środa, 28 października 2015

Fiesta Łemkowyna

Die schönen Mädchen sind nicht schön. 
Die warmen Hände sind so kalt. 
Alle Uhren bleiben stehen. 
Lachen ist nicht mehr gesund, und bald...
Rammstein "Wo Bist Du"

- Dziesięć! Nine! Osiem! Seven! Sześć! Five! Cztery! Three! Dwa! One! Pooszlii!
I poszli, a raczej przetruchtali deptak, równo o północy i wkrótce skręcili na górski szlak. Trzystu, wśród nich ja. Tak się wleczemy z Tomkiem, że po pierwszym kilometrze zostajemy na końcu stawki.
- Zobacz, mieliśmy czas 10 minut na kilometr, w zeszłym roku dałoby to nam podium - zauważa i 
wybuchamy śmiechem.

Łemkowyna Ultra Trail - 150 kilometrów z Krynicy Zdrój do Komańczy, blisko 6 km przewyższeń - kolejny cel w biegowej podróży. Czy robię to dla siebie? Czy aż tak bardzo lubię bieganie, żeby doprowadzać organizm na skraj wytrzymałości? Co i komu chcę udowodnić? Co leży poza granicą niemożliwego? W tym momencie o tym nie myślę, jest przyjemnie, ciekawie, a wizja końca równie odległa co Boże Narodzenie. Wystartowałem, bo się zapisałem. Zapisałem się, bo po jakimś biegu poczułem się silny. Czy to ma znaczenie? Jestem tu, bo tego chciałem. Jesteśmy tu we czterech (TriCity Ultra) : Stasiu i Michał, dwa psy gończe, które dawno temu pognały do przodu oraz Tomek i ja, dwa parowozy, które docisną w swoim czasie.

Posuwamy się spokojnie, do pierwszego punktu żywieniowego zgodnie z planem - razem. Razem mamy dojść do kolejnego na czterdziestym ósmym kilometrze, ale przy zejściu ze stromej góry biegnę za szybko i nie czekam wystarczająco długo. Zostawiam Tomka, który wkrótce przeżywa najcięższy kryzys. Taki biegowy standard, gdy umysł głupieje na myśl o końcowych cyfrach na mecie. Co zapamiętam z biegu? Że popierdzielałem, zdychałem, ale dolałem do pieca i och ach jaki piękny wynik? Rok temu dobiegła do mety połowa ludzi, marzyłem byśmy ukończyli wszyscy razem, a być może mój przyjaciel zejdzie z trasy, bo ja będę kilka minut szybciej. Te myśli przyjdą później. Na razie jest moc i wyprzedzanie. Nadchodzi dzień.

Nie mam żadnych żeli, batonów ani innej chemii. Na punktach piję herbatę, zupę pomidorową, colę, jem herbatniki, pieczone ziemniaki, w bukłaku czysta woda. Jadę na spalaniu tłuszczowym. Pół roku temu narobiłem masę błędów i zostałem sponiewierany, ale odrobiłem lekcje i nie widzę zagrożeń. Błąd - wspinając się na Łysą Górę nie chce mi się zdejmować wiatrówki i doprowadzam do lekkiego przegrzania organizmu. Ponad godzinę zajmie mi dojście do siebie. Przynajmniej wiem co najbardziej wyciąga siły :)

80-ty kilometr, stacja Chyrowa, najtrudniejszy 80 km odcinek za mną. Dotankowuję bukłak colą, ruszam do baru po posiłek i nagle ktoś zaczepia mnie na schodkach. Zdezelowany Misiek pokazuje stopę topielca i prosi o pomoc w naklejeniu plastra. Okazuje się, że Stasiu postąpił podobnie jak ja i pognał do przodu, nie słysząc nawoływań Michała, który właśnie złapał zmorę biegaczy: ITBS (w skrócie łupie w kolanie, bo nie wytrzymał jakiś mięsień w dupie). Dla mnie wyścig się kończy, nie zostawię drugiego kolegi. To znaczy wtedy jeszcze liczę, że przeciągnę go poniżej 30 godzin, może dlatego tak ochoczo przystaję na wspólną kontynuację biegu, ale gdybym sobie przypomniał że mi ITBS nie pozwalał przebiec więcej niż 5km, to oszczędziłbym sobie późniejszego zawodu.

Przed nami dystans zeszłorocznego ŁUT70 i wydaje się, że to już bułka z masłem, tyle że w nogach mamy 80 km i jedną nieprzespaną noc, a za rogiem czai się kolejna i wciąż 70km przed nami. Zaczynam tracić złudzenia, że popędzę Michała - z ITBSem nie może zbiegać, ale pod górę też spowalnia. Się gnało na początku, się nie ma powera, sorry Misiu ale taka prawda, trzeba było na początku zamykać stawkę z Tomkiem i ze mną :) Zapada zmrok, mijają nas zawodnicy, których dawno temu zostawiłem z tyłu, czuję wewnętrzną złość, że nic nie mogę zrobić. Ale coraz częściej pojawiają się momenty, które sprawiają, że znika myślenie o biegu, mecie. Pierwszy taki moment: po zejściu z Cergowej przystaję by popatrzeć na tę piękną górę. Rok temu podziwiałem ją za dnia, teraz jest noc, niebo czyściutkie, zasłane gwiazdami, księżyc prawie w pełni. Na podłużnym szczycie góry błyskają co jakiś czas światełka - promienie latarek biegaczy, znak że walka ludzi z żywiołem trwa. Kilka kilometrów dalej, Iwonicz Zdrój, witają nas okrzyki z estrady, grupka wolontariuszy zachowuje się jak gwiazdy z Opola mające za publiczność dwóch, w porywach do czterech biegaczy. Jest chwila na ciepłą kawę, pączka, ciastka. Już nie biegnę, teraz świętuję! Jeden lubi przetańczyć noc w dyskotece, ja lubię przebiec noc w górach!

Chwile fiesty mieszają się z bezsilnością. Tempo jest dla mnie za wolne, zaczynam marznąć. Temperatura szybko spada, zrywa się silny wiatr. Zakładam wszystkie warstwy ubrań, łącznie z płaszczem przeciwdeszczowym. Michał każe mi biec samemu do stacji w Puławach. Tu kolejna impresja. Suniesz sam przez noc w sąsiedztwie mając tylko majestatyczne czarne szczyty i gdzieniegdzie wątłe światełka z okien domków, by w finale wejść w gwarny rozświetlony punkcik na ziemi. Małe kolorowe mrowisko w wielkiej ciemnej pustce. Stacja Puławy Górne, 121 km - to już standard na tym biegu, że witają mnie niezwykle przyjacielscy i pomocni wolontariusze. To tutaj serwują kultową zupę z dyni i imbiru. Jest ciepło, akumulatory ładuje spora grupa biegaczy. Wkrótce dociera Michał i gdy się wzmacniamy, do środka dziarsko wparowuje Tomek. Moment gdy nas dostrzega zapamiętam na zawsze, uśmiech rozlewa się mu po twarzy, a dłonie unoszą gdy krzyczy "Kogo ja tu widzę?!" Ulga i radość spływają na mnie, już wiem że wszyscy skończymy ten bieg.

Tomek zamierza zdrzemnąć się pół godziny, ja również podejmuję taką decyzję i coś jakby puszcza w głowie, bo zaczynam przysypiać na siedząco. Ale Misiek nie może się zatrzymywać, bo pół godziny bezruchu może go przygwoździć, więc musimy ruszać na ostatnią trzydziestkę. Pierwsze kilometry gdy wchodzimy polami pod górę są niemal mistycznym doznaniem. Niebo gwiaździste nade mną, wichura świszcze, a mimo to ciepło we mnie. Przez myśli przelatuje mi na okrągło obraz Frodo i Sama przemierzających Mordor. Byłem pewien, że taki obraz istnieje, ale złożyłem go z wielu innych, niemniej kruchość tych dwóch postaci w kapturach oddaje jak wtedy się czułem:



Przez kilka km idziemy pod górę otwartą przestrzenią, a później ok. 10 km szczytami. Na tych szczytach przeżywam poważny kryzys - gdyby nie potworne zimno, zasnąłbym. Zdaje mi się, że przysypiam gdy mrugam, czasem zarzuca mnie na bok. Krzaki układają się w postacie zwierząt, taśmy odblaskowe znaczące trasę w węże. Niebo nade mną płynie. Rozhulany wiatr przenika każdą szparę w ubraniu. Zejście, podejście, zimno, taśma, zejście, podejście, zimno, taśma... Jestem świadomy, że nie myślę racjonalnie gdy mieszam program komputerowy z trasą, ale nie potrafię naprowadzić umysłu na właściwe tory. Najgorsza jest świadomość, że taki stan będzie trwał jeszcze całe godziny! Michał mówi, żebym pił, ale woda z colą ciężko przechodzi przez gardło. Nagle coś mu się przestawia i rusza gwałtownie do przodu - idzie tak szybko, że muszę za nim truchtać. Szybsze tempo wreszcie mnie otrzeźwia, gdy nagle Michał mówi:
- Teraz będzie rzeźnia.

Zejście z Tokarni do ostatniego punktu. Na początku tak strome, w dodatku pokryte błotem, że z połowa ludzi się wywraca (w zeszłym roku sam zaliczyłem glebę). Jestem bez kijków, więc jedyna taktyka polega na zjeżdżaniu po błocie od drzewa do drzewa i machaniu rękami. Tak, teraz już senność zupełnie odchodzi. Wreszcie kończy się błoto. Biegnę, a wbite w trawę chorągiewki przewijają się niczym kadry filmu. Znowu jest ciepło. W przełęczy trwa walka z żywiołem - trzech zakapturzonych mężczyzn podtrzymuje prowiant na stoliku razem ze stolikiem. Zachęcają mnie bym usiadł w namiocie i schronił się przed wiatrem - faktycznie Misiek ze znokautowanym kolanem raczej z góry nie pobiegnie, więc mam trochę czasu :) Delektuję się kawą i czekoladą oglądając przedstawienie o polarnikach walczących z żywiołem. Wreszcie schodzi.. Tomek :) Razem z poznanym na trasie Kubą. Wkrótce ruszamy we czterech na ostatni 14-sto kilometrowy odcinek.

- A gdzie Misiek?
- Chyba został z tyłu.
- No to zrobimy to co on zawsze nam, zostawimy go :)
Jakby ktoś nie wiedział, to to był humor sytuacyjny. Do teraz gdy myślę o tej sytuacji automatycznie się uśmiecham. Szczególnie, że później Michał nam opowiedział, że pozostawiony sam w nocy w górach, w lesie,  czuł się jak pokarm dla niedźwiedzia :) Kilkanaście km przed metą czuję się, jakby było już po biegu. Owszem, trzeba dorobić te kilometry, ale organizm już odpoczywa. Do tego świta i choć wciąż cholernie wieje, rozwiewają się też resztki senności.

Na metę wpadam wyjątkowo niezajechany. Przypadkowo spełniło się moje marzenie o tym, żeby wybrać się na jakiś długi dystans i pokonać go bez dużego zmęczenia. Jest właśnie tak jak piszą w mundrych książkach: człowiek może biegać całymi dniami i nocami! Poza granicą naszych możliwości tkwią pokłady niedostępnej dotychczas energii. Sięgamy po nią, a gdy dochodzimy do kresu, znowu się odradzamy. Bieganie ultra, to bieganie głową, słabszy biegacz pokona lepszego, jeśli potrafi słuchać swojego organizmu, nie daje ponieść się euforii i regularnie uzupełnia płyny, zamiast uparcie ich odmawiać ;) Rok temu ten bieg wydawał się czymś nieosiągalnym, zwieńczeniem amatorskiej kariery ultrasa, ale wystarczyło dobrze się przygotować, zebrać doświadczenia i regularnie trenować, żeby doświadczyć go nie jako drogi przez mękę, ale prawdziwe święto biegaczy.