jeśli je osiągnę.”
“Owszem, znalezienie drugiej połówki, sukcesy zawodowe czy zdobycie majątku nie gwarantują szczęścia. Mogą dać ci satysfakcję na jakiś czas, ale równie dobrze mogą cię zniewolić i łudzić, że szczęście jest blisko, musisz tylko coś jeszcze osiągnąć, zdobyć, poświęcić i tak dalej.”
“Co zatem powinienem zrobić, żeby być szczęśliwym?”
“Pomyśl. Droga jest celem.”

“Hmmm. Powiedziałeś, że święci dochodzili do wniosku, że życie jest celem samo w sobie i zaczynali cieszyć się z codziennych czynności. Czyli powinienem nauczyć się cieszyć z faktu, że istnieję?”
“Właśnie tak. Bądź szczęśliwy. Niezależnie od okoliczności - czy masz kobietę, czy nie masz, czy jesteś bogaty, czy biedny, czy spełniasz się zawodowo, czy robisz coś nudnego, czy wierzysz w Boga, czy jesteś ateistą - możesz być szcześliwy. Jeśli będąc nieszczęśliwym wejdziesz w związek, są małe szanse, że osiągniesz szczęście. Przez jakiś czas zaślepiony hormonami będziesz adorował każdą chwilę z ukochaną, ale gdy stan zakochania wygaśnie, wrócą stare problemy.

Badaczka związków międzyludzkich doszła do wniosku, że recepta na udane pożycie jest prosta: “kochaj siebie, a nie ważne z kim się zwiążesz.” Buszmeni Khoisan więcej tańczą i odpoczywają niż pracują: “Po co mielibyśmy cokolwiek sadzić, skoro na świecie jest tyle orzeszków mongongo?”. Ludzie z prymitywnych plemion nie patrzą na siebie jak na odrębne byty zamieszkujące Ziemię. Traktują siebie jako część natury, ich świat jest poukładany i pełen duchów. Lęki egzystencjalne to domena głównie świata Zachodu, który poprzez materializm i postępującą świadomość mechanizmów rządzących światem porzucił koncept Boga osobowego. Genialny plan inteligentnego stworzenia okazał się trwającym miliardy lat procesem ewolucji najprostszych cząstek do złożonych organizmów.”

“O tym ci właśnie mówiłem. Bawiłem się kiedyś w programowanie automatów komórkowych. Tworzysz na przykład mały obiekt graficzny i implementujesz mu kilka prostych funkcji, opisujących jak ma się zachować, gdy trafi na inny obiekt. Potem odpalasz symulację miliona obiektów i patrzysz co się dzieje. Na zbliżeniu efekt przypomina chaos, ale gdy oddalisz perspektywę, zaczynasz obserwować wzory. A jeśli taki zbiór komórek tworzących jakiś wzór potraktujesz jako nową komórkę i znowu powielisz miliony razy, to zwiększając perspektywę o kolejny rząd, otrzymasz nowe logiczne obrazy. Taka ma być teoria wszystkiego - znaleźć element podstawowy, z którego wyprowadzone zostaną wszystkie znane prawa. Nie ma tu miejsca na Boga, miłość, dobro - są tylko równania. Fajnie, że miliardy ludzi nie ma lęków egzystencjalnych, bo wierzą w duchy, życie pozagrobowe, energię chi, wieczną świadomość, ale przy odpowiedniej dawce wiedzy nie wrócisz na ten poziom, choćbyś nie wiem jak pragnął.”
“Może istnieje jakaś funkcja podstawowa, a może zawsze da się zejść poziom niżej i wznieść wyżej. Może cały nasz wszechświat jest komórką czegoś niewyobrażalnie bardziej złożonego, a najmniejszy budulec atomu odrębnym wszechświatem. A może jesteśmy tylko symulacją w czyjejś grze komputerowej? Wszystko i nic - umysł szaleje, a ty utożsamiasz swoje poczucie sensu z ogarnięciem kolejnych teorii. Doszedłeś do etapu “świat nie ma sensu” - naucz się akceptować rzeczywistość i celebrować życie.

Ścieżka bycia szczęśliwym nie wyklucza pozostałych - możesz równocześnie bogacić się, rozwijać zawodowo, duchowo, zgłębiać nowe teorie kosmologiczne i umawiać z dziewczynami. Cele stają się wyzwaniem, przygodą, a nie warunkiem osiągnięcia spokoju, szczęścia czy spełnienia. Sukcesy w każdej z tych dziedzin wzmocnią twoje postępy na drodze do spełnienia, ale nie przywiązując się do nich unikniesz łechtania ego i brania do siebie bólu porażek. Po kilku krokach do szczęścia możesz uświadomić sobie, że niektóre cele już cię nie interesują. Pewnego dnia możesz rzucić wszystko i ruszyć rowerem dookoła kuli ziemskiej albo postanowisz zostać milionerem, żeby polecieć w kosmos.”
“Brzmi jak bajka. Ale nauczenie się czerpania radości z tego, że jestem, pewnie nie będzie tak proste, jak posprzątanie mieszkania…”
“Może być łatwiejsze, niż ci się wydaje. Uporządkowanie swojego otoczenia to pierwszy ważny krok ku harmonii. Dzięki prostej technice wykształcenia pozytywnych nawyków sprzątania już go zrobiłeś.”
“Faktycznie. Świadomość, że utrzymuję w porządku swoje mieszkanie i miejsce pracy odjęło mi sporo zmartwień. Mam już zdecydowanie mniej wyrzutów sumienia, kiedy surfuję po sieci lub oglądam seriale”, uśmiecha się Marcin.

niedziela, 14 czerwca 2015

Chmura niepewności - raport z rynku

Od roku publikowałem różne analizy naszego rynku, które wskazywały na możliwość wystąpienia dołka na akcjach na początku roku oraz wtórnego dołka jesienią. Wynikło to m.in. z powodu rozjazdu indeksu SWIG80 i szerokiego indeksu Całego rynku. Aktualnie średnia nieważona polskich akcji wygląda tak wg stooq:


lub tak wg moich narzędzi:


Widzimy, że w pierwszym przypadku brakuje ok. 5 miesięcy do modelowych 40-stu zamykających cały cykl, ale były też dwa cykle trwające zbliżony okres czasu.

Niezmiennie jestem zwolennikiem teorii, że w 2015, a najpóźniej w 2016 ruszy w Polsce wielka hossa na akcjach i nie mogę sobie pozwolić na stanie z boku. Kupuję tanie akcje dobrych spółek, które płacą dywidendy lub mają przejściowe problemy, ale cały czas tworzą dobre produkty/usługi i restrukturyzują się. Jednocześnie ich wykresy wybijają się z kilkuletnich konsolidacji lub zaliczyły mocny zjazd ze szczytów i nie bardzo chcą dalej spadać. Póki co udało się z Procadem, ale też nieprzyjemnie zaskoczyło mnie krętactwo zarządów i głównych właścicieli takich spółek jak 08Octava czy Duda, które kombinują jak by tu wycofać się z giełdy blisko historycznych minimów. Wezwania na akcje obu spółek są kuriozalne, a kilkunastoprocentowy zysk zdecydowanie poniżej moich wycen. Pewnie cwaniaki będą chcieli wrócić na szczycie hossy. Póki co wykres nieważony spółek z mojego portfela wygląda następująco:


Jako że akcje kupowałem na początku roku portfel jest na plusie, ale nie interesują mnie 2-cyfrowe stopy zwrotu. Doświadczenia z 2013 roku (głównie na Monnari i ATG) nauczyły mnie, żeby trzymać zysk do oporu. A dokładniej do przełamania dołków. Jeśli kolejne szczyty i dołki rysowane są powyżej poprzednich, zgodnie z teorią Dowa trend jest wzrostowy. Na początku trendu będzie to trudne, bo fala 2 może skasować cały wzrost i przygotowuję się psychicznie na taką kolej rzeczy, jednak rok 2003 pokazał, że po latach spadków akcje mogą ruszyć na północ z szaloną prędkością.

Tezę o wykańczaniu trendu spadkowego, trwającego od 2007 roku wspiera również WIG20USD:

Lata 1993-2003: 10 lat oscylacji wokół 350 pkt
2005-2015: 10 lat oscylacji wokół 700 pkt...
Niestety są też wykresy zwiastujące mocniejsze i dłuższe kłopoty polskiej gospodarki. Pierwszy to USDPLN:


Konsolidacja pod szczytem z 2009 roku i wyraźny trend wzrostowy zapowiadają w najbliższych latach kłopoty polskiej waluty. Technicznie PLN przygotowuje się do testu szczytów z początku XXI wieku, w przypadku paniki nawet 5zł za zielonego nie powinno zdziwić.

Równie słabo prezentuje się PLN Index:



Dołóżmy do tego wciąż wysoki poziom PE dla MWIG40:


i fala spadkowa np. do jesieni nie powinna być niespodzianką.

Jest jednak nadzieja dla akcji (niestety fatalna dla Polski): kiedyś pisałem, że skoro tłum musi zawsze tracić, najpewniej stracą oszczędzający w złotówkach, bo Polacy uciekli z kapitałem w lokaty. Gdyby złoty zaczął się gwałtownie osłabiać, zapewne na początku tąpnęłyby również akcje, ale później kapitał szukałby w nich schronienia, jak stało się w Argentynie po załamaniu peso:


Nawet w koszmarach nie zakładam takiej dewaluacji PLN, ale pamiętajmy co stało się u naszych sąsiadów Ukraińców i Rosjan.

Pod koniec 2013 rynki wschodzące straszył ten wykres:



po półtorej nie doszło jeszcze do wybicia dołka z 2008 roku, więc poziomy z lat 1999-2002 są odległe:


Wiele niewiadomych, mnóstwo obaw o przyszłość, ale i rosnące szanse na nowe 7 lat tłustych na giełdzie - jaką obrać strategię? Na razie stawiam na akumulację oszczędności, powiększanie przyczółków na tanich akcjach solidnych spółek i dalszą edukację. Należy być gotowym, gdy przyjdzie hossa. Na początku mało kto będzie w nią wierzył - może już przyszła i sam ją ledwo dostrzegam? Zastanawiające, że ani lokaty, ani obligacje nie płacą tak wysokich odsetek, jak dywidendy kilku spółek z portfela, które w dodatku wyceniane są poniżej wartości księgowej i mają wysokie przychody operacyjne. Gdyby tak poprawiły rentowność i wrócił sentyment do akcji...

środa, 10 czerwca 2015

Droga jest celem cz. 2



Macin surfuje po internecie. Przeczytał ulubione blogi, Wykop, portale o rowerach i skanuje pamięć w poszukiwaniu strony, na którą mógłby uciec przed dręczącymi myślami-przypominaczami: “Kuchnia brudna. Trzeba coś zrobić z zagraconym przedpokojem. Lepiej byś napisał dokumentację…” Z letargu wyrywa go czyjś głos: “Nie przejmuj się, jeszcze dziś twój problem z bałaganem zostanie definitywnie rozwiązany”. Pomińmy opis spotkania człowieka z metafizycznym stworkiem, bo nie jest to powieść fantasy. Na potrzeby książki uznajmy, że Marcin przyjął do świadomości istnienie duszka Zenka i nawiązuje z nim dialog:
“Niesamowity z ciebie gość Zenku, ale łatwiej mi uwierzyć w twoje nieziemskie pochodzenie, niż w to, że jeszcze dziś posprzątam mieszkanie”.
“A tego nie powiedziałem, przyjacielu. Powiedziałem: jeszcze dziś twój problem z bałaganem zostanie rozwiązany, to istotna różnica.”
“Cóż, jeśli sądzisz, że zamknę oczy, szepnę zaklęcie, że bałagan mnie nie rusza i w konsekwencji pozbędę się problemu, to muszę cię zmartwić: przerabiam to od lat, ale wciąż czuję, że mam problem i jestem z siebie niezadowolony. Nie sprzątnę też mieszkania dlatego, że wpiszę to sobie na jakąś TODO listę czy w inny super-hiper organizator czasu.“

Zenek uśmiechnął się: “Nie mam zamiaru prawić ci żadnych mądrości Wschodu czy wprowadzać złożonych systemów. Radzisz sobie dobrze w życiu, jednak codzienne obowiązki i nagromadzone przez lata zaległości przytłaczają cię. Chcę wprowadzić jedną zmianę w twoim myśleniu o nich, żebyś przestał się martwić i uporządkował swoje otoczenie.”
“Brzmi jak cud, ale skoro jeden już dziś mi się przytrafił, to mogę uwierzyć, że to możliwe.”
“Nie tylko możliwe, ale i proste jak wkładanie kapci”.
“I oczywiście wszystko za darmo?”
“Taka karma. Jakby to powiedzieć: duszek nie potrzebuje nic do życia.”
“Zatem zamieniam się w słuch. Oświeć mnie tą myślą, po której łatwo i przyjemnie pozbędę się swoich problemów.”
“Samo wypowiedzenie definicji na niewiele się zda, jeśli nie zrozumiesz kontekstu. Słowa są tylko drogowskazem do prawdy. Zacznę od zadawania ci prostych pytań, byś odpowiadając na nie sam doszedł do istoty nauki. Gotowy?”
“Tak.”

“Co czujesz patrząc na swoje mieszkanie?”
“Wiesz dobrze, co czuję - to co widzę - jeden, wielki burdel.” To mówiąc Marcin rozkłada ręce.
“Czy w związku z tym postawiłeś sobie jakieś cele?”
“Jasne, posprzątać to wszystko. Tylko nie mogę.”
“Możesz, możesz, ale o tym później. Podsumujmy: masz nieustannie bałagan w mieszkaniu i nieustannie kołacze ci w umyśle cel: posprzątać. Ponieważ cel jest zawsze odległy od stanu faktycznego i w ogóle się do niego nie przybliżasz, jesteś cały czas niespokojny.”
“Trafniej nie można tego ująć. Martwi mnie zresztą więcej spraw: mam tysiące maili w skrzynce pracowej, po której nie mogę się już sprawnie poruszać. Uwielbiam programować i zagłębiać się na długie godziny w algorytmy, ale całe to odpisywanie na maile, pisanie dokumentacji i tutoriali mnie dołuje. Muszę też napisać regulamin i teksty do strony www o naszych rowerowych zawodach, a ciągle odkładam to na później. Te wszystkie pierdoły mnie przytłaczają. Dlaczego nie mogę robić tylko tego, w czym jestem dobry? Niech inni produkują papierologię, a ja zajmę się projektowaniem i kodowaniem. Kiedy uzbiera mi się za dużo spraw, najchętniej siadam na rower i pedałuję tak długo, aż o nich zapomnę.”

“Te sprawy, które uważasz za nudne, nie są przyczyną twojego znużenia. Nawet gdyby odjęto ci je z obowiązków, twój umysł znalazłby inne powody do zmartwień. Problemem jest sposób w jaki określasz cele: chcesz je wykonać i wyrzucić z pamięci.”
“Tak właśnie jest. Nie widzę w tym problemu - jeśli na przykład tworzę jakiś program komputerowy, to stawiam sobie cel: ukończyć go. Kiedy mi się udaje, jestem z siebie zadowolony i podejmuję kolejne wyzwanie.”
“A czy piszesz ten program z nastawieniem, że to ostatni w twoim życiu i później będziesz już tylko cieszył się z ukończenia go?”
“Jasne, że nie. Chcę tworzyć nowe, coraz bardziej złożone projekty.”
“Czy w ten sam sposób podchodzisz do sprzątnięcia mieszkania?”
Marcin zastanowił się. “No, nie. Chciałbym raz dobrze posprzątać i… Kurczę, sama myśl że musiałbym to robić cyklicznie przyprawia mnie o gęsią skórkę. Może dlatego wolę nie robić nic, niż męczyć się co miesiąc.”
“Gdybyś miał teraz cudownie wysprzątane mieszkanie, to co byś zrobił?”
Oczy Marcina zaiskrzyły: “Możesz to dla mnie zrobić?”
“Sam to zrobisz”, zgasił go Zenek. “Jak zareagowałbyś na sprzątnięte mieszkanie?”
“Poczekałbym aż się trochę nabałagani i znowu bym sprzątnął. Ale raczej jak znam siebie zapuściłbym je. Już kilka razy sprzątnąłem je dokładnie i sam widzisz, że nic to nie dało na dłuższą metę.”
“Zakładasz, że musiałbyś sprzątać regularnie w rytmie: bałagan-sprzątanie, ponieważ tak definiujesz swój cel: sprzątnąć mieszkanie. Istnieje jednak prosta kombinacja polegająca na zmianie celu i wprowadzeniu łatwego nawyku, dzięki której ten problem zniknie. Czy potrafiłbyś tak zdefiniować swój cel, żeby przestał cię przerażać?”
“Jaśniej proszę.”
“Przytoczę jedną mądrość Wschodu…”
“Miało być bez wschodnich mądrości.”
“Przydają się; słuchaj: droga jest celem. Na język informatyczny praktyczniej brzmiałoby: proces jest celem.”
“Hmm… Sprzątanie jest celem? Paanie, daj pan spokój!”
“Wysil się, przecież nie o sprzątanie tu chodzi.”

Marcin wysilił szare komórki. “Chcę mieć wysprzątany pokój. To jest cel, który według ciebie jest zły. Skoro droga-proces jest celem, to może… Chcę utrzymywać porządek w pokoju. Przez cały czas! I jak?”
“To jest poprawnie sformułowany cel. Właśnie doznałeś oświecenia.”
“Nie tak szybko kolego. Nie mam absolutnie motywacji, żeby realizować ten cel. To, że zamiast sprzątnąć mam utrzymywać porządek w żaden sposób nie zmienia faktu, że mam burdel i nie chce mi się go ogarniać.”
“Bo nadal myślisz starym celem”, zaśmiał się Zenek. “Wchodząc na drogę utrzymywania porządku cel ostateczny znika - porządkowanie stało się procesem. Od teraz będziesz przez cały czas porządkował nie oczekując, że osiągniesz stan idealny.”
“Ale mi się nie chce”, powtórzył Marcin. “I co teraz?”
“Teraz wypracujemy sposób, żeby to czy ci się chce, czy nie, nie miało znaczenia. Utrzymywanie porządku wiąże się z jakimiś działaniami. Te działania muszą być tak proste, żebyś w ogóle nie musiał się motywować, aby je podjąć. Weź kartkę i pisz.”
“Niee, miało być bez systemów!”
“Dobry systemik nie jest zły. Pisz: JEŻELI wchodzę do kuchni TO sprzątam co najmniej jedną rzecz.”
Zapada cisza.

“Wszystko?” Pyta Marcin.
“Tak. Gwoli ścisłości: sprzątnięcie jednej rzeczy to na przykład zmycie naczynia, wrzucenie śmiecia do pojemnika, starcie stołu lub kawałka blatu, zdjęcie suchego naczynia z suszarki i odłożenie na miejsce. Żadna filozofia.”
“W takim tempie nie uwinę się przed trzydziestką.”
“Nie planuj, nie projektuj swojego aktualnego nastawienia na przyszłość. Po prostu stosuj się do instrukcji.”
“Niech ci będzie. Przetestuję twój system - idę zaparzyć kawę. Masz ochotę?”
“Tylko powącham. Rozumiesz.”
Wychodząc Marcin zabiera z parapetu słoik po keczupie z łyżeczką. “To moje pierwsze działanie w procesie utrzymywania porządku”, mówi. Wchodzi do groty goblińskiego alchemika, która kiedyś była jego kuchnią. W rogu wypełnionego brudnymi naczyniami zlewu znajduje wystarczającą ilość miejsca, żeby zmieścił się słoik. Spłukuje go i wyrzuca do pojemnika na szklane odpady. Łyżeczki nie myje, bo nie chce wstawiać mokrej do pojemnika na sztućce. “Są już od dawna suche, schowam je”, mówiąc to chwyta je i pakuje do szuflady. Następnie nalewa wodę do czajnika, włącza go i wraca z Zenkiem do pokoju. “Choć utrzymuję już porządek, nadal wolę poczekać w pokoju aż się zagotuje woda”, żartuje rozsuwając sterty książek i papierów, żeby zrobić na biurku miejsce na kubek z kawą.

“Sprzątnąłeś też więcej niż jedną rzecz.”
“Faktycznie, 1000% normy”, śmieje się. “To zabawne, ale po wyrzuceniu słoika poczułem radość z zakończonego zadania i zacząłem myśleć co jeszcze mogę na szybko zrobić. Chciałem umyć łyżeczkę, ale gdybym wstawił mokrą do pojemnika, to pomoczyłbym suche sztućce. Schowałem je więc do szuflady i mogłem zabrać się za nalanie wody z poczuciem dobrze wykonanej roboty.”
“Jak w powiedzeniu: zacząć to połowa sukcesu. Twoje zadanie było tak łatwe, że nie potrzebowałeś żadnej zachęty do wykonania go. A kiedy już zacząłeś, poświęciłeś kolejne kilkanaście sekund na drugie. Teraz zadam ci ponownie pytanie: co czujesz, kiedy patrzysz na swoje mieszkanie?”
“Chyba nie będę teraz obiektywny, bo przepełnia mnie motywacja, żeby wejść do kuchni i sprzątnąć jakąś rzecz.”
“W swoich uczuciach nigdy nie byłeś obiektywny. Wcześniej każda myśl o bałaganie powodowała niepokój. Żeby uśmierzyć ten niepokój myślałeś: sprzątnę jutro. To dawało ulgę na jakiś czas, nim ponownie myśl o bałaganie nie wzbudziła stresu. Ponieważ nic nie robiłeś w kierunku uporządkowania swojego otoczenia, trwałeś w kołowrocie: myśl o bałaganie - niepokój - odwlekanie. Ten kołowrót ma swoją nazwę: nawyk. Zadanie z kuchnią ma na celu zastąpienie nawyku negatywnego na pozytywny.”
“Zaczynam chyba rozumieć. Sugerujesz, że jeśli porządkowanie po jednej lub więcej rzeczy wejdzie mi w nawyk, to za jakiś czas polubię sprzątanie?”
“Niekoniecznie. Dużego sprzątania możesz nigdy nie polubić. Ale porządkując po kawałku doprowadzisz swoje mieszkanie do ładu i mając bazę zdrowych nawyków nie dopuścisz do bałaganu.”

W tym momencie słychać pstryknięcie elektrycznego czajnika. Marcin i Zenek wracają do kuchni. Marcin szybko myje łyżeczkę i kubek (wcześniej zapomniał), wsypuje kawę i zalewa wrzątkiem. Następnie rozgląda się po pomieszczeniu w poszukiwaniu godnego wyzwania. Wzrok pada na truskawkę; podnosi ją z podłogi i wyrzuca do śmieci organicznych. Kolejne małe zwycięstwo. W miejscu gdzie leżała truskawka została lepka bordowa plama. W jej sąsiedztwie różne okruchy, piasek (jak wynosił śmieci wszedł w obłoconych butach) i kłębki kurzu. Ten widok studzi motywację - na zamiatanie i zmycie podłogi nie ma jeszcze sił, ale plama po truskawce irytuje. Usuwa ją ścierką. “Tym razem 200% normy” komentuje. “Szalejesz”, odpowiada mu Zenek i wracają do pokoju.

“Twoje słowa o tym, że mój problem z bałaganem zniknie nabrały teraz sensu. Wiem już, ze uporam się z kuchnią. Chciałbym powiększyć listę instrukcji, żeby sprzątnąć też pokoje, piwnicę, miejsce pracy.”
“Jeszcze za wcześnie. Wykształcenie zdrowych nawyków wymaga czasu. Jeżeli wpiszesz na kartkę zbyt wiele nawet prostych instrukcji, zaczniesz czuć presję. By podołać wszystkim zadaniom będziesz zużywał zasoby siły woli. Któregoś dnia wrócisz zmęczony z pracy, nie wykonasz części instrukcji, podkopiesz swoją wiarę w ich skuteczność i porzucisz system, nim wykształci się nawyk porządkowania.”
“Z tego co mówisz wynika, że moim celem nie tyle jest utrzymywanie porządku, co wykształcenie pozytywnych nawyków. Porządek będzie tylko efektem ubocznym nawykowych działań.”
“Oba cele się przenikają: utrzymywanie porządku i projektowanie nawyków. Nawykowe działanie nie angażuje świadomości i siły woli. Robisz rzeczy automatycznie, czasem nie pamiętasz nawet, że wykonywałeś daną czynność. Gdybyś ograniczył się do zbudowania bazy nawyków związanych z porządkowaniem i jednocześnie wykonując czynności błądził myślami, nie osiągnąłbyś spokoju. Porządkowanie to nie tylko sprzątanie mieszkania czy miejsca pracy, ale też utrzymywanie ciała i umysłu w harmonii. Do tego potrzebna jest świadoma obecność.”
“Widzę, że od filozofii się nie uwolnię.”
“Przyjdzie czas, że będziesz jej potrzebował.”
“Już mnie zaczyna intrygować. Tymczasem kawa wypita, zazwyczaj wychodziłem o tej porze na rower. Dziś sobie odpuszczę, bo mam wyjątkowego gościa.”

“Jedź, to bardzo zdrowy nawyk. Ja wyskoczę do innego wymiaru, zobaczymy się za jakiś czas.”

niedziela, 7 czerwca 2015

Lekcje z Niepokornego Mnicha cz. 2

Będzie taka góra, a potem coco jumbo i do przodu!

Wchodząc na Horbalovą poznaję towarzyszy, z którymi często będziemy się mijać. Nie jestem w stanie iść ich tempem pod górę (szkoda, bo świetnie się rozmawia), ale wymijam ich na zbiegach; potem przywitamy się na punktach odżywczych. Nazywam naszą grupkę "brygadą pościgową", bo rozmowy coraz częściej schodzą na temat limitu czasowego - czy się zmieścimy? W Wyżnych Rużbachach musimy stawić się do 15-stej, z tym nie będzie problemu, ale później trzeba zaliczyć ostatnią wysoką górę (wtedy właśnie koduję się, że więcej wzniesień już nie będzie). W głowie rysuje się obraz: prawie 20 km odcinek z jedną górą i jakieś 3 godziny na pokonanie go, potem ostatni punkt odżywczy na którym ładuję baterie przed płaskim odcinkiem, na którym można spokojnie biec. Gdybym zajrzał do mapy, zobaczyłbym, że górę i płaski odcinek rozdziela jeszcze jedna góra...

Tymczasem jednak zbiegam z Horbalovej, z satysfakcją odnotowując, że w nogach jest jeszcze sporo mocy. Na podejściach muszę często przystawać, czasem przysiąść, wtedy wydaje mi się, że ciągnę ostatkiem sił. Wystarczy jednak prosty odcinek, żebym rozwinął biegową prędkość. Chodzenie i wchodzenie to elementy, nad którymi muszę sporo popracować... O 14:13 docieram do Wyżnych Rużbachów. 47 minut przed limitem czasowym, wydaje się, że mogę sobie pozwolić na odpoczynek. Wokół smętnie krzątają się zawodnicy, ktoś nalewa colę, ktoś leży i wymiotuje w krzaki, a na trawce siedzi i gawędzi.. Jaromir. Nie spodziewałem się zobaczyć go już przed metą, a tu taka niespodzianka. Drugą atrakcję przygotowali gospodarze w postaci zupy pomidorowej, a raczej cynamonowej z pomidorami. Smakuje dziwnie, ale wchodzi jak opałówka w golfa 2. Jednak prawdziwą fazę mam na pomarańcze - zjadam ich chyba kilogram. Jeszcze kilka wymian zdań z kolegami z brygady i ruszam na Veternego.

Prawie 10 km do góry ze zdartą stopą. Łatwo znieść ból i wysiłek, gdy wierzysz, że to już ostatni ciężki etap, że potem będzie już tylko z góry lub płasko. Przepuszczam kolejne grupki biegaczy, wiem że z większością zobaczymy się na zbiegu. Podejście trwa i trwa. Góry stają się bardziej majestatyczne, niesamowite wrażenie robią Tatry w tle. Próbuję je sfotografować, ale telefon (w dodatku pod słońce) nie jest w stanie oddać ich piękna. Podlinkuję zatem zdjęcie specjalisty od fotografowania górskich biegów Piotra Dymusa:

Ta fotografia oddaje co czułem podczas biegu: majestat gór
i trud jaki trzeba włożyć w pokonanie tych zalesionych szczytów

A tak wyszło Staszkowi z telefonu. 
Wróćmy do prologu tej opowieści i już jesteśmy u podnóża Plasnej, kilometr do ostatniego punktu żywieniowego w schronisku Lesnicke Sedlo. Kryzys trwa tylko kilka sekund, co można zrobić innego, niż przeć do góry? Zbliżając się do punktu widzę, jak ta ekipa właśnie pakuje sprzęt:



Może nie spodziewali się tam na górze, że ktoś jeszcze dotrze na punkt, a może spieszyli się na metę. Gdy przekroczyłem linię pomiaru czasu, przy stole siedział tylko jeden zawodnik: Jaromir :) Na punkt dotarłem o 17.10, 20 minut przed limitem. Teraz już każda minuta do mety się liczy. Po chwili robi się gwar, na punkt wpada reszta brygady pościgowej. Znowu opycham się pomarańczami, powiewa chłodny wiatr, więc zakładam bluzę - błąd, zagrzeję się podczas zbiegu. Nie spodziewałem się tej góry i zużyłem za dużo sił na Veternym Vrchu. Jestem pewien, że zdążę na metę, ale wiem również, że będę cierpiał. Nie tak miało być. Zacząłem lekko i wolno, żeby nie umierać na trasie, a teraz siedzę mniej niż 20 km od mety i przygotowuję mentalnie na ból. W końcu zwlekam się od stołu i ruszamy z Jaromirem (a jakże) pod górę.

Brygada Kryzys

Doskwiera mi ból zdartej skóry, ciężko powłóczę nogami, dostrzegam drewnianą wiatę z ławami do siedzenia i stołem - korzystam, żeby odpocząć. Po chwili przysiada się Jaromir; koledzy i koleżanki z brygady krzyczą, żeby przeć do przodu. Spoko, - mówię - zobaczymy się na zbiegu. Jeśli ten zbieg się kiedykolwiek zacznie. Minutę później wstajemy i trzeci raz rozdzielamy się. Wkrótce mój druh znika za horyzontem, a ja człapię pod górę łudząc się przy każdym płaskim odcinku, że szczyt już za mną. Przy jakiejś skale siadam i zrzędzę pod nosem. Niedawno minąłem starą budowlę, o której w normalnych warunkach mógłbym się rozpływać, a teraz jej nie lubię. Nie lubię gór, tego biegu, jak ja nie cierpię smerfów.

Ostatnie 12 km na mapce trasy nosi nazwę "Test charakteru", ale dla mnie testem charakteru była góra Plasna ze słowackimi akcentami w literkach. W końcu teren zaczął się konsolidować pod szczytem, a potem opadać. Odżyłem, sprawdziłem godzinę i wiedziałem, że nic mi już nie odbierze mety. Minąłem kolegę (chyba z Mielca) i krzyknąłem, że teraz już tylko w dół, na pewno minęliśmy szczyt, zbiegłem jeszcze z 20 metrów, zakręciłem, zobaczyłem kolejne podejście i padłem jak długi obok ścieżki. Śmiałem się chwilę jak głupi do sera, a potem zrezygnowany ruszyłem pod górkę. Ale to była tylko korekta w trendzie, za chwilę pędziłem znowu w dół. Ktoś biegł rok wcześniej i przestrzegał, że ostatnia góra jest bardzo stroma, faktycznie nogi waliły w ziemię jak młoty, ale nie zwracałem na to uwagi. Gdy stromizna się skończyła i dotarłem nad rzekę wytyczającą finalny fragment Niepokornego Mnicha, zarządziłem ostatni postój.

Przede wszystkim musiałem zrzucić kurtkę, przez którą się zagrzałem; napiłem się wody, chwilę odsapnąłem i profilaktycznie zjadłem batona. Zapisując się na Niepokornego dziwiłem się, dlaczego organizatorzy włączyli tak długi płaski odcinek do biegu górskiego. Biegnąc wzdłuż Dunajca pojąłem to w lot:



Nie jest to najlepsze zdjęcie tego, co widziałem, ale później nie miałem już czasu na zrobienie ciekawszych. Trochę biegłem, trochę szedłem. Przed ostatnią dychą miałem godzinę do limitu. 10 km w godzinę po płaskim chodniku. Czy da się zrobić dychę w 60 minut na wpół biegnąc, na wpół idąc? Z rozterek wybawił mnie jeden z zawodników, gdy wyprzedzał mnie miarowym truchtem. Patrząc jak powoli się oddala postanowiłem, że gdy zamieni się w kropkę na horyzoncie, również będę już tylko biegł. Ruszyłem.

Ostatnie 5 czy 7 kilometrów było jakby retrospekcją całego biegu. Biegacz-kropka, powodzenia, mam nadzieję, że dotarłeś w limicie, potem kolega z Korbalowej - skarżył się na stopy, ale parł, uśmiechnąłem się do niego, że jesteśmy już na mecie, kolejne sylwetki wyłaniały się w kanionie. Wyobraziłem sobie, że jestem na Parkrunie, zapomniałem o pokonanych 90 kilometrach i leciałem zwykłą piątkę. Niedaleko Szczawnicy trafiłem na pana Józefa, z którym studiowaliśmy mapę pod Niemcową, do mety 15 minut, ktoś mówi, że zostało półtora kilometra. Półtora, to możemy nawet iść i zdążymy. Ale biegnę dalej. Wyłaniają się zabudowania Szczawnicy, widzę Grajcarka wpadającego do Dunajca - ile mostów było do mety? 1 czy 2? (3) Dobiegam do siwego biegacza z włosami upiętymi w kitkę, przypominającego z twarzy Geralta z Rivii - widzieliśmy się na trzech punktach żywieniowych.

No i finalne spotkanie - jakieś 300 metrów przed metą, widzę dwie sylwetki - Karolina wybiegła wesprzeć Jaromira i razem zmierzają do mety. Odwracają się - helou, Jaromir krzyczy z niedowierzaniem "To ty? Myślałem, że cię już nie zobaczę". Jest już za daleko, żeby nawiązać walkę, zresztą przez cały wyścig to on na mnie czekał, a pozycja na mecie i tak nie ma żadnego znaczenia. Docieram 8 sekund za nim na metę z czasem 16:54:08, medal na szyję, ktoś mi gratuluje, otaczają mnie koledzy z TriCity Ultra, słabo kontaktuję. Widzę Tomka i domyślam się, że nie ukończył biegu. Czułem już wybiegając z przepaka na 43-cim kilometrze, że raczej nie zmieści się w czasie. Gdyby limit był dłuższy, pokonałby trasę w lepszym stanie ode mnie, a potem miałby jeszcze siły pobalować do późnej nocy. Niestety jego rytm był ciut wolniejszy od limitów i musiał oddać numer po 64 kilometrach.

Jarek vel Staszek zwalczył problemy żołądkowe i zameldował się na mecie z czasem 16:14:39. Były łzy i szczęście, nie mogę się doczekać jego relacji z biegu. Michał pokazał co znaczy solidne przygotowanie, nie dość że zajął 63 pozycję z czasem 15:02:35, to na mecie w zasadzie nie wyglądał inaczej niż na starcie:

Idę na rybki, zanim dotrze reszta ekipy.

Finito i wnioski

Na mecie jestem tak zmęczony, że nawet siedząc się męczę. Najpierw chcę iść na piwo, potem wygrażam się, że góry nie są do biegania i przepisuję się z Łemko 150 na 70, bo góry nie są do biegania. Później chcę spotkać kolegów z brygady, ale za duży tam chaos. Ostatecznie opracowuję plan: najpierw wezmę prysznic, a potem idziemy coś zjeść. Po wyjściu spod prysznica postanawiam się ogrzać pod kołdrą, potem budzę się ok. 3 nad ranem, żeby zjeść 2 jabłka przygotowane na przepak...

W niedzielę wracamy z mieszanymi humorami. Jeden z nas nie ma powodu do świętowania. Ale nastrój nie jest minorowy, dla długodystansowca pojedyncze porażki są tylko impulsami by zmienić podejście do treningu. Planujemy kolejne starty, wymieniamy świeżo nabyte doświadczenia. Mój "występ" też nie oszałamia: zmieściłem się tylko 6 minut w limicie, padłem na mecie. Rano czułem się dobrze, nakleiłem plaster, wywaliłem buty, więcej refleksji przyszło z czasem.

Chcieliśmy z Tomkiem wierzyć, że człowiek może niczym Tarahumara z lekkością biegać po 100, 200 kilometrów. Że to nie wieloletnie długotrwałe treningi wyciągają drzemiący w nas potencjał, ale że ta moc jest ukryta przez ewolucję i wystarczy tylko po nią sięgnąć. Ale z bieganiem długodystansowym jest jak z każdą inną dziedziną uprawianą przez człowieka - żeby być dobrym, trzeba dużo ćwiczyć. Jak ktoś ci mówi, że po kilku miesiącach przebiegł ultra, a wcześniej nic nie robił, to albo ściemnia, albo nie pamięta, że przez lata trenował piłkę, w dzieciństwie startował w sztafetach i jego organizm jest przygotowany do mocnego wysiłku, ma wypracowane nawyki regularnego ćwiczenia i nie poddawania się kryzysom.

Pewien człek powiedział: "muszę skończyć ten bieg, bo przegrywanie wchodzi w krew" dlatego wiem, że nasza ekipa ukończy Łemko 150, nawet jeśli statystyka daje każdemu 50% szans. Zamówiłem porządne trailowe buty, założyłem dziennik treningowy, zabiorę 3 komplety nowych baterii, jesienią będę k.. jak brzytwa.

sobota, 6 czerwca 2015

Lekcje z Niepokornego Mnicha cz. 1

Prolog

Tym razem to na pewno szczyt! Nareszcie! - radość momentalnie rozlała się po ciele, gdy po ponad dwóch godzinach wspinaczki na Veterny Vrch, a potem drugi szczyt Kvasnik, szlak zakręcił w dół. Trud przebytych 70 km gdzieś uleciał, zapomniałem o skręconej kostce, krwawiącej pięcie i zerwanym paznokciu. Czekał mnie już tylko zbieg z góry i jakieś 15 km po prostej. Było ciężko, ale świetnie wszystko wykombinowałem! Przechyliłem ciało do przodu i puściłem się w kilkukilometrowy kontrolowany upadek. Mijając kolegów z naszej "grupy pościgowej" zmagającej się z limitem czasowym radośnie popędziłem do ostatniego punktu żywieniowego w malowniczej słowackiej wiosce. Po kilku kilometrach wpadłem między budynki, namierzyłem wolontariusza i pognałem w jego stronę, pochłaniając już w myślach pomarańcze.
- Tędy w lewo i do góry - krzyknął przyjaźnie, wskazując wnękę między domami.
- Jak to do góry?? A punkt żywieniowy?
- Tam na górze, to tylko kilometr.
- Kilometr? - widok kolejnego wzniesienia poraził mnie.
- No właśnie, mówiłem - zauważył dobiegający kolega - jeszcze jedna góra i dopiero potem płasko.
- Nie ukończę tego biegu w limicie czasowym - pierwszy raz dopuściłem do siebie paraliżującą myśl. Potem setny raz zakląłem i ruszyłem pod górę. Zaplanowanie wcześniej tego biegu nie przyszło mi nawet do głowy, ale gdybym trzymał chociaż mapę w kieszonce przy pasie, a nie zakopaną głęboko w plecaku, uniknąłbym tej i wielu innych przykrych niespodzianek...

Biegacze na podejściu na ostatni punkt żywieniowy - spodziewałem
się go w wiosce poniżej. Zdjęcie z ukurun.go-krasna.pl
Splot nieszczęśliwych wypadków doprawiony szczyptą głupoty

Po udanych startach jesienią 2014 zwieńczonych złamaniem 40 minut na dychę w gdyńskim Biegu Niepodległości poluzowałem treningi. Postanowiłem do lutego się nie przemęczać, skupić bardziej na morsowaniu i nie związanych z bieganiem zajęciach. Zimowa aura i szybko zapadający zmierzch nie zachęcały do biegania, dlatego do mocniejszych treningów chciałem wrócić na ok. 2 miesiące przed pierwszym poważnym biegiem (TriCity Ultra 80). Michał i Staszek z naszego teamu pracowali nad formą nieustannie i nie ukrywali co myślą o moich i Tomka wymówkach. Przekonałem się o tym, gdy wybiegliśmy na maraton po TPK i w połowie powiedziałem im, żeby biegli dalej beze mnie, bo dalej w ich tempie nie pociągnę (mimo, że i tak co chwila się zatrzymywali, żeby na mnie poczekać).

Mimo to forma wróciłaby dość szybko, gdyby nie  PECH NR 1 - mając przebiegnięte zimą w krótkim czasie 2 długie biegi dostałem lekkiego kataru. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale postanowiłem użyć jakiegoś wynalazku na zatoki. Wetknąłem rurkę w jedną dziurkę od nosa i nacisnąłem plastikową buteleczkę, żeby słony płyn wyleciał przez drugą. Szło to bardzo opornie, dlatego zacząłem gwałtownie naciskać i tłoczyć również powietrze (GŁUPOTA NR 1), myśląc że w ten sposób przepcham zatkany nos. Po dwóch takich zabiegach zaczęło pobolewać mnie czoło, kolejnego dnia ból rozszerzył się na skroń i promieniował aż do czubka głowy. Skończyło się na antybiotyku i słabszej formie na TU80.

Tydzień po pierwszym ultra, a 3 tygodnie przed relacjonowanym tu biegiem Niepokorny Mnich (96 km, 4305 metrów przewyższeń) pospiesznie odbudowywałem formę. Ponieważ nastawiłem się na przygodę i zwiedzanie gór, bagatelizowałem ten bieg. Wyzwaniem była jesienna Łemkowyna Ultra Trail 150, natomiast setka po Pieninach miała być spacerkiem na granicy limitu czasowego. Więcej czasu spędziłem na poszukiwaniu aparatu do pstrykania widoków, niż potrzebnego sprzętu. Ale wróćmy do owego feralnego tygodnia, bo zakończył się on PECHEM NR 2. Wyskoczyłem z bratem na zakończenie sezonu bydgoskich morsów. Bałem się kąpieli w jeziorze, mając świeżo w pamięci bóle głowy, ale ciało wynagrodziło mi pobyt w zimnej wodzie endorfinkami - po zapaleniu zatok nie było śladu. Po wyjściu z wody ubrałem się, zrobiłem kilka pompek i postanowiłem rozgrzać się szybkim sprintem po lesie. Mknąc po ugniecionym mchu i n-ty raz rozmyślając nad sensem życia i radością płynącą z prostych i pozornie nieprzyjemnych czynności, straciłem na chwilę świadomość (pamiętam tylko odgłos chrupnięcia), a po sekundzie poczułem okropny ból przy kostce. Jakiś @#$%! korzeń sprytnie ukrył się pod mchem i postawił pod znakiem zapytania start w Szczawnicy.

Przez kolejny tydzień nie było mowy o bieganiu, mimo to opuchlizna nie zeszła (właściwie to została do teraz...). Gdy nieśmiało wybiegłem na pierwszą piątkę po wypadku, odnotowałem z ulgą, że odpowiednio spadając nie czuję bólu. Ból uaktywniał się przy zginaniu stopy w kierunku piszczela, czyli wtedy gdy wchodzę pod górę, natomiast przy zbiegach go nie czułem. Pomyślałem, że jak będę pamiętał, by za każdym razem poprawnie postawić stopę wchodząc pod górę, powinno się udać :)

Żeby nie przedłużać - skręcona kostka (czy coś tam innego obok) na 3 tygodnie przed biegiem była dużym pechem; o tym że długie biegi należy planować uświadomiłem sobie po lekturze "Szczęśliwi biegają ultra", ale muszę ze wstydem przyznać się do dwóch niewybaczalnych błędów:
GŁUPOTA NR 2: zamiast kupić baterie do czołówki (bieg startuje o 3 w nocy), kupiłem akumulatorki, naładowałem je, sprawdziłem że diodki świecą i odstawiłem na półkę - tydzień przed biegiem...
GŁUPOTA NR 3: buty do biegania w górach. Jako zwolennik naturalnego biegania i nie przepłacania za buty postanowiłem zabrać trailowe kłapcie z Lidla, w których pobiegłem Łemkowynę. Były to całkiem udane buty poza jednym mankamentem: zapiętka lewego buta była felernie wykonana (zagięta do wewnątrz) i po 50 km skrobania na Łemko zdarła mi z achillesa skórę do krwi. Przez tydzień odrywałem skarpetkę, zanim wpadłem na pomysł, że można nakleić plaster. I z takim remedium (pewnie zedrze znowu skórę, ale w biegu nie będę tego czuł, a potem nakleję plaster) spakowałem buty do plecaka.

Wyposażony w plan "zacząć lekko, a potem odpoczywać", czołówkę z niepewnymi akumulatorkami, felerne buty i jakąś maść przeciwbólową w razie gdyby kostka uniemożliwiała bieg stawiłem się na zbiórkę przed wyjazdem.

Jeden dzień wakacji

Lubię biegać ultra, ale nie po górach. Po górach lubię chodzić, podziwiać widoki. Może gdybym nie mieszkał na drugim końcu Polski, oswoiłbym się z nimi na tyle, by polubić dłuugie podejścia i szalone zbiegi. Jeśli jednak jedyna styczność z biegami górskimi to zawody ultra, na których czasem trzeba pocisnąć, żeby załapać się na metę w limicie, to już na długo przed finiszem nie lubię ani gór, ani biegania. Dlaczego zatem jeżdżę na takie biegi? Bo należę do najlepszej drużyny ultrasów pod słońcem - z Tomkiem, Michałem i Jarkiem vel Staszkiem nawet 8 godzin w aucie jest frajdą, a co dopiero wspólne sączenie piwka w gospodzie na dzień przed startem. Wyjazd z nimi przywołuje magię wycieczki klasowej.

Tak też było w piątek przed startem. Zakwaterowaliśmy się w domku z takim widokiem:

Idealna kwatera - urocze widoki, a start i meta biegu
100 metrów dalej, na lewym brzegu mostu

Wyskoczyliśmy na góralski obiad (nawet dla mnie znalazły się smaczne wegetariańskie placki ziemniaczane) :

Tomek & Staszek, złożyli śluby abstynenckie, więc pili oranżadę
Ja i Michał
Sielanka trwała godzinkę, później było już tylko gorzej :)

Po odebraniu pakietów startowych spotkaliśmy Jaromira z Karoliną (para z Gdyni, zazdrościmy im, że wspólnie dzielą pasję biegania, ale czasem nie :) i docisnęliśmy się pizzą. Jak się bawić, to na całego. Z Tomka i mnie pizza wyssała energię, Michałowi dodała sił.

Jak mi ktoś mówi, że od 25 lat nic się w Polsce nie zmieniło, to
niech mi pokaże choć 1 zdjęcie z czasów PRL z taką pizzą..

Jak grzeczni chłopcy, o 21.30 poszliśmy spać i w dobrych humorach wstaliśmy o drugiej.

Kostka, kostka i po kostce

Tuż przed startem Karolina robi nam zdjęcie:



Humory dopisują, oczekiwania różne: Michał i Staszek nie obijali się zimą i chcą powalczyć o dobre czasy, my z Tomkiem chcemy tylko skończyć, ja dodaję, że nie chcę się zajechać. Przyjechałem na 3-dniowe wakacje potruchtać po górach, zrobić mnóstwo ładnych zdjęć i wypić piwo na mecie. Jaromir debiutuje w górach, ale na maratonach pokazał na co go stać (ostatnio 3:16), więc zakładam, że będzie się ścigał z naszymi psami gończymi.

O 3 startujemy i po jakimś kilometrze truchtania przez Szczawnicę zaczynamy pierwsze podejście. Góry są tu jakieś inne niż w Beskidzie Niskim - wejście na szczyt rozciąga się na 10 kilometrów - przez bite dwie godziny niemal wyłącznie idziemy pod górę. Po jakichś 20 minutach moja czołówka zaczyna blednąć. Na podejściach ryzyko jest niskie z racji tempa, ale czasami zdarzają się zbiegi po kamieniach i ratuje mnie fakt, że to dopiero początek biegu, więc posuwam się w peletonie. Manewruję dzięki światłom innych biegaczy, ale wystarcza moment w półmroku, bym kopnął lewą nogą (tą ze skręconą kostką) w korzeń i po raz pierwszy zwijał się z bólu. Modlę się, żeby świt zastał nas nim zaczniemy zbieg. Moje modły zostają wysłuchane, ale i tak skręcam kostkę jeszcze raz na jakimś kamieniu. I kolejny raz w górnej partii gór, bo zapadnięcie się nogi w śniegu powoduje ból jak przy skręceniu. Spadam bezwładnie na bok, ktoś proponuje mi swoje kijki, żebym dokuśtykał do pierwszego punktu. Dziękuję mówiąc, że jakoś to rozbiegam i wracam do gry w stylu pirata z drewnianą nogą. W czasie długich biegów różne części ciała czasem bolą, ale dopóki się biegnie, ból się rozmywa i przypomina o sobie dopiero na mecie.

Po czwartym skręceniu (znowu zapadnięcie stopy w śniegu) ląduję po raz ostatni na ziemi. Stopa robi się tak opuchnięta, że rozpiera buta i usztywnia kostkę. Poluzowuję lekko sznurowadła i ku mojemu zdziwieniu epopeja z tą kontuzją schodzi ze sceny. Przede mną jeden z fajniejszych etapów biegu - mam jeszcze sporo sił, nakręca mnie euforia po cudownym "ozdrowieniu" stopy, słońce wreszcie wstało, więc czołówka wylądowała w plecaku i przede wszystkim mogę wreszcie biec, bo przekroczyłem szczyt. Spory kawałek trasy pokonuję obok Filipa i jego psa Komandosa. Dobrze wychowany psiak budzi dużo sympatii, najbardziej imponował mi jego spokój na trasie. Gdy biegliśmy obok jakiejś ogrodzonej posiadłości nagle wyleciały dwa ujadające psy, Komandos leniwie zerknął na nie, lekko odbił w drugą stronę, jakby nie chciał wdawać się w dyskusję z gówniarzami i popędził dalej do przodu z wywieszonym jęzorem.

Pamiątkowa fotografia, kiedyś wnukom opowiem,
że biegałem z Szarikiem
Na 30-stym kilometrze trasy wypada szczyt Niemcowa. Tutaj po raz pierwszy poczułem skutki braku planowania biegu i znajomości trasy. Czy naprawdę takim problemem było zapamiętanie tej mapki?



Byłem pewien, że na dole czeka punkt żywieniowy, podobnie jak po wcześniejszym zbiegu z Przechyby. Nie uzupełniłem wtedy płynu w bukłaku, bo wydawało mi się, że na tym co zostało spokojnie dotrę do kolejnego punktu. Nie sprawdziłem na mapie, że będzie to wymagało zdobycia dwóch gór, a odległość będzie o 10 km większa. Zamiast punktu żywieniowego na biegaczy czekało jakieś 7 km pod górę na otwartym terenie. Słońce wzeszło już na dobre i zaczęło zdrowo przypiekać, a ja wciąż biegłem w zestawie nocnym złożonym z dwóch koszulek i kurtki. Mimo, że rozcieńczyłem izotonik pół na pół z wodą, słodki płyn wywoływał odruch wymiotny. Marzyłem o zwykłej wodzie. W wyższej partii gór leżał jeszcze śnieg, okładałem nim twarz, ale nie odważyłem się jeść. Tomek nie miał oporów. W końcu nawet izotonik się skończył i w myślach przeklinałem tę górę. Wyobrażałem sobie, jak będę pisał na blogu, że jej nienawidzę - i oto nadszedł dzień zemsty ty góro ty :)

Do góry, do góry, aż czujesz wstręt,
a tam na górze jest taki zakręt,
a za zakrętem gór jeszcze więcej,
gdzie tu bieganie do k.. nędzy

Podratował mnie jeden z biegaczy, który miał wody pod dostatkiem i przez jakieś dwa kilometry pogrążyliśmy się w rozmowie. W ogóle na całym biegu spotkałem wielu biegaczy, z którymi nawiązałem jakby emocjonalną więź; wielokrotnie mijaliśmy się, czasem szliśmy kawałek razem, spotykaliśmy na punktach żywieniowych i witaliśmy jak starzy przyjaciele. Niedaleko przepaku w przełęczy Gromadzkiej szlak uraczył nas korytkiem, do którego spływała rurą zimna, ożywcza woda. Opiłem się jej na zapas i podbudowany dotarłem wreszcie na punkt.

Przez te buty byłem struty

Na miejscu miła niespodzianka, przy jednym ze stołów odpoczywa Jaromir i zdaje relację: Staszek cierpi z powodów żołądkowych, Michał zgodnie z przewidywaniami prze do przodu, a Tomka jeszcze nie widział. Plotki z trasy, zdawkowe informacje i przypuszczenia są ciekawym elementem biegów ultra. Czasami podnoszą na duchu, innym razem wlewają gorycz. Im dłużej biegniesz, tym bardziej irytują cię życzliwe odpowiedzi wolontariuszy czy turystów, którzy zapytani o dystans do kolejnego punktu uważają, że jak podadzą mniejszą wartość, to nie upadniesz na duchu. "To już blisko, za tym zakrętem, jakieś 800 metrów", słyszysz, a po 800 metrach okazuje się, że punkt jest kolejne 800 metrów dalej. Niby pestka, ale odarcie z nadziei mocno boli i podkopuje zaufanie. Irracjonalne, ale takie właśnie są ostatnie godziny ciężkiego biegu. Na ostatnich etapach biegów ultra powinni stać tylko doświadczeni wolontariusze, przyzwyczajeni do zmordowanych, rzucających bluzgi galerników. Radosne powitania i wdzięczność to domena pierwszej połówki i mety.

Na tym punkcie jest przepak, więc po ugaszeniu pragnienia wyciągam swoją tajną broń - kaszetti z chili i groszkiem. Mój organizm kiepsko przyjmuje chemię, więc nie zabieram na trasę żadnych żeli czy innych shotów. Zazwyczaj napełniam bukłak kompotem teściowej, wciskam do plecaka dwie czekolady z bakaliami, a na punktach żywieniowych szukam owoców i przede wszystkim warzywnych zup. Warzywny obiad z kaszą zapełnia żołądek złożonymi węglowodanami, skutecznie usuwa głód i nie odczuwam żadnych niedogodności wybiegając z pełnym brzuchem. Tym razem zamiast kompotu miałem rozcieńczony izotonik i to wystarczyło, żebym się "przecukrzył". Zamiast czekolady natomiast zabrałem kilka batonów chrupkowo-czekoladowych i nie żałowałem, bo nie ciążyły na żołądku.

Na przepaku uzupełniam bukłak samą wodą i po odpoczynku wychodzimy z Jaromirem o 10:45. Na podejściu jednak żegnamy się - wchodzenie pod górę jest moją piętą achillesową, którą staram się rekompensować szybkimi zbiegami. Kolejny punkt odżywczy jest za ok. 23 km, mapka pokazuje dwa szczyty po drodze, ale bez głębokich zbiegów i podejść. Po przebiegnięciu ok. 43 km szacuję przebycie tego odcinka na ok. 2 i pół godziny, zupełnie pomijając fakt, że jestem w górach i w rzeczywistości będę potrzebował godzinę więcej.

Z góry Wysokiej szlak zakręca na słowacką stronę i wreszcie jest trochę szybkiego biegu. Nie biegnie się już przyjemnie, ale też nie jestem jakoś specjalnie zmęczony. Limit czasowy wydaje się niezagrożony. Na przełęczy Korbalowa turyści odpowiadają już česť, pytają jakoś "skolka", ktoś z ekipy pilnującej przejścia przez jezdnię odpowiada 53. Acha - czyli do celu jeszcze 43.5 - tylko maratonik! Widząc przed sobą dłuższe podejście robię krótką przerwę na batona i picie. Gdy ruszam pod górę dochodzi wreszcie do świadomości znajomy ból, który narastał od jakiegoś czasu - pęka pęcherz na ciężko doświadczonej tego dnia lewej stopie. Nieprzemakalne lidlerki, które dotychczas dzielnie chroniły stopy na błocie, uskrobały w końcu lewą piętę i teraz działają przeciwko mnie.. Góra Korbalowa wygląda na mapce jak ząbek, ale na szlaku to 3 km podejścia, które muszę pokonywać stawiając całą stopę na wyprostowanej nodze (normalnie wchodziłbym na palcach z lekko ugiętymi nogami). A przede mną jeszcze 43 km - cały cholerny maraton...

C.D.N.