piątek, 19 grudnia 2008

Katharsis

Yes, yes, yes. Projekt skończony, ząb wyleczny, samochód naprawiony. Finisz tego roku zaliczam do najbardziej szalonych w życiu. Ale wreszcie nadeszło symboliczne zakończenie, można się wkońcu ogolić i zobaczyć jak urosło dziecko ;)

W niedzielę wyjeżdżamy na zasłużony urlop i wracamy w przyszłym roku. Tradycyjnie zabieram plecak pełen książek i zeszyty do opracowania nowych teorii, scenariuszy i konstrukcji programistycznych.

Pozdrawiam wszystkich 'n' czytelników, przy 'n<10' i póki co 'n ~ const' i życzę wesołych, zdrowych etc.

wtorek, 16 grudnia 2008

Natłok spraw

Ostatni tydzień potwierdził prawdziwość praw Murphy'ego. Miałem urwanie głowy, końcówka projektu (przedłużona o miesiąc), zaplanowana wizyta a tu nagle samochód "zdechł" i rozbolał mnie ząb. W natłoku spraw najwyższego priorytetu, ból zęba wysunął się na prowadzenie. Co za ironia - kiedy będę wspominał kiedyś ten czas, zapamiętam ważne projekty i umowy, tymczasem przez prawie tydzień głównym rozpraszaczem świadomości jest jakiś zapalony nerw.

Życie przypomina groteskę. Kreślimy wielkie plany, rozpatrujemy warianty, szacujemy ryzyko, tymczasem niepozorne zdarzenie potrafi wszystko zepsuć. Najpierw złorzeczyłem na złośliwość losu, ale po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać. Jak daleko w ten cały biznes zabrnąłem. Życie sprowadziło się do ciągłego wypisywania problemów i pokonywania ich. Sprawy, które wcześniej traktowałem jak zadania, stały się problemami do rozwiązania. Kiedy jeszcze byłem zwykłym pracownikiem, wyskoczenie do miasta i załatwienie kilku spraw traktowałem jak wyprawę. Coś się działo, jak jeszcze wyskoczyłem razem z kolegą, spędzaliśmy miło czas.

Jak poradzić sobie z natłokiem, często bezsensownych, ale koniecznych rzeczy do załatwienia? Zachodnia "szkoła" mówi - zamienić się w automat i bezrefleksyjnie je robić. Tylko jak długo? Na wschodzie powiedzą - zaakceptuj je, skoro są niezbędne nie dyskutuj, tylko ćwicz swoją cierpliwość jak ogrodnik z Okinawy.

Póki co moje podejście jest typowo zachodnie, pukam się w głowę, widząc jak wiele bzdur przedsiębiorca musi w Polsce robić zupełnie bez potrzeby. 4 księgi podatkowe (2 do vatu, kilometrówka, kpir), 3 przelewy do zusu, 2 przelewy podatkowe. Kiedyś robiłem to szybko i sprawnie, teraz tak tego nienawidzę, że przeciągam do ostatnich terminów. Siedzi we mnie ta cała złość na ten prymitywnie zorganizowany kraj, gdzie człowiek uczciwy gnębiony jest tysiącami przepisów, a złodziej bezczelnie nagina prawo i jest nietykalny.

Dlatego, że wszystko tu jest robione, byś niczego broń Boże nie próbował. Chcesz produkować ser pleśniowy i sprzedawać w lokalnych sklepach? No to załatw tysiąc pozwoleń od wszelakiej maści sanepidów, zbuduj laboratoria, zdobądź koncesje i prowadź księgowość. Nasze prawo tak pięknie brzmi, że na pewno po przejściu drogi przez mękę, będziesz produkował już tylko światowej klasy produkty. A jaka jest rzeczywistość? Na całą procedurę stać tylko wielkie przedsiębiorstwa, które potem mają kompletnie gdzieś przepisy. Weterynarz załatwiony? Ok, to już nie trzeba sprzątać chlewni, dolejmy trochę wody do mleka, spuśćmy ścieki do lokalnej rzeczki.

Nie mam pomysłu na zmianę swojego stanu. Buntuję się przeciwko głupocie naszego systemu, nie potrafię go zaakceptować. Kraje takie jak USA czy GB promują ludzi przedsiębiorczych - po prostu im nie przeszkadzają. Niestety kijem Wisły nie cofnę, jedyne wyjście to albo zaakceptować polską głupotę i pokornie piąć się do góry w jej ramach, albo wyjść bokiem. Ominąć to całe bagno i tworzyć to co się kocha, bez oglądania na otoczenie.

Jestem (nie)stety człowiekiem upartym. W tym co robię, podążam za swoim przeczuciem a nie wymaganiami potencjalnych klientów. Przez to szanse na sukces rynkowy mam mniejsze, ale często tych, którzy zakupili moje programy, udaje mi się przekonać do swoich wizji. Mógłbym zlecić prace księgowe do biura i nie przejmować się nimi, ale uważam je za tak bezsensowne przy moich paru fakturach miesięcznie, że na przekór tego nie zrobię. Dla mnie to to samo, jakby zrobić przepis, że co miesiąc masz napisać ręcznie 1000 razy "dupa", ale żeby nie tracić czasu, wynajmij biuro, które zrobi to za ciebie, jedynie za 150 zł miesięcznie. Po kiego chuja się pytam?? Sam siebie niestety.

No i tak póki co trwam z tym moim problemem. Nie chcę się stąd wyprowadzać, za bardzo lubię swoje małe ojczyzny, rodzinę i zabytki. Chciałbym tylko wypisać się z "mojego" państwa, bo nie widzę już szans na zmianę za mojego życia. A na wejście w szarą strefę póki co nie mam jaj. Zły jestem na siebie z tego powodu, chętnie zarobiłbym pierwszy milion uczciwą pracą na czarno i potem się "zalegalizował" i pierdoły zlecił prawnikom. Bo tylko bogatych Polaków stać na uwolnienie się z biurokratycznej tamy.

piątek, 12 grudnia 2008

Ideały

W dzisiejszych czasach wszechobecnego relatywizmu, podchodzimy obojętnie do kwestii, które rozpalały naszych przodków. Jeszcze w wieku nastoletnim wierzymy w wielkie miłości, przeżywamy głębokie duchowe rozterki. Później życie brutalnie odziera nas ze złudzeń i kwitujemy pustym śmiechem młodzieńcze marzenia.

Panuje obecnie pogląd, że ludzie są na tyle podobni wewnętrznie, że można z duża dozą prawdopodobieństwa przewidzieć statystycznie ich zachowanie. Wielka miłość na całe życie? Maksymalnie 3-4 lata burzy hormonów, potem związek się wypali/rozpadnie albo partnerzy stają się przyjaciółmi. Modlitwa o chorych? Nie pomaga. Zrobiono kilka badań, z których wynikło, że modlitwa nie ma żadnego wpływu, a może mieć nawet negatywny, ponieważ kiedy chory widzi, że się za niego modlą, myśli że jest już jedną nogą w grobie i się poddaje. Dobroć, przyjaźń? To tylko zabezpieczanie swoich genów i inwestycja w odwzajemnienie. Święte życie? Nie rozśmieszajcie mnie, to tylko mieszanka genów, kiedyś człowiek stworzy drugiego człowieka z cząsteczek organicznych, więc gdzie tu Bóg? Jak zarodek, którego możemy "wyprodukować" w laboratorium może mieć duszę, jeśli za chwilę się podzieli i urodzą się dwa bliźniaki?

Przeniknięci takim myśleniem (każda epoka ma swoją główną myśl, którą wyznają ludzie), odrzucamy dawne spojrzenie na życie. Ceną modelowania rzeczywistości i odrzucenia duchowości, będącej intuicyjnym szukaniem prawdy w świecie, jest powszechne nieszczęście. Wielu ludzi napędza praca, tylko w niej znajdują radość, będącą faktycznie ucieczką przed nieszczęściem. Czy na pewno sceptyczne podejście jest prawdziwe? Odwróćmy powyższe stwierdzenia:

1. Wielka miłość na całe życie. Oczywiście, że istnieje, dowiedziono tego empirycznie - miliony małżonków przeżyło, ciesząc się wyłącznie sobą, całe życie. Ich świadectwa znajdziemy w tonach pamiętników i wspomnień. To że obecnie w kwestii miłości najwięcej do powiedzenia mają single czy rozwiedzeni (zazwyczaj nadaktywni zawodowo..) nie znaczy, że ich model jest jedyny.

2. Próba naukowego dowiedzenia praktyk religijnych jest niedorzeczna. Jeśli zakładamy, że Bóg jest wszechmocny, to próba "złapania" go na eksperyment jest śmieszna. Gdybyśmy wykryli wpływ modlitwy na chorych, to byłoby to nowe odkrycie fizyczne/biologiczne a nie dowód obecności Boga. Paradoksalnie nie potwierdzenie żadnego wpływu modlitwy, zostawia nadzieję na jej działanie. Choć to koronny przykład dla racjonalistów na absurdalność wiary (jeśli nie działa modlitwa do krasnoludków, tym lepiej dla niej), nie mieszałbym pojęcia Boga Stwórcy i bytów, którym przypisujemy atrybuty czysto fizyczne.

Zakładając istnienie Boga wszechmocnego, nie możemy zakładać dodatkowo, że będzie się stosował do praw przyrody. Skąd się prawa fizyczne wzięły? Wyłącznie z eksperymentów: zrzucając jabłko z drzewa, zawsze obserwujemy jak ono spada. Człowiek zbudował zatem teorię, która pasuje do tego co widzi. Przypuśćmy, że pewnego dnia Bóg zrobił nam psikusa i jabłko pofrunęło do nieba. Co robi naukowiec? Powtarza eksperyment. Ale teraz już za każdym razem jabłko spada. Po wykonaniu 10000 pomiarów jabłko, które wyfrunęło w kosmos staje się błędem statystycznym, może go nigdy nie było? To nie mogło się wydarzyć, na pewno coś mi się przywidziało. Podobnie z modlitwą za chorych - może nie działać dla całego szpitala, a może pomóc tam, gdzie nikt się nie spodziewa.

Wystarczy jedno cudowne uzdrowienie, by mieć podstawy do wiary w jego wystąpienie, natomiast nie można dorzucać Boga do modeli statystycznych!

3. Samolubne geny. W myśl obecnych teorii, robiąc cokolwiek dobrego, liczymy na odwzajemnienie pomocy lub chcemy się lepiej poczuć (jacy to dobrzy jesteśmy). Argumenty naukowe bywają równie mocno naciągane jak religijne. Definicja takiej pomocy opiera się bowiem na popularnym, ale fałszywym poglądzie, że człowiek dobry poświęca swoje życie na pomoc innym. Człowiek szczęśliwy nie potrzebuje dokładać sobie szczęścia (nie mylmy go z przyjemnością). On tym szczęściem obdarowuje innych, natomiast nie zmusza się do ulegania zachciankom nieszczęśliwego.

Jednym z podstawowych punktów terapii AA, jest pozostawienie uzależnionego jego własnemu losowi - jeśli nie chce przestać pić, to niech pije. Fałszywie pojęta dobroć wymaga wyciągania go z każdego problemu, w który przez picie się pakuje. Lekcja jaką chory wyciąga jest prosta - jak masz problem napij się, ktoś go za ciebie rozwiąże a ty jeszcze się fajnie poczujesz. Określenia dobry-zły nie pasują ani do człowieka, który mówi: niszczysz swoje życie piciem, mojego ci zniszczyć nie dam, ani do tego, który znosi cierpienie z naiwną wiarą, że ono kiedyś minie.

4. Pojęcie duszy jest ideą, którą inaczej widzi się w różnych epokach i kulturach. To, że przyjmujemy podział na materię i ducha jest wynikiem naszej wiary. Dlaczego np. rozpatrujemy atom, jako pojedynczą cząstkę o pewnych własnościach? Czy kiedy myślimy kwiat, widzimy jego kielich, płatki czy całą roślinę od korzenia? Może sama budowa atomu i jego powiązania z innymi cząstkami determinuje, że są zdolne do tworzenia życia inteligentnego? A może atom jest bytem duchowym? Nasza wiedza o rzeczywistości jest niewielka, co epokę dochodzi do rewolucyjnych odkryć. Warto je zgłębiać, odnosić do filozofii i religii, natomiast nie powinniśmy używać nauki do przekraczania granic etycznych, które kształtowały się przez całe istnienie gatunku ludzkiego.

Jakie wnioski płyną z całego tego wywodu? Przede wszystkim w naszym życiu wszystko jest możliwe. Jeśli wierzysz w jakąś ideę i ją zrealizujesz w swoim życiu, udowodnisz, że jest prawdziwa. Jeśli ktoś inny wierzy w coś zupełnie odwrotnego i również to wypełni, udowodni, że idea przeciwna też jest prawdziwa :) Na siłę próbujemy znaleźć coś uniwersalnego, niezmienialnego, czego moglibyśmy się przez całe życie trzymać. Zauważmy, że idea Boga nieskończonego zawiera w sobie wszelkie możliwości, obudowanie go modelem jest bez sensu.

Etyka wyrosła z bardzo długiego procesu empirycznego i trzymając się niej, statystycznie zwiększamy prawdopodobieństwo dobrego życia. Jesteśmy jednak indywidualnym bytem i sami definiujemy swoje życiowe cele, które się wciąż zmieniają. Nie ma sensu podążać za tłumem i wyznawać tę samą ideologię, jeśli wewnętrznie się z nią nie zgadzamy. Wiem, że są ludzie idealnie dopasowani do ustroju komunistycznego, którzy byliby w nim szczęśliwi, jednak narzucenie go pozostałym zawsze kończy się tragicznie. Podobnie niektórzy świetnie czują się w ortodoksji katolickiej, niestety rozciągnięcie jej na całą populację kończy się podobnie jak rządy komunistów.

wtorek, 9 grudnia 2008

Dalej w polu

Ciągle kończę projekt, ostatnio po nocach. W dodatku Fortuna postanowiła dołożyć mi atrakcji i samochód rano nie odpalił. Podejrzewam akumulator, te nowoczesne samochody zalewają nas tysiącem głupich alarmów, które w dodatku przy niskiej mocy wariują. Po ciężkich bojach udało mi się go wyciągnąć i nawet żarówkę wymieniłem (co w tym modelu jest tak skomplikowane, że większość ludzi jeździ z tym do ASO..). W moim poprzednim "pełnoletnim" dieselku wszystko było proste, coś się skręciło, wykręciło czy wymieniło śrubkę i działało. Odwołałem ważną wizytę, wracam do domu a tu prąd do 17 wyłączony.

W takich sytuacjach widzimy prawdziwego siebie. Termin przekroczony o miesiąc, stres, masa spraw do załatwienia przed końcem roku, a tu samochód i komputer uziemniony. Rzuciłem paroma maciami, wyciągnąłem zeszyt i jak za dawnych czasów zacząłem spisywać pomysły. Ostatecznie urodziło mi się kilka i zajmę się nimi jak tylko skończę najpilniejsze sprawy.

Po ostatnich doświadczeniach upewniłem się w swoim rosyjskim patrzeniu na technikę (w samochody w szczególności): "czego nie ma, to się nie zepsuje".

Tymczasem wracam do cięcia dialogów, kres już na horyzoncie.

czwartek, 4 grudnia 2008

Etapy budowy kariery

Spotkaliśmy się dziś ze wspólnikiem, by omówić ostatni etap prac nad projektem. Włączyliśmy grę i wymieniliśmy uwagi, jak wiele możnaby jeszcze zrobić, żeby była lepsza. Więcej animacji, więcej komentarzy, gęstsze ferowanie dźwięków. Niestety, w tym projekcie zdobytych doświadczeń już nie wykorzystamy.

Moja filozofia jest prosta: choć proces tworzenia bywa pasjonujący, najważniejsze jest ukończenie dzieła. Będąc dzieckiem zabierałem się za setki przedsięwzięć, malowałem, rzeźbiłem, wymyślałem gry, rysowałem komiksy i pisałem powieści. Zdecydowaną większość z nich zamykałem po kilku stronach czy maźnięciach farbą. Najpierw wyobrażałem sobie, jakie super to będzie, potem z każdą mijającą godziną/dniem obserwowałem, jak moje umiejętności przegrywają z piękną wizją. Na szczęście skończyłem na tyle dużo prac, by wynieść ważną lekcję: daj z siebie wszystko, ile jesteś w stanie zrobić w danym czasie i ukończ dzieło. Jeśli bije z niego twoja pasja, znajdą się ludzie, którym się ono spodoba.

Nie podchodzę do tej nauki dogmatycznie - niejednokrotnie, gdy wchodziłem w zupełnie nową dziedzinę, pierwsze projekty były z góry spisane na straty i po jakimś czasie musiałem zaczynać je od nowa. Ich celem było nauczenie podstaw. Jednak jeśli już wiem co robię, za wszelką cenę doprowadzam to do końca, nawet jeśli efekt razi profesjonalistów.

Nim założyłem firmę, pracowałem w pewnym wydawnictwie. Nie dane było mi tam spełniać swoich ambicji twórczych, więc odszedłem. Z podobnych powodów (dodajmy jeszcze niską płacę i brak stałej umowy, ale kto by wchodził w takie szczegóły ;) odszedł w tym samym czasie kolega. Każdy z nas na własną rękę postanowił robić samemu gry. Jemu towarzyszył bardzo dobry grafik, ja byłem sam. Rozsadzała mnie motywacja i przez kilka miesięcy siedziałem dzień w dzień nad pierwszym tytułem, który wykonałem całkowicie (poza muzyką) sam. Chciałem zrobić grę przygodową, zawierającą wszystkie gatunki mniejszych gier, które lubię i sprzedać do gazetki dla dzieci. Koledzy obrali inną drogę: postanowili wykonać grę życia, zebrali wszystkie tytuły, które wpłynęły na ich życie i przez czas, w którym zrobiłem swoją grę, tworzyli scenariusz.

Kiedy skończyłem, spotkałem się z nimi i dołączyłem do ich drużyny. Zostałem narzędziowcem i wskoczyłem w wir pracy. Jednak różnice w podejściach sprawiły, że współpraca się nie pogłębiła: wykonałem co potrzeba i potem się tylko konsultowaliśmy. Po 8 miesiącach złożyli pierwszą planszę (moja gra powstała w niecałe 4 miesiące) z zakładanych 60-ciu. Według mnie była świetna. Wiele nowatorskich pomysłów, szczegóły dopracowane do perfekcji. Niestety autorowi ciągle w niej coś nie pasowało i wkońcu ją wyrzucił i postanowił przenieść na inną technologię graficzną. Nad każdą postacią, planszą siedzieli tygodniami i wielokrotnie ją ulepszali. Po ok. 2,5 roku wstrzymali projekt i poszli do pracy. Do projektu planują wrócić. Nie wiem czy im się uda, wierzę że tak, bo w wielu sprawach otarli się o ideał.

Historia mojej pierwszej gry również nie była usłana różami. Przez rok nikt nie chciał jej kupić, wkońcu udało się sprzedać do magazynu dla dzieci za 1000 zł :) Miałem już trochę zleceń, więc byłem szczęśliwy, że wreszcie wyłącznie moje dzieło ukaże się w całej Polsce. Finansowo klapa, ale doświadczenia i fakt zaistnienia (powoływanie się na ten tytuł dało mi później kilka kontraktów, przyczyniło się do dotacji) przyniosły duże profity. Co ciekawe do dziś otrzymuję maile od rodziców, których dzieci uwielbiają tę grę i proszą o pomoc w przejściu którejś z plansz. Kiedy czasem włączam grę, czuję gdzieś tego ducha radości twórczej. Może to piękne momenty prac nad nią, może coś w niej jest. Na pewno nie ma w niej potencjału marketingowego, wszystkie maile do wydawców i magazynów zbywane są milczeniem :)

Po pierwszej grze robiłem kolejne (cały czas koledzy pracowali nad swoją grą życia). Drugi większy program (kilka zrobiłem pomiędzy, ale to były małe produkcje) zainteresował wielu ludzi. Zająłem się nieeksploatowaną dziedziną i sporo ludzi chciało go kupić. Wszedłem w spółkę z drugim twórcą i handlowcem i założyliśmy wydawnictwo. Niestety, mimo że program wspiął się na TOP-listy kilku sklepów internetowych, nieuczciwość wielu hurtowni (produkowaliśmy towar, wystawialiśmy im faktury, wysyłaliśmy towar, płaciliśmy za "zyski" podatki, ale nie otrzymaliśmy pieniędzy) położyła naszą działalność. Rozwiązaliśmy wydawnictwo i zostaliśmy sami z grafikiem.

Ukończyliśmy kolejny program, widzieliśmy już, że szukając tylko w Polsce, nie mamy szans na przetrwanie. Pokazywaliśmy nasze programy dzieciom, które były zafascynowane, ale żaden wydawca nie widział w tym zysków. Zaczęliśmy szukać wydawców za granicą i coś ruszyło. Nasi wschodni i południowi sąsiedzi zaryzykowali, programy znalazły nabywców, którym się spodobały i przyszły kolejne zlecenia. Specyfika naszych gier jest taka, że musimy sprzedać 3-4 licencje, żeby zarobić na tytule, więc nadal musimy rozbudować bazę. Znalazła się wreszcie i w Polsce firma, która wyłożyła spore pieniądze i bardzo nam zaufała. Obecny projekt kończymy dla nich. Jeśli mam porównywać jego rozmiar do poprzednich 3 gier, które robiłem, to pod każdym względem bije je na głowę. A mimo to widzimy, jak wiele jeszcze musimy się nauczyć.

W czasie w którym koledzy pracowali nad wielką grą, której nie podołali, my zrobiliśmy 3 i pół gry, nie licząc 3 tytułów, przy których współpracowałem. Obecnie kończymy 2 duże gry, które można śmiało porównywać ze średniobudżetowymi produkcjami, tworzonymi w kilkukrotnie większych zespołach. Gdybym zarzucił pierwszą, z której śmieją się profesjonalni graficy, nie zrobiłbym kolejnych. Pierwsze "Tytusy", "Jonki" czy "Kajtki Majtki" (komiksy Chmielewskiego, Pawel i Christy), wyglądały jak spod ręki dziecka, a mimo to jako mały chłopiec je uwielbiałem.

Żeby zbudować katedrę, trzeba najpierw postawić kilka szop, domków i kamienic. Trzeba też mierzyć wyżej po każdej budowli. Dziś kończymy 2 duże tytuły, potem przyjdzie dłuższy czas poszukiwania licencjobiorców i wydawców. Kiedy naładujemy baterie na kolejną grę, zrobimy ją lepszą i ciekawszą. A w 2015 roku bajkę dla dzieci, która pojawi się w kinach całego świata.

środa, 3 grudnia 2008

Planowanie

Zakładałem pisanie jednego posta na każdy dzień pracy, uzupełniając ewentualne luki w weekendy. Założenie pozostawiam dalej, najważniejsza przy każdym przedsięwzięciu jest konsekwencja i wytrwałość. Ale czasem muszę zrobić wyjątki - jak w tym tygodniu. Kończę już projekt trzeci tydzień i znowu zanosi się na zajęcie kolejnego.

Wziąłem na swoje barki za dużo pracy. Każdy kolejny projekt chcę robić w każdej dziedzinie lepszy - lepsze udźwiękowienie, lepszy scenariusz, lepsze dialogi, lepsza grafika, lepsze oprogramowanie, dłuższa zabawa użytkownika z programem. Początkowy rozmach był za duży, czas na projekt wydawał się obszerny, tymczasem wiele cennych dni zmarnowałem na nieistotne szczegóły.

Z jakości programu jestem zadowolony, z procesu wykonania nie. Zbyt chaotyczna, poboczne zajęcia ciągle rozpraszały uwagę. Przyjdzie czas na rzetelną analizę sposobu pracy i zmiany.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Sposób na stres

Przez wakacje miałem okazję poczytać pare książek u teściów. Żywoty świętych, pamiętniki z obozów koncentracyjnych, biologia ewolucyjna i ciągnik c330. Tematy, których nigdy nie zgłębiałem, nie zastanawiałem się nawet nad kupowaniem książek im poświęconym.

Ponieważ nadal terminaż mam bardzo napięty, nie będę się rozwodził nad przydatnością poznawania pozornie nie interesujących nas zagadnień. Opiszę krótko niezwykle cenną wskazówkę z książki o biologii.

Większość mechanizmów naszego organizmu dzielimy z innymi zwierzętami. Stres występuje już u owadów, np. pszczoły zamknięte w słoiku z nektarem giną z głodu, bo stres blokuje ich normalne zachowanie. Podobnie myszy giną od stresu w spichrzu pełnym ziaren. Stres mimo że dokuczliwy, ma ogromne znaczenie przy unikaniu zagrożenia. Nim człowiek zbudował bezpieczną cywilizację, narażony był na pożarcie, napad innej grupy. Wtedy w niebezpiecznej sytuacji stres często ratował mu tyłek. Wytłumaczę to na przykładzie królika.

Królik buszuje po łące, nagle dostrzega niebezpieczeństwo (zbliża się myśliwy). Stres blokuje wszystkie jego ruchy, wyostrza zmysły i skupia całkowicie uwagę na zagrożeniu. Unieruchomiony zwraca mniejszą uwagę (napastnik szybciej dostrzeże poruszenie niż obiekt). Myśliwy zbliża się, królik czeka, czeka i nagle podrywa się do szalonego biegu, zaskakując łowcę, który nie spodziewał się spotkać królika i nie zdążył nawet zareagować. Reakcja zwierzęcia jest tak gwałtowna, że szybko się oddaliło i uratowało życie, jednak będąc już wystarczająco daleko, nadal biegnie.

Na pierwszy rzut oka, mogłoby się wydawać że biegnie, ponieważ chce mieć większą pewność bezpieczeństwa i kolejne kilkaset metrów mu ją gwarantuje. Tymczasem jest inaczej: królik już wie, że jest bezpieczny, jednak poziom hormonów stresu w jego krwi jest tak wysoki, że należy go natychmiast rozładować - inaczej będą rozkładane w całym organizmie, niszcząc tkanki żołądka czy serca. Czyli: najpierw stres blokuje (jest szansa, że nie królik pozostanie niezauważony), wyostrza całkowicie uwagę na zagrożeniu i daje wielkiego kopa, kiedy trzeba zadziałać (gwałtowna ucieczka). Ale potem trzeba stres wybiegać, ponieważ nagromadzenie stresu jest zgubne dla organizmu.

Tę bardzo praktyczną naukę wyciągnąłem i zapamiętałem z książki o biologii. Każdy stres musi być natychmiast rozładowany wysiłkiem fizycznym. Chomiki w klatkach biegają w kółku nie z nudów, ale by rozładować stres i zachować organizm w zdrowiu. Kiedy w klatce przebywa stado chomików, ustala się między nimi hierarchia. Osobniki z samego dołu biegają prawie non-stop, podczas gdy boss drzemie najedzony i nie biega nigdy. Poziom stresu gryzoni bada się w ciekawy sposób: osobniki uśmierca się na koniec eksperymentu i bada ilość wrzodów w żołądku.

Co więcej, nie można odwlekać rozładowania stresu np. do wieczora. Większość ludzi myśli tak: stresuję się przez 8 godzin pracy, ale potem pójdę na basen się zresetować. Częściowo przyniesie to ulgę, ale hormony stresu są we krwi krótko po stresującym zdarzeniu, potem wnikają w organy i niszczą je. Dlatego wysiłek musi być natychmiastowy i warto znaleźć sposób na intensywne, męczące ćwiczenia.

sobota, 29 listopada 2008

Końcówka projektu

Ostatnio wpisy są krótsze a w piątek nie miałem nawet czasu na napisanie żadnego. Kończę duży projekt i nie mam sił napisać cokolwiek sensownego. Pisanie przychodzi mi z trudem, liczę że poprzez ten blog poprawię styl i systematyczność. Byłyby to bardzo duże korzyści.

Nie reklamuję bloga, ani nie poszukuję innych partnerów do podlinkowania. Dodałem Appa, bo dzięki niemu wkońcu zacząłem pisać. Nie sądzę jednak, żeby moje przemyślenia zainteresowały szerszą grupę ludzi. Mimo to chciałbym, aby komuś informacje z bloga się przydały czy skłoniły do innego spojrzenia na życie.

Dzisiaj każdy coś pisze. I dobrze - ponoć pisanie dziennika wydłuża życie (choć sam nie wiem czy pisanie to konsekwencja aktywnego życia, czy jednak codzienne skupienie się i sklecenie kilku zdań konserwuje mózg). Pewnie jedno i drugie, tudzież dla jednych jedno, dla drugich drugie :)

Ze swojej strony mam jeszcze pare tysięcy ciekawych tematów, które chciałbym zamieścić. Liczę, że z czasem nauczę się wyrazić je przejrzyściej i ciekawiej.

czwartek, 27 listopada 2008

Rozumienie

Kiedy mówimy, że coś rozumiemy, zdaje nam się, że posiedliśmy o tym pełną wiedzę. 2+2? Proste: 4. Czego tu można nie rozumieć? Jak działa silnik? Wybuch mieszanki przepycha tłok i wał korbowy wykonuje obrót. Pytasz się mnie czemu jabłko spada? Przyciąga je Ziemia. Ja zagrać a-moll na gitarze? O tak. A tak "House of the rising sun".

Czym faktycznie jest rozumienie? Kolejne słowo-symbol, które każdy interpretuje na swój sposób? Rozumiem - zetknąłem się z czymś tak wiele razy, że operuję tym w myślach i przewiduję jak to się zachowa. Rozumiem - widzę w wyobraźni jak to działa. Sama definicja nie wystarcza. Rozumienie to stan umysłu, jeszcze precyzyjniej: części naszego ciała. Tak jak zakochanie, głód czy zmęczenie.

Miałem kilka snów, w których ogarnął mnie wszechobecny stan zrozumienia. Czułem, jakbym rozumiał Wszechświat. Co ciekawe nic nie pamiętam z tych snów, poza uczuciem rozumienia. Nie wstałem i nie powiedziałem "eureka! widzę świat wyraźniej". Uaktywnił się jakiś płat mózgu i przeżyłem stan zrozumienia, mimo że nad niczym nie skupiłem uwagi. Łatwiej mi z tą wiedzą zrozumieć (!) "jasnowidza", który spotkał Boga po drugiej stronie i w jednej chwili pojął prawa Wszechświata. Niekoniecznie zmyśla, może opisuje tylko co czuł i w co wierzy.

Dawni uczeni świetnie "rozumieli" prawa kosmosu, wszak przewidywali położenia planet i zaćmienia Słońca. My świetnie znamy swój fach, rozumiemy jak ugryźć to co jemy, więc po co rewidować swą wiedzę? Po co szukać haków i poddawać kompetencje w zwątpienie? Co prawda może pojawić się jakiś Kopernik, który powie że to jednak Ziemia krąży wokół Słońca, ale większość z nas nie dopuści jego słów.

W dwóch powiedzeniach streszcza się mój pogląd na świat: "memento mori" i "wiem, że nic nie wiem". Kiedyś budowałem iluzje, trzymałem się nich kurczowo i popadałem w smutek, kiedy traciłem w nie wiarę. Potem zacząłem zaprzeczać wszystkiemu, w każdej teorii szukałem dziury i redukowałem do nicości. Dziś rozkładam ręce i przyznaję, że nic nie pojmuję. I z tym mi dobrze :)

środa, 26 listopada 2008

O czym pomyśleć przed podjęciem decyzji

W ostatnich wpisach nie poruszam tematów bezpośrednio związanych z prowadzeniem działalności. Chcę najpierw uporządkować wiedzę o człowieczeństwie. Dopiero po uświadomieniu własnych ograniczeń i pragnień, człowiek w pełni podejmuje decyzje. U podstaw większości poważnych aktywności, leżą bardzo często grzechy główne. Jeśli nie zauważymy w porę czym się kierujemy, efekty będą mizerne a nawet jeśli cel zostanie zrealizowany, nie będziemy szczęśliwi.

Mężczyzna wchodzący w związek z kobietą dla regularnego seksu, kobieta wychodząca za mężczyznę z wyrachowania (bogaty, dobrze rokuje itd.), zakładanie firmy dla zysku za wszelką cenę, wstąpienie do seminarium jako ucieczka przed niepewnością świata. To kilka przykładów wielkich życiowych decyzji, w których ludzie kierują się grzechami. Pójście na łatwiznę zazwyczaj kończy się tak: pożądanie szybko się wypala i facet kombinuje jak znaleźć kolejną "samicę". Kobieta nie czuje że "żyje", zdradza "sponsora", wdaje w walki o majątek z jego rodziną i poszukuje kolejnych opiekunów. Biznesmen traci kooperantów, którzy nie odnoszą korzyści we współpracy z nim, szuka szybkich i łatwych zarobków, które coraz częściej widzi w nielegalnych interesach i hazardzie. Wygodny ksiądz nie jest autorytetem dla wiernych, obwinia otoczenie o nierozumienie jego problemów, przecież poddał się całkowicie hierarchii i należy mu się uwaga.

Ważne życiowe decyzje jak związek, założenie firmy, wymagają głębokiej refleksji, czego oczekujemy i co możemy wnieść w przedsięwzięcie. Powinny być ukoronowaniem dotychczasowej drogi i wstępem do poważnych, bardziej odpowiedzialnych etapów a nie ślepą ucieczką przed życiem.

wtorek, 25 listopada 2008

Myślenie, przydatność

Pisałem wczoraj o korzyściach płynących z poznawania matematyki: znajdujemy odpowiedzi na pozornie nierozwiązywalne problemy ("ujemne" jabłka, wiedza o nieskończonej liczbie elementów), patrzymy uniwersalnie na szczegółowe zagadnienia i potrafimy przenosić zależności na wyższe poziomy.

Nasz język wykształcił wiele słów, określających zbiory: gatunki, rodzaje, klasy, obiekty, rzędy, kolekcje, rodziny etc. We wszystkich naukach każdy nowo odkryty obiekt otrzymuje nazwę. Nazwanie daje nam władzę nad zjawiskiem/przedmiotem - możemy go opisać, zmierzyć, zważyć i poszukać przepis na przyrządzenie. Z drugiej strony wpadamy w pułapkę upraszczania.

Słowo jest jedynie symbolem, zmiennym w czasie i wyobrażanym przez każdego w inny sposób. Będąc dzieckiem nie znamy wielu słów, postrzegamy naturę jako całość. Dziecko wracające z łąki opisze, że widziało wysokie zielone trawy, kolorowe kwiaty, fioletowe owoce a w tle pięknie śpiewały ptaki i świerszcze. Student biologii wymieni gatunki traw, patrząc na świerszcza przypomni sobie przekrój owada i budowę jego organów. Nie zobaczy całości, jedynie statystycznie prawie takie same obiekty, rozłożone zależnie od nawodnienia, nasłonecznienia i krowich placków.

Spójrzmy na nasze mieszkania - wypełniają je masowe, coraz prostsze obiekty. Geometryczne meble, jednolite materiały (szkło, metal, plastik) wypierają drewno. Kiedy wszystko upraszczamy, zaczynamy popadać w nihilizm. Nim zgłębiono więcej tajemnic atomu, wielu postrzegało świat jako zderzające się ze sobą "kuleczki", teraz schodzi się niżej, np. do strun. Poszukujemy jednej podstawowej cząstki, która wyjaśni wszystko i łapiemy się na tym, że szukamy nicości.

Kiedy ludzie nie znali nauki, żyli zgodnie z naturą. Rolnik szedł na pole z sierpem, choć znacznie szybciej skosiłby zboże kosą. Ważniejsze od wydajności było celebrowanie pracy, świąt, nie zmarnowanie żadnego kłosa. Dziś wyznacznikiem pracy jest zysk: policz ile skosisz dziennie, ile wyciągniesz z hektara i ile możesz zmarnować, żeby zysk był najwyższy. Nie zanosi się, abyśmy wrócili do dawnych czasów, natomiast możemy sobie bardzo pomóc, jeśli uwolnimy się od myślenia czysto ekonomicznego.

Z wydajnością wiąże się bardzo ważna cecha naszego umysłu: poczucie bycia potrzebnym. Jeśli pracuję gorzej niż inni, czuję się niepotrzebny. Jeśli nie widzę sensu w tym co robię, czuję się nieprzydatny dla społeczeństwa. Żyłem sobie na paru hektarach, miałem co jeść, nie myślałem o brnięciu do przodu. Dziś wytyka się mnie palcami, gdyż stosuję archaiczne narzędzia, wyciągam z hektara 2 razy mniej niż sąsiad. Przestaję być akceptowany, bo nie płacę tak wysokich podatków, jak miastowi.

Człowiek, który czuje się niepotrzebny, popada w smutek i często depresję. Możliwe, że ten mechanizm wykształcił się ewolucyjnie. Prehistoryczni ludzie cierpieli ciągły głód i starsi oraz chorzy, aby nie narażać całego plemienia, popadali w silną autodestrukcyjną depresję i wkrótce umierali. Podobnie poczucie bycia potrzebnym, działa jak efekt placebo i człowiek szybciej się regeneruje.

Z tych dwóch spostrzeżeń: generalizacja i abstrakcyjny opis rzeczywistości, pozwalający przewidywać i opisywać jej prawa oraz zagrożenia w postaci "wypadnięcia z systemu", czytelnik musi wyciągnąć lekcję sam. Pamiętajmy, że nic nie jest takie, jak myślimy. Cała nasza cywilizacja istnieje w niezwykle mikrym wycinku wszechświata. W całym Układzie Słonecznym możemy żyć wyłącznie na Ziemi, przy określonej temperaturze, ciśnieniu etc.

Nie możemy poprzestać na rozwoju zewnętrznym: poznawać matematykę, ekonomię czy biologię. Musimy zaprzeczyć istnieniu tych wszystkich ludzkich wynalazków i jak mnisi kontemplować naturę. Bez próby rozumienia, bez dociekania zależności, wyłączyć myślenie, nie czekać na nic. W tym upatruję utrzymania siły psychicznej, popatrzenia z boku na sytuacje, nie przywiązywania nadmiernej wagi do błahostek.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Przekraczanie granic

Tytuł niczym z amerykańskiego poradnika dla sprzedawców domów, posłuży mi do opisania pojęć takich jak przyzwyczajenia, dogmaty, poglądy. W życiu kierujemy się naukami wyniesionymi z domu, szkoły i własnymi doświadczeniami. Metody radzenia sobie z problemami czy spędzanie wolnego czasu zazwyczaj ewoluują z wiekiem. Jest natomiast grupa założeń, silnie kierujących naszym postępowaniem, które przyjmujemy za pewnik i w ogóle nie zastanawiamy się nad ich sensem.

Z góry proszę o pobłażliwość matematyków, do pojęć matematycznych będę stosował własne słowa.

W szkole podstawowej poznajemy wpierw liczby naturalne. Odnosimy je do ilości np. palców, jabłek czy ptaków na gałęzi. Pamiętam, jak operując nowo poznanym aparatem działań arytmetycznych, próbowałem obliczyć wynik działania 3-8. Za nic nie mogłem wyobrazić sobie -5 jabłek. Dopiero po jakimś czasie poznaliśmy liczby ujemne, które wytłumaczono nam na przykładzie długu i po wykonaniu dziesiątek zadań, stały się one czymś tak oczywistym jak liczby dodatnie. Z liczbami wymiernymi i niewymiernymi problemów nie miałem, łatwo "widziałem" je na wykresach figur.

Wyobraźmy sobie, że starożytni Grecy byli przerażeni odkryciem liczb niewymiernych, które nie dają się wyrazić ilorazem dwóch liczb całkowitych. Budowali sobie piękne teorie o doskonałości liczb całkowitych i odkrycie wyrastające poza nie, zburzyło im postrzeganie świata. Podobnie reagowali uczeni na odkrycie (wynalezienie?) liczb zespolonych, które "nie istnieją" w rzeczywistości (w jednej z francuskich uczelni wybuchł nawet bunt przeciw nauczaniu tych liczb). Do dziś sławetne "i" nosi nazwę jednostki urojonej, mimo że liczb zespolonych używa się do rozwiązywania wielu fizycznych problemów.

Pojęcie liczby należało całkowicie przedefiniować. Matematycy wprowadzili podstawowe aksjomaty dla liczb naturalnych, z których wyprowadzają twierdzenia i kolejne zbiory liczb. Nic nie stoi na przeszkodzie zdefiniowania innych działań czy własności liczb, tracą one jednak wtedy odniesienie do rzeczywistości i stają się sztuką dla sztuki. Odseparowanie liczby od ilości obiektów czy odległości, pozwoliło wynieść matematykę na uniwersalny poziom, z którego matematycy budowali konstrukcje, dla których zastosowanie praktyczne znajdywano wiele lat później. W takim ujęciu liczby zespolone nie są niczym więcej, niż logiczną konstrukcją, której szczególnym podzbiorem są liczby rzeczywiste. Można zdefiniować kolejne ciało "liczb", dla którego to liczby zespolone są szczególnym zbiorem (i w istocie takie liczby powstały - kwaterniony).

Proces taki można prowadzić w nieskończoność. Działania na liczbach wyższego poziomu muszą zachowywać własności liczb szczególnych (jeśli wyzerujemy wszystkie dodane elementy, otrzymamy działania na liczbach rzeczywistych). Podobnie matematyka pozwala przeprowadzać obliczenia w wielowymiarowych przestrzeniach, choć nasz umysł nie jest w stanie zobaczyć więcej niż 3 wymiary. Niespełna sto lat temu Einstein wykazał, że uznawany przez tysiące lat aksjomat Euklidesa, iż dwie proste równoległe nigdy się nie przecinają, nie obowiązuje w realnym świecie. Oznacza to, że dwa obiekty, które zawsze poruszają się równolegle, mogą się kiedyś zetknąć w czasoprzestrzeni (wraz ze wzrostem masy). Przy wielkościach ziemskich do obliczeń wystarczy prosta i wygodna geometria Euklidesa, ważne jest by zdać sobie sprawę, że rzeczywistość jest inna niż myślimy.

Nieznajomość praw matematycznych ogranicza nasze myślenie. Często spotykam się z sądem: jeśli Bóg mnie stworzył i zna całe moje życie, to nie jestem wolny, ponieważ wszystko robię według jego planu. Gdybym miał wolną wolę, to Bóg nie wiedziałby co zrobię. Takie myślenie jest błędne, ponieważ myślimy w kategoriach skończonych. Podczas reformacji kalwiniści wierzyli, że ludzie są niczym automaty, z góry skazani na potępienie lub zbawienie, człowiek może jedynie próbować odkryć jakie przeznaczenie zesłał mu Bóg.

Tymczasem ten pozorny paradoks nie istnieje, kiedy uwzględnimy powstałą w XIX wieku teorię mnogości, której elementy poznajemy w szkole podstawowej. Zdefiniujmy wolność, jako możliwość dokonania dowolnego (jednego z nieskończenie wielu) wyboru w dowolnym momencie. Otrzymamy pewien zbiór wszelkich możliwych wyborów (nazwijmy go A), jakie możemy dokonać za życia. Zbiór ten zawiera inny zbiór (C) - zbiór dokonanych wyborów (te które podejmiemy, mimo że ich nie znamy). Zdefiniujmy drugi zbiór (B), który zawiera A i nazwijmy go "wiedza Boga" (skoro Bóg jest wszechmocny, wszechwiedzący etc., zbiór moich wyborów mieści się w jego wiedzy). Choć oba zbiory mają nieszkończoną ilość elementów, możemy wyobrazić sobie to zawieranie jak wykonany przez nauczycielkę matematyki rysunek na tablicy: zbiór liczb naturalnych w małym kole i większe okalające go koło, zbiór liczb całkowitych. Widzimy zatem, że choć zrobię co zechcę, Bóg i tak wie co to będzie. Przy tych założeniach zna nie tylko ścieżkę wyborów mojego życia, ale i wszystkie inne możliwe wybory, jakie mógłbym podjąć.

Ateista może zapytać, po co wplątuję Boga do rozważań. Tu nie chodzi o kwestie wiary, dla niego Bóg może oznaczać tu tylko nazwę zbioru. Chcę pokazać, że wiele paradoksów znika, kiedy poszerzamy nasze pojmowanie.

Ten wpis nie odpowiada na postawione w tytule pytanie, główną myśl będę jeszcze rozwijał. Pokażę, jak nasze myślenie jest silnie zdeterminowane kulturą i historią.

piątek, 21 listopada 2008

Zaklinanie rzeczywistości?

O odniesienie do wczorajszego tekstu poprosiłem uczestników czata na blogu App. Otrzymałem jedną, krótką recenzję: zaklinanie rzeczywistości. Faktycznie brzmi to wszystko zbyt optymistycznie, gdy słyszymy wiadomości o kolejnych bankrutujących zakładach i ludziach tracących pracę. Proszę jednak zauważyć, iż nie pisałem o trwałej hossie, tylko odbiciu do poziomów, które jeszcze w tym roku uważane były za bardzo niskie. Po nich ma nastąpić dalszy spadek. W trend boczny Polski sam już zwątpiłem, nie należymy do mistrzów wykorzystywania szans.

Bardzo ciekawą analizę obecnej globalnej sytuacji przedstawił Wojciech Białek we wpisie Gdzie jesteśmy . Podobieństwa do kryzysu lat 30-stych i 70-tych są ogromne. W obu przypadkach nastąpiło silne załamanie sytuacji na giełdzie i w obu po mniej niż 9 latach od szczytu przyszło odbicie (na które liczę) pomimo trendu spadkowego. Nie będę przedstawiał swoich wykresów, za mało mam wiedzy ekonomicznej, nie znam dobrych narzędzi. Swoje wyliczenia robię hobbystycznie na stooq.pl . Jeśli ktoś zna witryny, w których mógłbym zaimportować dane amerykańskie od XIX wieku i nakładać je na wykresy np. japońskie, będę wdzięczny za podzielenie się informacją.

App pisze o Jimim Rogersie, który przeniósł się do Singapuru, bo w Azji upatruje nowego lidera światowej gospodarki. Szeroko obiło się jego stwierdzenie, że kto się znał, ten w 1808 roku wyjechał do Londynu, w 1908 do Nowego Jorku a teraz powinien emigrować do Chin (w takim razie czemu wybrał inny kraj, w dodatku byłą kolonię brytyjską? :) .

Chińczycy mają energię, bardzo dużo do zrobienia u siebie (może zaczną wkońcu importować coś od nas) i nieograniczone zasoby robotników. Jednak póki co, muszą kształcić liderów w USA. Z ich podejściem do życia nadają się świetnie do realizacji wielkich projektów, jakichś współczesnych piramid, ale słabo widzę powszechną pracę nad poprawą doli przeciętnego człowieka.

Nie docierają do nas żadne informacje z tego kraju. Biedne prowincje na zachodzie kraju ciągle się burzą, jedyny sposób na porządek to zamordyzm i pacyfikacje. Rozmowa nawet z chińskim studentem zachodniej uczelni, schodzi na poziom komunikacji automatów, kiedy zaczynasz krytykować władze Chin albo Mao. Podobnie z wykształconymi Rosjanami, którzy ataki na Putina biorą za zachodnią propagandę. Byłem w szoku, kiedy moje informacje o Politkowskiej i Babickim skwitowali drwiącym uśmiechem. Ok, macie swoją odrębną cywilizację, wielkie sukcesy naukowe, ale zobaczymy za pare miesięcy, kiedy ropa posiedzi na 50$ za baryłkę. Polecam porównać sytuację w Rosji z kursem ropy, np. w 1997 roku.

Podsumowując: co będzie nie wie nikt, możemy conajwyżej wynajdywać argumenty za swoimi teoriami. Recepta na trudne czasy brzmi: siedź w tym, na czym się znasz i pogłębiaj wiedzę, żebyś w razie czego spadł na cztery łapy. Do trwałego przewodnictwa w świecie potrzeba najlepszych ludzi. Nie widzę tego w skorumpowanych i słabo wykształconych elitach azjatyckich. Bez wolności osobistej i nieskrępowanego głoszenia swojego zdania nie wzniosą się powyżej pewnego poziomu. Zwątpiłem w USA, nie podoba mi się ich ignorancja, której są świadomi i nie chcą zmieniać. Świetnie rozmawia mi się z turystami amerykańskimi, ale kiedy wypytuję nawet o ich historię, zazwyczaj słyszę żartobliwą odpowiedź "I don't care. I'm American :)".

Więc co? Według wykresów p. Białka mamy jeszcze ok. 8 lat do dna i potem jakieś 25 lat prosperity. Przez ostatnie lata produkcja przesuwała się na wschód, natomiast zachód zostawił sobie rozwój centrów badawczych i decyzyjnych. Chiny co zrozumiałe chcą rozbudować u siebie bazę naukową, ale przy ograniczeniach jednostki skończy się zapewne jak z podbojami kosmosu przez ZSRR. Co miał z tego zwykły homo sovieticus poza dumą i jakie trwałe wartości zostały z tego do dziś? Globalizacja pogłębi obecne zależności, jeśli mamy zachować rozwój w takiej formie jak dotychczas, może dojdzie do projektów, w które zaangażowanych będzie 10 tys. naukowców z USA i milion chińskich robotników :)

To co piszę nie ma na celu obrażania wschodnich ludzi. Statystycznie są tacy sami jak społeczeństwa zachodnie, niestety model rządów wschodnich kłóci się z praworządnością. Bardzo lubię Rosjan, zgadzam się z nimi, kiedy mówią, że pod wieloma względami mają więcej wolności niż zadekretowany przepisami Europejczyk. Cóż z tego, skoro byle mafioso czy urzędnik może zniszczyć im nie tylko karierę ale i życie, jeśli nie będą klepać tego co się od nich wymaga. W Polsce mamy mix kulturowy, na stołkach zazwyczaj wschodni typ przydupasa, ale możemy poszczekać na władzę i jak temat podchwycą media, nawet ją odwołać.

Aktualizacja 11:47.
Zapomniałem dopisać ważne spostrzeżenie odnośnie historycznego rozwoju Anglii i USA. W obu przypadkach rozwój następował dzięki raptownemu wzrostowi "podatników". Anglicy kontrolowali w szczycie 1/4 globu, do Ameryki napływały miliony emigrantów z całego świata. Zwróćmy też uwagę na anglosaski model ekonomii. Chińczycy posiadają większą liczbę ludności, udało im się znacząco przemodelować człowieka, "wyrwać" go z więzów tradycji. Zagrożenie widzę w próbie zastąpienia filozofii chińskiej płytką ideologią narodowo-państwową. Jak dobrze potrafią sobie radzić tradycyjni Chińczycy, możemy zaobserwować w Indonezji czy USA. Argument historyczny (największy PKB do czasu rewolucji przemysłowej) też przemawia za nimi. Nadal jednak myślę, że Ameryka z Europą mają lepsze perspektywy a Chiny, choć popłyną wysoko, zatrzymają się podobnie jak Japonia.

czwartek, 20 listopada 2008

Perspektywy Polski

Dziś na giełdzie mocne spadki, prawdopodobnie dobijamy do minimum z 27 października. Nie jestem ekonomistą, choć od jakiegoś czasu intensywnie douczam się praw rynku. Niestety ignorancja spraw ekonomicznych kosztowała mnie utratę części kapitału, a co znacznie gorsze, niewykorzystanie wielu sytuacji. Podczas studiów inżynierskich patrzałem z lekką pogardą na finansistów, którzy nie potrafią nic zbudować, tylko kombinują jak zarobić na cudzej pracy i wyciągnąć pieniądze od "szaraczków". Przespałem hossę 2005-2006 (cały kapitał trzymałem na koncie oprocentowanym poniżej inflacji), w 2007 roku ostrożnie wszedłem w fundusze i zostawiłem w nich część pieniędzy z wiarą, że kiedyś odbije.

Od jakiegoś czasu czytam blog AppFunds (polecam go w linkach) i dzięki niemu sporo dowiedziałem się o zasadach inwestowania. Niestety nadal uczę się na błędach (najpierw ostrożnie kupiłem w dołku, zarobiłem 20% i władowałem sporo pieniędzy przy wig20 ok. 1900). Dziś patrzę, jak szybko topnieją fundusze w akcjach. I zastanawiam się, jakie fundamenty ma nasza gospodarka, gdzie zatrzymają się spadki i czy w wielomiesięcznej perspektywie nie polecimy jeszcze niżej.

App stosuje zasadę cięcia kosztów, przy określonej stracie (stop loss) ucieka z waloru. Nie wybrałem tej opcji, bo psychicznie nie mogę uciągnąć fizycznej straty kapitału (jak tylko się odbiję, zacznę stosować tą taktykę :) ). Wiem, że postępuję nierozsądnie, bo mogę stracić dużo więcej, jednak na ten czas obrałem strategię średnioterminową. Założyłem, że mimo wszystko cały czas krążymy wokół minimów i za jakiś czas nastąpi odbicie do ok. 2500-2700 (kilka miesięcy), kolejny spadek do ok. 1700-1800 i mozolny początek kolejnej hossy.

Coraz więcej ekonomistów wieszczy krach porównywalny z tym z 1929 roku. W tym przypadku moja strategia ległaby w gruzy i po kupieniu akcji przecenionych po 50-80%, czekają mnie jeszcze ostre spadki i być może bankructwa (mam nadzieję, że te nie nastąpią, wybrałem raczej duże spółki z monopolem i udziałem państwa). Dorzuciłem trochę walorów spekulacyjnych za niskie kwoty - jeśli firmy przetrwają kryzys, w czasie hossy można na nich sporo zarobić, jeśli padną, stracę kilka stówek.

Polska gospodarka jest silnie skorelowana ze światową, kryzys lat 30-stych uderzył w nas mocniej niż państwa rozwinięte i trwał 2 lata dłużej. Dlatego nawet rozsądna polityka wewnętrzna może nie mieć wielkiego znaczenia, kiedy zachodni kapitał rzuci się do ucieczki z GPW. Nie wierzę w przetrwanie dominacji USA, ten kraj się bardzo wypalił. W technologiach kosmicznych przegrywają wyścig, mimo że nadal posiadają najlepsze światowe uczelnie, poza przemysłem zbrojeniowym, informatycznym, medycznym i rozrywką, nie widzę wielkich amerykańskich koncernów. Gałęzie, które wymieniłem, ciągną świat do przodu, współgrają z długoterminowym celem ludzkości (przetrwanie -> kolonizacja kosmosu), ale bez budowy potężnej infrastruktury, ich rozwój przestaje mieć cel.

Niestety przez lata dominacji kulturowej i ekonomicznej, Amerykanie zatracili etos solidnej pracy, konkurencyjności i fantazję. Zamiast dążyć do harmonijnego rozwoju, rzucili się w wir konsumpcji, w której nadal upatrują źródeł rozwoju. Nie dotarły z USA żadne odkrywcze prądy religijne i metafizyczne. Z buddyzmu i chrześcijaństwa zrodziła się wielka filozofia, obecnie powstają liczne teorie psychologiczne i eksperymenty, jednak płynąca z nich wiedza nie wykracza poza prawdy spisane tysiące lat temu. O ile w technologii osiągnęli wykładniczy rozwój, w rozwoju człowieka widzę wręcz regres (kraj zestresowanych hedonistów i grubasów).

Pod koniec lat 80-tych japoński indeks NIKKEI przeżył załamanie, z którego nie wydostał się do dziś. Co więcej, jeśli popatrzymy na wykres logarytmiczny, od tamtego czasu gospodarka japońska znajduje się ciągle w trendzie spadkowym. Czyżby Japończycy wykorzystali w ramach tego czasu i swojej kultury możliwości wzrostu ekonomicznego? Czy poza ekonomią są jakieś dziedziny, w których się rozwijają? Ponieważ dziś piszę o sprawach finansowych, poprzestanę na tych pytaniach. Zwróćmy teraz uwagę na indeks amerykański S&P. Obserwując minima w skali logarytmicznej od czasu wielkiego kryzysu, nadal trzyma się w trendzie. Co więcej, ma jeszcze lekki margines spadku. Czy nadszedł jednak kres tego rozwoju?

Wzrost wykładniczy jest tak ogromny, że w realiach fizycznych, może wystąpić tylko przez krótki czas. Ostatnie lata amerykańskiego rozwoju przypominają wielki pożar z ogniska. Szalone rozdawnictwo kredytów, wirtualne zabezpieczenia instrumentów finansowych i potężne zadłużanie wywindowały wykresy do szczytowych poziomów. Nawet jeśli uwzględnimy w indeksach inflację, wzrost nadal jest potężny. Żadna działalność człowieka nie może tak długo rosnąć. Po osiągnięciu pewnego etapu, rozwój może być tylko logarytmiczny, co jest odwrotnością postępu wykładniczego! Porównałbym tu kondycję gospodarki do wyczynów sportowych. Najpierw rekordy szybko rosły, by po osiągnięciu pewnego pułapu wzrastać o sekundy, dziesiętne, setne, wreszcie milisekundy. Ciężko mi wyobrazić sobie, by przy obecnym poziomie gospodarczym, indeks S&P posunął się z trendem na kolejne maksima (chyba, że dolar będzie tracił odwrotnie proporcjonalnie do "rozwoju", wtedy USA będzie stało w miejscu, ale wykresy pokażą wzrost).

Nie przekreślam rozwoju, nadal widzę ogromne perspektywy, jednak nie wiem, jak długo będziemy na nie czekać. Przełom widziałbym w nowych źródłach potężnej i taniej energii (bardzo podoba mi się tu działalność Niemców). Póki co, choć pomysły są, długo poczekamy na ich umasowienie. Wzrost indeksu USA przypominać będzie wzrost prędkości procesorów co 2 lata - najpierw było to konsekwencją zmniejszania tranzystorów, co wystarczyło do podbicia iteracji z tysięcy do miliardów. Niestety minimalizować już się nie da, więc producenci technologii krzemowych zdani są na rozdzielanie zadań na większą liczbę procesorów, optymalizację algorytmów, wrzucanie funkcji programowych w elektroniczne kości i upraszczanie połączeń między nimi. Do kolejnego skoku potrzebna jest nowa technologia taktowania procesora, której póki co nie udało się wyprodukować.

Jak w tym wszystkim widzę Polskę i te moje nieszczęsne akcje? Jesteśmy krajem na dorobku, dlatego nawet wybudowanie paru kilometrów autostrad, podbija nasz PKB. Porównując nasycenie rynku usługami czy liczbą metrów kwadratowych lokalu przypadających na obywatela, mocno odstajemy od krajów zachodnich. Dlatego liczę na kontynuację "wykładniczą", nawet pomimo możliwości odwrócenia wieloletniego trendu w USA. W programie do rysowania wykresów, brakuje mi skali do wyznaczenia maksimum kolejnej hossy, biorąc pod uwagę linię trendu opartą o maksima poprzednich hoss z lat 1997, 2000, 2007. Jesteśmy w klubie stabilnych państw z w miarę jasnymi kompetencjami rządów. Nie widzę na razie szans na podłączenie do wielkich wyzwań stojących przed ludzkością, sprzyjających poznawaniu rzeczywistości (jak LHC, stacje kosmiczne) i generujących nowe wynalazki. Mam natomiast nadzieję na powtórzenie drogi Hiszpanii czy Irlandii, które przez lata dynamicznie rozwijały się dzięki unijnym funduszom i bliskości krajów rozwiniętych.

Na obecny rząd wylewa się sporo żółci, każdy miał jakieś oczekiwania, które kumulują sie od lat. Wbrew obiegowej opinii, uważam ten rząd za całkiem niezły (pomijając cwaniaków z PSLu). Nie uległ paneuropejskiej modzie na socjalizm i mżonkom, że pobudzając konsumpcję uchronimy się przed kryzysem. Wreszcie ktoś nie uległ związkowcom i są szanse na ukrócenie przywilejów niektórych grup społecznych. Prowadzenie firmy w Polsce to trzeci świat, jednak wreszcie dotknęła i mnie jakaś korzyść - mogę w trudnym okresie zawiesić działalność i nie płacić Zusu, z czego mam zamiar niedługo skorzystać (obecnie siedząc nad projektem pół roku, potem negocjując sprzedaż i wystawiając fakturę, mogę czekać na pieniądze nawet 8 miesięcy, a w tym czasie muszę zapłacić ok. 6400 zł tzw. "ubezpieczeń"). Zaoszczędzone pieniądze będę częściowo odkładał we własny fundusz 3-letni na rozwój firmy. Zakładam 20% stopę zwrotu w skali roku.

Trayderem niestety dobrym nie jestem, wszystkie akcje jakie właśnie kupiłem, lecą na łeb (Agora, Lotos, trochę mniej KGHM), liczę jednak na przetrwanie trendu i zarobek lepszy niż z lokaty (w perspektywie roku). Jeśli nie spadniemy niżej niż 1470 z października (co przewidują moje wykresy), możliwe że utrzymaliśmy się w okolicach trendu wieloletniego i czeka nas wzrost. Poniżej 1470 oznacza, że nadal jesteśmy w trendzie spadkowym od 2007 i długo poczekam na zwrot (dla Lotosu póki co widzę dobre perspektywy, Agora to zagadka, słabo się osadzili w internecie, ale mają najlepszy w Polsce zespół dziennikarzy z moim ulubionym Dużym Formatem). Czaję się na PKO i PKN, jednak ich akcje nie lecą już tak pięknie jak w październiku (wtedy nieźle na nich zaspekulowałem, ale na przyszłość wolę unikać takich ruchów, zabierają za dużo czasu i nerwów). Czyżby zwiastowały trend rosnący?

środa, 19 listopada 2008

Czym się zająć i nie wypalić

Stojąc przed wyborem drogi zawodowej, ludzie często kierują się aktualną modą, decyzjami znajomych czy rodzinną tradycją. Niestety niejednokrotnie okazuje się, że swojej pracy nie lubią lub się w niej nie sprawdzają. Pół biedy, jeśli praca ma być wyłącznie źródłem dochodów, a prawdziwe życie toczy po wyjściu z niej. Jednak kiedy myślisz poważnie o założeniu firmy, musisz liczyć się z tym, że w pierwszych latach poświęcisz pracy większą część aktywnego czasu. Szanse na utrzymanie motywacji i chęci rozwoju przy nielubianym zajęciu są minimalne.

Psychologowie mają prostą receptę (jak pamiętamy recepty na sukces zawsze brzmią prosto:) na karierę: pomyśl co chciałbyś robić, gdybyś nie musiał nic robić i zacznij to robić. Problemy finansowe czy brak czasu zrekompensuje ci satysfakcja z pracy. Jestem przykładem człowieka, który realizuje tę ideę. Robię dziś to (poza księgowością, negocjacjami, zarządzaniem zespołem i planowaniem :] ), co zajmowało mi większość dzieciństwa. Będąc dzieckiem niewiele musisz, masa rzeczy cię pasjonuje i tym najciekawszym poświęcasz tysiące beztroskich godzin.

Jak to w życiu, nie wszystko co brzmi prosto, jest proste. Pasji musi towarzyszyć warsztat (nie piszę talent, bo to temat na inny wpis) i w wielu dziedzinach żeby się wybić, potrzebowalibyśmy lat nauki i wytrwałości. Jeśli kochałeś grać na pianinie 20 lat temu i teraz chcesz zostać pianistą, swoją karierę póki co planuj na etapie chałturek weselnych. W życiu obowiązuje zasada "mierz sukces podług sił".

Nawet z ukochanym zawodem wiąże się ryzyko wypalenia, które dotyka szczególnie ludzi poświęcających swój czas problemom innych (np. terapeuci, księża, pielęgniarki, nauczyciele). Ciężko mi powiedzieć w jaki sposób temu zaradzić, póki co ten problem mnie nie dotknął. Bywam przemęczony i zniechęcony, jednak czuję że robię to co lubię i wierzę, że spełnię marzenia. Najczęściej spotykam się z opinią, że wypaleniu powinna zaradzić zmiana. Jak nakreśliłem w poprzednim wpisie, zmiana powinna być głęboko przemyślana, prowizoryczne podejście może przynieść więcej szkód niż pożytku. Jeśli wypalony nauczyciel z powołania, zmieni posadę na np. księgowego, może odżyć, ale może też się jeszcze bardziej pogrążyć, bo np. w jego przypadku zmiana powinna dotyczyć podejścia do porażek czy odejścia z toksycznej grupy współpracowników.

Problemy biorą się stąd, że fałszywie przekonuje się nas, że pewne zawody są misją i człowiek powinien poświęcać swoje życie innym. Niestety ludzie obdarowywani mają tendencję do przyzwyczajania się do brania, bywają roszczeniowi i niewdzięczni. Stara prawda mówi, że tylko ten kochać potrafi, kto kocha sam siebie. Nikogo na siłę nie uszczęśliwimy, tego musi pragnąć sam potrzebujący, a jeśli nie wykazuje ochoty, nie ma sensu tracić swojej energii.

Jedno z podstawowych praw ekonomii mówi, że etycznie wypracowany zysk przynosi korzyści otoczeniu. W naszym społeczeństwie ta nauka niestety słabo się przyjęła, dominuje kult cwaniactwa, załatwiania korzyści na lewo i kosztem innych grup. Moje lekarstwo na takich ludzi (przetestowane na własnej skórze), to unikanie kontaktów z nimi. Jakiś czas temu współpracowałem z człowiekiem, o którym wiedziałem wcześniej że jest cwany. Pomyślałem, że taki "zaradny" współpracownik lepiej zadba o wspólne interesy, bo będzie ryzykował własne pieniądze. Przekonałem się, że dba, ale wyłącznie o swoje.

wtorek, 18 listopada 2008

Śmierć Tytana

Wczoraj przeczytałem, że zmarł Janusz Christa. Twórca Kajka i Kokosza oraz paru bohaterów uwielbianych przez polskie dzieci na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Nie będę pisał pośmiertnego hymnu, choć Christę traktuję jako swego Mistrza. Nakreślę krótki obraz człowieka, który dokonał więcej niż inni, dzięki ogromnej pracy nad sobą.

Praca potrafi wyzwolić w nas szczęście. Nie mam tu na myśli radości z wykonania dzieła i cieszenia się efektem. Chodzi mi o zatopienie się w pracy, bez początku i końca. Do dziś widzę w pamięci obraz Michała Anioła z fabularyzowanego filmu dokumentalnego, który zaprzągł się na lata to katorżniczej pracy nad freskami w Kaplicy Sykstyńskiej. Codziennie pokonywał ból ramion, trzymanych godzinami w górze. Sama wizja celu nie dałaby mu sił do zwieńczenia pracy. Faktycznie pchał go wciąż do niej moment kontemplowania pracy. Często przytrafia nam się ten stan, kiedy skupiamy się całkowicie na wykonywanej czynności, umysł wgłębia się w istotę problemu i zespalamy się z dziełem, tracąc poczucie rzeczywistości.

Ten stan choć piękny, bywa wyczerpujący. Dlatego mimo że wspominamy miło chwile wytężonej, owocnej pracy, ciężko się zabrać za nią ponownie. Być może organizm musi się doenergetyzować przed kolejnym natchnieniem. Różne są zdania twórców: jedni potrafią czekać latami na kolejny napływ sił twórczych, inni przełamują się i codziennie wytrwale pracują bite 8 godzin.

Przykładem człowieka z drugiej grupy był Christa. Codziennie przez kilkadziesiąt lat produkował pasek komiksu. Z każdym rokiem doskonalił warsztat, by osiągnąć mistrzostwo. Komiksy, które pozostawił, są graficznie dopracowane do perfekcji. Z opowieści pisanych z dnia na dzień, wyrosły z czasem złożone fabuły i ciekawe postacie drugoplanowe. Niejednokrotnie spotykałem ludzi o szerokich zainteresowaniach, z którymi zdarzyło się wymienić krótkie "Lelum Polelum", "na Trygława i Swaroga" czy "posadźcie orchidee na moim grobie".

Sukces rodzi się w bólach, w biznesie dochodzi do tego stres i niepewność. Pomyślmy jednak: czy człowiek, który tak wiele zbudował i większość życia spędził nad rysunkami, był galernikiem? Zdecydowanie nie! Wręcz przeciwnie - całe życie walczył o możliwość robienia tego, co kochał. Udało mu się (komercyjnie niestety nie do końca), ponieważ drążył swoją pasję. Więcej o tym jutro.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Podstawy do zmiany siebie

Wielu ludzi sądzi, że nie ma wpływu na swoje życie. Poddają się biegowi wydarzeń, zmiany traktują jak wychylenie od trendu, który zawsze powraca. Z zazdrością patrzą na ludzi sukcesu i doszukują się w ich powodzeniu oszustwa. Nie potrafią zrozumieć, że sukces jest wynikiem ciężkiej pracy i uświadamiania sobie życiowych prawd. Pisząc ludzie sukcesu nie mam na myśli przeciętnej telewizyjnej gwiazdy czy prezesa spółki. Ludzie ci często błyszczą warsztatowo, jednak cierpią na ciągłe depresje i nie mogą pogodzić się z życiem. Zabrakło im pokory, niczym dzieci próbują przerobić świat na swoją zachciankę i obrażają się z każdą porażką.

Istnieje pogląd, że każdy rodzi się geniuszem, jednak sposób w jaki zostaje uformowany i skłonność do wybierania łatwych rozwiązań, powodują, że pędzi żywot nieświadomie i bezbarwnie. Możliwości naszego mózgu są praktycznie nieznane. Owszem, potrafimy obserwować jego wpływ na odruchy, statystycznie badać zachowania w prostych sytuacjach czy testować aktywność płatów podczas rozwiązywania zadań. Jednak posiadając takie informacje nie potrafimy przewidzieć zachowania pojedynczego człowieka. Możemy z dużym prawdopodobieństwem przewidywać, że człowiek zaplątany w matni swoich nałogów czy fobii, będzie wokół nich krążył i powtarzał błędy. Nie wiemy natomiast czy i kiedy z nich się uwolni, ani tym bardziej w jakim kierunku wówczas podąży.

Informatycy obserwując działanie ludzkiego mózgu, stworzyli tzw. sieci neuronowe. Kiedy słyszymy termin "sztuczna inteligencja", wydaje nam się, że mamy do czynienia z symulacją prawdziwego myślenia. Tymczasem jest to zbiór wielu obiektów ("neuronów"), opisanych prostymi logicznymi zależnościami i matematycznych powiązań między tymi neuronami. Niektóre zastosowania sieci budzą zdumienie, jednak ich działanie nigdy nie jest twórcze. Sieci potrafią rozpoznawać, kojarzyć pewne fakty, których wcześniej je uczono. W praktyce wygląda to tak, że buduje się sieć neuronów, następnie zamienia obiekty, które ta sieć ma badać na liczby (pojedynczy obiekt opisany jest wieloma liczbami jako wektor) i wprowadza te wektory do sieci. Jest to tzw. etap uczenia sieci. Neurony przyjmują wówczas pewne wartości, tworzą się połączenia między nimi. Kiedy sieć zostaje "nauczona", podaje jej się wektory na wejście, sieć dokonuje porównań i klasyfikuje te wektory. Np. stwierdza: obraz z kamery, który został do mnie wprowadzony, jest podobny do danej grupy obrazów, które wprowadzono w trakcie uczenia.

Dlaczego piszę najpierw o wielkich możliwościach mózgu, a potem o sposobach symulowania niektórych jego zachowań. Otóż wyuczone mechanizmy niezwykle silnie wpływają na to, jak postrzegamy i interpretujemy otoczenie. Podobnie jak informatyk nie zna struktury sieci neuronowej, która formuje się podczas podawania tysięcy wektorów uczących, nie jesteśmy świadomi w jaki sposób podejmujemy nasze decyzje, bo ukształtowały nas lata doświadczeń i wydarzenia, które dawno zapomnieliśmy lub wyparliśmy z pamięci. Jednak nasza "sieć" jest dynamiczna - cały czas się uczymy. Jeśli powiążemy ten fakt z wiedzą o procesie uczenia sztucznych sieci neuronowych, możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że jesteśmy w stanie "zaprogramować się" na zmianę.

Od razu zaznaczam, że nie jestem żadnym propagatorem technik NLP czy tym podobnych, swoje przemyślenia formułuję na podstawie obserwacji, nauk filozoficzno-matematycznych i wykonywanego zawodu (informatyk). Uważam, że zmienianie siebie nie ma sensu, jeśli nie idzie za tym powiększanie świadomości o ludzkiej naturze, swoich ograniczeniach i potrzebach. Za proces programowania siebie, uznamy powtarzanie pewnych prawd, które często determinują sukces (pracuj wytrwale, dziel problemy na mniejsze, nie odkładaj zadań itd.), czyli w żargonie informatycznym podajemy sobie na wejście sieci neuronowej wektory uczące. Jednak te "wektory" muszą być pełne, tzn. musi towarzyszyć im ciągłe rozmyślanie o istocie tych prawd.

Dla rozjaśnienia podam przykład sieci neuronowej, rozpoznającej jabłka i ogórki. Programista postanowił, że sieć będzie pobierać dwuliczbowe wektory: [kolor, kształt]. Oczywiście każdy wektor będzie liczbą, załóżmy że program komputerowy odbiera sygnały z kamery i podaje wartości: 0-zielony, 0.1-zielonkawy, 0.5-żółty, 0.7-pomarańczowy 1-czerwony (dopuszczalne są wartości 0.135 itd. , podaję przykładowe interpretacje liczb koloru). Kształt zapisany będzie również od 0 do 1, np. 0 - koło (obraz z kamery jest dwuwymiarowy), 0.2 - elipsa przypominająca koło, 0.5-owal, 1-długi prostokąt. Wektory uczące wyglądałyby tak: ogórek[0.15, 0.65], ogórek[0.2, 0.8], jabłko[0.65, 0.15], jabłko[0.9, 0.05] itd. Po nauczeniu, sieć zaczyna pracę w przetwórni - kamera podaje obrazy do komputera, program zamienia je na wektory i wprowadza je do sieci, która na otrzymany wektor [0.8, 0.2] odpowiada: jabłko, kiedy otrzyma [0.2,0.8] wypisuje: ogórek. Nagle pojawia się pomidor, program zapisuje go jako [0.9, 0.25]. Co odpowie sieć neuronowa? Jabłko.

Aby sieć poprawnie rozpoznawała nowy rodzaj warzywa, musi zostać zaprogramowana na nowo, a wektor powinien być opisany w taki sposób, żeby wektor dla jabłka różnił się znacznie od wektora dla pomidora. Zazwyczaj dodaje się nowe cechy (np. ciężar, gęstość). Tak samo jest z nami - nie wystarczy wmawiać sobie prawd, postanowień, bo taki wektor uczący jest zbyt ubogi. Musimy go rozszerzać o ciągłe przemyślenia, aby zmieniał ukryte współczynniki, które zawsze ściągają nas do poziomu. Tylko wtedy będziemy mogli kierować trend naszych decyzji na inne tory, a zmiana okaże się trwała.

piątek, 14 listopada 2008

Porównywanie się

Jest takie ciekawe powiedzenie, że człowiek z milionem jest szczęśliwy wśród ludzi z setką tysięcy i nieszczęśliwy pośród ludzi z dwoma milionami. Kiedy studiowałem na uczelni technicznej, około czwartego roku większość ludzi rozpoczynała pracę. Ktoś poszedł, opowiadał z zacięciem jak jest super, zrobił imprezkę z pierwszej wypłaty i reszta też tak chciała. Sam się już nudziłem trochę studiami, przestałem grać, nauczyłem się Linuxa, potrzebowałem stabilizacji finansowej, więc jako jeden z pierwszych poszedłem do pracy. Z czasem niepracujący zostali w mniejszości i wielu z nich czuło z tego powodu dyskomfort.

Za jedną z większych wartości uzyskanych dzięki założeniu firmy, uważam uwolnienie się od porównywania do innych. Przez pare lat od tamtych wydarzeń, głównym tematem rozmów w naszej studenckiej grupie były kwestie związane z pracą. Ktoś awansował, ktoś zmienił na lepszą, inny nie chciał być gorszy i szukał lepszej posady. Dość szybko wypadłem z tego trybu, bo uznałem, że etat nie jest moim przeznaczeniem. Odszedłem z pracy i zaoszczędzony kapitał przeznaczyłem na rozruch firmy. Minęły 3 lata, o pracy już prawie nie rozmawiamy (teraz chodliwy temat to mieszkania i dzieci :) .

Choć moja średnia zarobków za czas prowadzenia firmy jest bardzo niska (dobre tyle, że co rok wyższa), nie mogę sobie pozwolić na kredyt na mieszkanie, uważam że podjąłem dobrą decyzję. Żyję w warunkach bytowych, o jakich 20 lat temu 90% Polaków mogło tylko pomarzyć. Kwestia zdobycia balerona czy pralki, sprowadza się do odwiedzenia sklepu a nie zapisów na kolejkę i pilnowania czy ktoś się w nią nie wpycha. Dziwię się, że tak niewielu ludzi dostrzega te zalety - martwią się, że nie byli w Egipcie, bo znajomi przysłali piękne fotki albo że ich samochód jest najstarszy na parkingu.

Nie warto marnować czasu na jałowe porównania z innymi, tym bardziej nie ma sensu przejmować się, że oni już coś mają, a ja nie. Buduj swoje cele pod kątem tego, co ty chcesz osiągnąć a nie tego, co osiągnęli inni. Następnym razem opiszę kilka dróg do uświadomienia sobie swoich prawdziwych pragnień.

czwartek, 13 listopada 2008

Satysfakcja

Napisałem wczoraj o efekcie spełnienia pod koniec dobrze przepracowanego dnia. Dziś krótko pociągnę temat w kontekście zamykania etapów.

Satysfakcja z pracy, poza atrakcyjnym wynagrodzeniem, koleżeńskim zespołem i przewidywalnym kierownictwem, bierze się również z poczucia tworzenia przydatnych rzeczy/usług. Znam przypadek człowieka, który zrezygnował z wymarzonej przez wielu pracy, ponieważ w przeciągu dwóch lat nie ukończył w niej żadnego programu. Rzucano go na różne odcinki projektów, gdzieś testował, gdzieś poprawiał, gdzieś dopisywał, natomiast nigdy nie miał okazji zidentyfikować się ze swoim dziełem. Brak poczucia zamknięcia projektu, nad którym bardzo się napracował i niemożność zaobserwowania jego wyników, zdemotywowały go do tego stopnia, że chętnie zmienił pracę na prawie dwukrotnie słabiej płatną.

Nieukończone zadania, niezamknięte sprawy ciągną się za nami przez całe lata. We snach spotykamy ludzi, z którymi rozstaliśmy się w gniewie, przepytują nas wykładowcy z rzuconych studiów, niespełniona miłość co jakiś czas przypomina o swoim istnieniu. Gdyby zauroczenie wypaliło się w paromiesięcznym związku, pozostałoby kilka wspomnień, nieujawnione wobec drugiej osoby, potrafi tlić się latami.

Jestem już na finiszu projektu, który zajął mi większość tego roku. Wyczerpany, przytłoczony pracami, które zostały jeszcze do wykonania. Perspektywa dnia, w którym obejrzę gotowe dzieło, pociąga mnie bardziej niż dzień otrzymania za nie wynagrodzenia.

środa, 12 listopada 2008

Motywacja

Kiedy zaczynamy coś nowego w życiu, często towarzyszy nam ekscytacja i silna motywacja. Rzucamy się w wir pracy i robimy dużo więcej, niż w stanie normalnym. Stan normalny to suma naszych przeciętnych nastrojów, mobilizacji do pracy i efektywności. Po jakimś czasie nowość staje się codziennością i pobudzające impulsy zanikają. To całkowicie normalne, powszechne ludzkie zjawisko, jednak musimy zdać sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nas, jeśli zignorujemy jego istotę.

Przede wszystkim tworzymy nierealne plany na przyszłość, biorąc pod uwagę stan nadaktywności. Pamiętam, że kiedy zacząłem prace nad własną firmą, pracowałem bardzo wydajnie przez 10-12 godzin dziennie, nie licząc ciągłych przemyśleń przed snem, w czasie kąpieli i spacerów. W 3 miesiące zrobiłem pracę, która normalnie zajmuje mi 5 miesięcy. Gdybym dziś w tym tempie pracował, popadłbym w stan skrajnego wyczerpania. Tamte dni przypomianją mi stan zakochania, kiedy człowiek nie musi jeść, spać i ciągle rozpiera go radość. Niestety (a raczej na szczęście) taki stan jest przejściowy, wywołany hormonami.

Po ukończeniu pierwszej pracy rozpisałem plany, które zakładały 4 prace rocznie (skoro udało mi się pierwszą wykonać w 3 miesiące). Niestety zaczęły się kłopoty ze znalezieniem odbiorców, zrozumiałem że kolejne produkty muszą być lepsze, więc spędzę nad nimi więcej czasu. Ponadto nie miałem już takiej motywacji, ponieważ dużo ciężej było stworzyć coś nowego w kolejnych pracach. Wiele szczegółów okazało się nużących, ale niezbędnych do wykonania. Nierealizowane terminy, słaby odzew potencjalnych odbiorców i koszty stałe sprawiły, że musiałem szukać zleceń jako podwykonawca, co na początku odrzucałem.

Jak poradzić sobie ze słabnącą motywacją i stanami zwątpienia?

Model naszego mózgu zakłada istnienie tzw. ośrodka nagrody i kary. Jeśli zrobimy coś dobrego, czujemy radość, kiedy czynimy odwrotnie, pojawiają się wyrzuty sumienia i przygnębienie. Stan spełnienia pojawia się np. na koniec dnia, gdy czujemy, że porządnie go przepracowaliśmy i widzimy tego efekty. Podobnie nie będziemy mieli dobrego samopoczucia, kiedy wiemy, że pracowaliśmy słabo, uciekaliśmy od obowiązków i niewiele posuneliśmy się do przodu. Jedne i drugie dni pojawiają się w naszym życiu. Od nas zależy czego się z nich nauczymy.

Poczucie spełnienia sprawia, że chce nam się zacząć kolejny dzień, jesteśmy wyrozumiali i mili dla otoczenia. Poczucie straconego dnia jest nieprzyjemne i chcemy się go pozbyć. Wtedy pojawia się zagrożenie, związane z nieumiejętnością radzenia sobie z problemami. Wielu sięga po substytuty szczęścia: alkohol, narkotyki. Ich pierwsze działanie jest podobne do hormonów wydzielanych przez mózg po udanym dniu. Człowiek czuje odprężenie, troski i problemy przestają istnieć. Niestety tylko do czasu trwania zamroczenia używką. Potem problemy uderzają ze zdwojoną mocą, człowieka gnębią wyrzuty sumienia i jedynym ukojeniem wydaje się kolejna dawka "lekarstwa".

Piszę bardzo skrótowo i ogólnikowo, problem polepszania nastroju alkoholem czy narkotykami jest bardzo złożony i zazwyczaj nawarstwia się latami. Pominąłem także problem stresu (napiszę o tym kiedy indziej). Chcę tylko wyczulić na pewne mechanizmy. Problemy alkoholowe dotyczą wielu ludzi sukcesu, jednym z ich początków są sytuacje, kiedy sięgamy po niego, by nie czuć stanu winy.

Widzimy zatem, że alkohol nie jest dobrym lekiem na spadek motywacji i poczucie niespełnienia. Absolutnie nie twierdzę, że z tego powodu alkohol jest zły - sam chętnie lubię wypić piwo z przyjaciółmi czy lampkę wina do obiadu. Wiem natomiast, że nigdy nie sięgam po alkohol, kiedy jestem przytłoczony problemami lub ciąży na mnie odpowiedzialne zadanie. Jeśli w takich wypadkach zdarza ci się nawalić z powodu alkoholu, powinieneś zainteresować się serwisami poświęconymi chorobie alkoholowej.

Załóżmy jednak, że miałeś zły dzień, nie zrobiłeś nic z tego co planowałeś i przeraża cię myśl, że jutro z tego powodu musisz zrobić dwa razy więcej. Łatwych rozwiązań niestety nie ma. Na pewno ważne jest zdefiniowanie problemu: twój zły stan może wynikać z faktu, że nie do końca wiesz co chcesz zrobić, w jakiej ilości i co będzie miarą dobrze przepracowanego dnia. Pracę trzeba rozpisać na etapy, etapy na zadania itd. Dobrą metodą jest tzw. lista TODO (od ang. "do zrobienia") - wypisanie wszystkich zadań do wykonania na dany dzień. To zwyczajne naturalne planowanie, dające bardzo dobre efekty.

Tworzę sobie taką listę codziennie wieczorem na kolejny dzień lub rano przed rozpoczęciem pracy. Zadanie rozbite na mniejsze podzadania okazuje się dużo łatwiejsze do ogarnięcia. Ponadto odhaczenie każdego wykonanego podpunktu z listy, przybliża mnie do finału i wpadam w lekki stan spełnienia. Kiedy cała lista zostaje "rozbita" zostaje tylko powiedzenie sobie "Good job!". Oczywiście nie zawsze listę wykonuję, często zdarza się, że niektóre podpunkty trzeba usunąć albo zabrać się za inną ważną rzecz. Idea listy polega na postawieniu prostego, mierzalnego zadania i rozwiązanie go. Kiedy je wykonamy, pozostanie zadaniem a nie problemem.

Kiedy zadania są bardzo duże i rozłożone w czasie, warto wygospodarować dziennie trochę czasu na inną aktywność. W moim przypadku jest to obecnie pisanie bloga. Od ponad roku nie ukończyłem żadnego projektu, choć wykonałem w tym czasie największą i najbardziej dojrzałą pracę w swoim życiu. Wcześniej po każdym ukończonym projekcie przeżywałem pewnego rodzaju katharsis i z ochotą brałem się za kolejny. Tym razem ogrom prac wykonanych i nadal stojących przede mną, działa silnie demotywująco. Nie wiem nawet czy sprzedam projekt w wystarczającej liczbie, by pokrył koszty. Nie wiem czy ktoś go zauważy. Wiem, że muszę go wkońcu zamknąć, by najpierw poczuć wielką ulgę i radość spełnienia a potem zabrać się za pomysły, które już kotłują się po głowie. Codzienny wpis przed pracą daje mi poczucie wykonanego zadania, które niczym efekt domina pcha do rozprawienia się z kolejnym.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Czy chciwość jest dobra

Znane powiedzenie uknute przez Amerykanów, ukazuje właśnie swoje owoce. Wydaje się, że człowiek dążąc do maksymalizacji zysków, tnie koszty i ulepsza jakość usług. Niestety jak zwykle teoria odbiega od rzeczywistości. Po pierwsze wielu ludzi wybiera drogę na skróty - cena produktu maleje wraz z jego jakością, która pozornie się nie zmienia. Po drugie kiedy ktoś zyskuje dzięki nieuczciwym praktykom i nie zostanie dostatecznie szybko negatywnie zweryfikowany, inni zmuszeni są często iść w jego ślady.

Przykład: rynek wędlin. Większość ludzi kieruje się przy zakupie wyglądem produktu i ceną. Masarze w pogoni za zyskiem zaczęli moczyć mięso w roztworach azotowych, które zwiększają wagę o 50%. Takie napuchnięte szynki moczą następnie w kolejnych chemikaliach, tym razem zawierających barwniki i sztuczne aromaty. Ta patologia objęła już niemal cały rynek, ponieważ uczciwi producenci nie byli w stanie konkurować cenowo swoimi wyrobami. Mając wybór: upadek lub nieuczciwość, wybrali to drugie.

Jakie istnieje lekarstwo na nieuczciwe praktyki? Odpowiedź jest prosta: uczciwość i informowanie. Konsument nie jest idiotą, jeśli poczuje się oszukany, odejdzie od firmy i powie o tym znajomym. Zwróćmy uwagę jak często nieuczciwy producent zmienia markę firmy: najpierw wypuszcza produkty dobrej jakości, potem ją obniża i siłą rozpędu kasuje ogromne zyski. Ale kiedy prawda wychodzi na jaw, jedyne co mu pozostaje to zmiana logo i próba zrobienia ludzi w konia w ten sam sposób. Na szczęście historia się za nim ciągnie, raz utracone zaufanie bardzo ciężko nadrobić.

Dobry przykład odwrotnego podejścia prezentuje znana piekarnia Pellowski z Gdańska. Kiedy większość piekarzy dmuchała swoje wypieki spulchniaczami i innymi świństwami, żeby obniżyć cenę (podobno w marketach dodają do chleba gips, ale mam nadzieję, że to plotka), Pellowski pozostawił tradycyjny zakwas i wszedł w rynek zdrowej żywności. Zwykły chleb razowy na zakwasie jest bardzo zdrowy, naprawdę nie trzeba wiele, żeby wypromować swoją markę. Tymczasem nadal większość piekarzy sprzedaje pod tą nazwą bułki z karmelem i dziwi się, że obroty spadają.

Zarabianie pieniędzy to nie grzech, choć tak wielu ludzi w Polsce lubi to powtarzać. W szkole wszyscy klepią "lepiej być niż mieć", a potem robią dokładnie odwrotnie. Prawda jest taka, że łatwiej "być", kiedy "masz", ale nie ma to żadnego związku z chciwością. Majątek zdobyty uczciwą pracą się nie rozpłynie. Fortuny marnotrawią ludzie, którzy je dziedziczą, wygrywają na loterii lub kradną. Kolejny raz widzimy, że sukces jest miarą nie tylko umiejętności ale i moralności człowieka.

Jak odnieść do praktyki te wywody:

1. Postępuj zawsze uczciwie, nawet jeśli ci się to nie opłaca. Załóżmy taki przypadek: przyjmujesz niskopłatne zlecenie od małej firmy i zabierasz się za nie. W trakcie przychodzi bardzo atrakcyjna oferta od dużej firmy. W takiej sytuacji korci, żeby wyłgać się od słabego zlecenia i dobrze zarobić na lepszym. Zastanów się jednak ile tracisz: dla pierwszego zleceniodawcy jesteś spalony, wyrobił sobie o tobie złe zdanie (o którym napomknie innym, kto wie czy nie twojemu nowemu zleceniodawcy). Przekroczyłeś też pewną granicę, kolejna "zdrada" może ci przyjść łatwiej. Każdy "pierwszy raz" jest najtrudniejszy, kolejne dużo łatwiej podjąć i sobie wytłumaczyć. Twoja historia jest twoją wizytówką, od niej zależy ilość zleceń w dłuższej perspektywie. Małe cwaniactwo potrafi wszystko popsuć.

2. Szanuj każdego klienta i podwykonawcę. Kultura biznesu stoi w Polsce na niskim poziomie, wielokrotnie zdarzyło mi się zostać olanym przez potencjalnych kooperantów, którym zapomniało się zapłacić w ciągu 2 przepisowych tygodni faktury. Takie głupoty jak wywiązanie się z mniej istotnej umowy, nie zaprzątały im czasu, bo zajmowali się rzeczami "wielkimi". Niektórzy wręcz wychodzą z założenia, że jeśli ktoś nie wykona kilku telefonów, to można w ogóle mu nie zapłacić. Z tego też powodu (nauczony doświadczeniem), przed każdą transakcją przeszukuję dokładnie zasoby internetu o danej firmie i jej pracownikach.

Podchodzę do tematu tak: jeśli otwieram firmę, to muszę odsłonić swoją prywatność i umieścić swoje dane w serwisach temu poświęconych. Opisuję też rzetelnie swoje produkty i oddaję je pod ocenę społeczności. Nawet na głupią i złośliwą krytykę odpowiadam bez emocji, nigdy nie obrażam oponenta.

3. Myśl o swojej firmie w długoterminowej perspektywie. Nawet jeśli nie doczekasz lepszych czasów i wcześniej zamkniesz działalność, zachowasz dobre zdanie o sobie. Nie szukaj winnych na zewnątrz, nie buduj obrazu napastliwego świata. Nie zmienisz go, natomiast siebie tak. Nie myśl o ktrótkotrwałej korzyści, pilnuj żeby obie strony zyskały na współpracy - jeśli obaj nie wygrywacie, nikt nie wygrywa. Ja mam taką zasadę, że przy pierwszym przedsięwzięciu wyceniam swoją pracę niżej niż jest warta (informując o tym drugą stronę), żeby zmniejszyć ryzyko ewentualnej straty zleceniodawcy. Jeśli zlecenie mu się opłaci, kolejne jest bardziej intratne. Jeśli nie, zachowujemy dobrą relację a kontakt pozostaje w odwodzie na inne czasy.

4. Unikaj nieporozumień. Jeśli handlujesz z klientami detalicznymi, dokładnie wyjaśnij wszystkie aspekty transakcji. Miałem przypadek z aroganckim typem, który nazwymyślał mi, ponieważ poczta nie przysłała mu na czas produktu za 26 zł. Facet przez 15 minut wyliczał swoje stanowiska, zarobki i wykrzykiwał żale. Takim działaniem odkrył jedynie swoje kompleksy i niezbyt wygórowanych lotów kulturę, ja natomiast nauczyłem się, żeby przed każdą transakcją klient potwierdził, że rozumie warunki sprzedaży. Takich przypadków na szczęście jest bardzo mało, większość ludzi jest miła i rozumie przeciwności losu (poczta). Problematyczne firmy i klienci stanowią na szczęście mniejszość.

5. Nie stawiaj tylko na zysk. To co robisz, musi nieść wartość dla klientów, inaczej szybko ich stracisz. Jeśli naprawdę posiadasz unikalne zdolności, prędzej czy później na nich zarobisz. Spójrz w swoje życie: czy masz lojalnych przyjaciół, dobre stosunki z byłymi pracownikami/kooperantami, czy możesz bez negatywnych emocji spotkać wszystkich kolegów z byłej klasy. To jak jesteś odbierany przez otoczenie, wiele mówi o twojej przyszłej działalności (czy ludzie na niej skorzystają).

piątek, 7 listopada 2008

Początek

Przez pierwsze pół roku działalności ruchy są dość chaotyczne, jeśli nie miałeś zleceniodawcy przed założeniem firmy i szukasz klientów, musisz szybko nauczyć się odporności i pokory wobec rynku. W szkole czy na studiach przyzwyczajasz się, że ktoś twoje prace sprawdza, zdarzają się nauczyciele, którym na twojej pracy zależy bardziej niż tobie. Potencjalny klient prawdopodobnie w ogóle nie przeczyta twojej wymuskanej przez 2 dni oferty. Dla niego to spam, który skasuje po zerknięciu na temat. Im szybciej nauczysz się nie przejmować brakiem reakcji i tworzeniem oferty maksymalnie wygodnej dla klienta, tym większe masz szanse powodzenia.

Jeśli ktoś decyduje się na przeczytanie twojej oferty, nie będzie się wgryzał w szczegóły, tylko przeskanuje zawartość i ewentualnie kliknie na dołączony link. Jeśli wysyłasz plik .doc lub .pdf, utrzymaj limit wielkości 1MB, żeby nie zdenerwować zapychaniem czytnika maili. Warto wykonać dla swojego produktu stronę internetową z dokładnymi, rzetelnymi informacjami. Jeśli kierujesz ofertę do innych firm, unikaj ogólników typu "najlepszy produkt, spełnia marzenia" etc. Jeśli uważasz, że twój produkt jest faktycznie taki dobry, napisz konkretnie w czym, żeby czytający ofertę mógł wstępnie skalkulować opłacalność.

Ofertę pisz starannie i indywidualnie dla każdego odbiorcy, nawet jeśli piszesz tę samą do kilku firm, nie wysyłaj do wszystkich naraz, tylko pojedynczo. Przed wysłaniem zadzwoń czy firma jest zainteresowana otrzymaniem e-maila. Jeśli pomimo wielu wysłanych ofert nie otrzymujesz odzewu, pracuj nad ulepszeniem oferty a nie zwiększeniem ilości e-maili. Starannie wykonana oferta często zasiewa ziarno, mój pierwszy poważny zleceniodawca odezwał się pół roku po otrzymaniu maila.

Bardzo ważna i często pomijana w różnych witrynach poświęconych otwieraniu firmy, jest psychika. Zetknięcie z brakiem stabilności, często problemami finansowymi bardzo rzutuje na samopoczucie. Pierwszym krokom towarzyszą ciągłe niepowodzenia, rodzi się odruch buntu: tyle pracuję, tyle się staram i nic. Nikogo nie interesuje co mam do zaoferowania, umiem to lepiej niż inni a nikt nie chce mnie wysłuchać itd. Rynek to bardzo dobra lekcja pokory, szybko sprowadza na ziemię. Nadmierny optymista przeżywa rozczarowanie, pesymista utwierdza się w beznadziei. Zapewne działają czasem niekorzystne zewnętrzne czynniki, niestety smutna prawda jest zazwyczaj taka, że nie umiemy, nie chcemy przystosować się do realiów.

W momencie kiedy trzeba się najbardziej spiąć, wielu często odpuszcza albo się obraża. Nie ma niestety leku na poprawę kondycji finansowej, możesz zwiększyć swoje szanse realizując "dobre rady": ucz się, pracuj, bądź cierpliwy, przekuj swoje pomysły na złoto etc. Rynek to wielka niewiadoma i każde rozsądne działanie zwiększa szansę powodzenia, ale nie daje pewności.

Możesz natomiast wiele zrobić, żeby szybko zmienić swój stan psychiczny. Jeśli przed założeniem firmy twoja ścieżka zawodowa była pasmem sukcesów, motywujących cię do kolejnych wyzwań, mogłeś przyzwyczaić się do euforycznych uniesień. W dzisiejszej kulturze takie euforie kojarzy się ze szczęściem: rozpiera mnie radość, jestem szczęśliwy, przenika mnie zwątpienie, jestem nieszczęśliwy. Pod ręką masz dziesiątki atrakcji, które mają cię utrzymywać w stanie "szczęścia". Niestety ich działanie jest krótkotrwałe, prawdziwe szczęście wiąże się z poczuciem własnej wartości, zrealizowanymi ważnymi etapami życia. Nadmiar skrajnych bodźców (dobrych lub złych) jest w obu przypadkach niebezpieczny.

Kiedy wszystko się wciąż udaje, zaczynasz bać się porażki, unikasz ryzyka i trzymasz się utartych schematów. Gdy przychodzi pierwsze niepowodzenie, urasta do rangi katastrofy. Podobnie może się zdarzyć, kiedy wciąż ci nie wychodzi (tu trzeba dużo pracować nad rozpoznaniem przyczyn porażek) - wpadnie pierwszy sukces i chcesz góry przenosić. Do czasu kolejnej porażki. Sztuką jest uświadomienie sobie, że nie można ciągle wygrywać, ani trwale przegrywać. Do sukcesu na rynku (i nie tylko) potrzebne jest stoickie podejście i trzymanie emocji na wodzy.

Uświadom sobie, że:
1. Wszystko co posiadasz, kiedyś stracisz.
2. Wszyscy, których kochasz kiedyś umrą.
3. Wszystko co zbudujesz, obróci się kiedyś w pył.

Nawet jeśli dziś odrzucasz myśli o tych prawdach, prędzej czy później będziesz się musiał z nimi zmierzyć. Wypieramy je ze świadomości, bo boimy się implikacji: skoro wszystko umrze, to jest nic nie warte. Po co próbować poprawić swój los? To fałszywy wywód: każdy byt ma w swoim czasie wartość, nasz czas jest również ograniczony, zatem w skończonym życiu wszystkie byty mają znaczenie. Nie znamy ich znaczenia w całej historii, jeśli czas nie ma początku ani końca, mogą nic nie znaczyć, ale równie dobrze mogą być częścią innego nieskończonego procesu, który posiada swój cel.

Po co roztrząsać takie fundamentalne kwestie? Żeby spojrzeć na swoje życie z boku, nie przez pryzmat doraźnych zachcianek, ale planu na cały swój czas. Ludziom wierzącym jest tu łatwiej, mając w życiu cel (zbuduję firmę, założę rodzinę), będą się cieszyć, że dobrze wypełniają boski plan. Człowiek niewierzący nie stoi na przegranej pozycji. Jeśli wypełni swoje życie treścią, na łożu śmierci będzie mógł powiedzieć: odchodzę spełniony, bo choć dla mnie to koniec świata, ten w którym żyłem był bardzo udany.

Paradoksalnie uświadomienie sobie zmierzchu wszystkiego, sprawia że stajemy się faktycznie szczęśliwi. Jak to się ma do prowadzenia firmy? Myśląc o wieczności, przestajesz patrzeć na bieżące wahania, ważne żeby trend był rosnący. I nie martw się przesadnie co będzie, kiedy ciebie zabraknie, swój plan wypełnij najlepiej jak potrafisz.

czwartek, 6 listopada 2008

Dotacje

Większość ludzi otwierających firmy, interesują dotacje. Sam z jednej skorzystałem i przyznam, że pomimo początkowego sceptycyzmu, sporo na tym zyskałem.

Jednym z większych problemów przy rozpoczynaniu jakichkolwiek przedsięwzięć, jest brak wiedzy o tym, co mamy robić. Piszę wiedzy a nie informacji, bo nawet najlepiej poinformowany człowiek nie jest świadom co będzie robił, dopóki tego nie zacznie. Temat dotacji wydaje się prosty, kiedy komuś doradzamy "weź dotację" i trudny gdy poznajemy, co należy zrobić, żeby ją otrzymać. Nim dostaniemy jakiekolwiek pieniądze, będziemy musieli przejść cykl szkoleń (nie wszędzie), napisać biznesplan, oszacować potencjalne koszty i przychody. Dla większości ludzi będzie to pierwsze zetknięcie z usystematyzowanym i rozbudowanym planowaniem.

Opiszę jak wyglądały dotacje z funduszy unijnych i krótko (nie mam dużej wiedzy, tyle co mi kolega opowiedział) o dotacjach z urzędu pracy.

Dotacje unijne. Używam potocznej nazwy, w rzeczywistości to dotacje realizowane przy udziale środków unijnych i budżetowych, głównie przez PARP. Nie wiem jak teraz wyglądają szczegółowe zasady (z nimi jest zawsze taki problem, że trudno wyłowić to co istotne w zalwie informacji), ale chodzi o to, że PARP zleca projekty różnym organizacjom (wtedy nazywały się beneficjentami) a te organizacje robią szkolenia i przekazują pieniądze przedsiębiorcom (zwanym beneficjentami ostatecznymi). Pamiętam, że nazwy miały być zmienione, bo ludzie mylili beneficjentów z beneficjentami ostatecznymi.

Jeśli chcesz założyć firmę i szukasz dotacji, kierujesz się do takiego beneficjenta (by zostać beneficjentem ostatecznym :). Organizacja przeprowadza selekcję, jeśli chętnych jest więcej niż miejsc (i żeby odrzucić niepoważne pomysły). Nie jest to nic trudnego, jeśli wierzysz w swój biznes, masz doświadczenie w tym, co chesz robić lub zrobiłeś już pierwsze kroki, możesz być prawie pewny przejścia. Jest też test i rozmowa z psychologiem, w których przekonujesz, że warto ufać ludziom i by osiągnąć sukces, trzeba być uczciwym (uwierz mi, że choć to brzmi jak banał, jest to szczera prawda). Selekcji nie powinni się zwłaszcza bać ludzie skromni, pracowici introwertycy - przebojowość nie jest promowana, nikt nie zakłada że będziesz budować korporację, wystarczy że łatwo się nie poddajesz, masz plany awaryjne i wykazujesz odpowiedzialność.

Załóżmy, że przechodzisz selekcję i wydaje ci się, że dotację masz w ręku. Tu niestety zaczynają się schody: nie możesz jeszcze założyć firmy, najpierw przechodzisz cykl szkoleń (wszystko darmowe). Trwają ok. 2 miesiące (z pisaniem biznesplanu). Nie wszystkie szkolenia są wartościowe czy potrzebne, ale masz dużą szansę, by posłuchać doświadczonego biznesmena, księgowego czy prawnika. Poznasz też ludzi ze swojej grupy, wymienisz doświadczenia i dowiesz coś o sobie podczas wspólnych gier z psychologiem. Przygotowujesz biznesplan (z pomocą doradców), składasz i czekasz na pieniądze.

Jeśli liczyłeś, ze szybko je dostaniesz, kupisz sprzęt i zaczniesz pracować, możesz się mocno rozczarować. Parę lat temu średni czas oczekiwania wynosił jakieś pół roku, warto poszukać na googlu czy coś się zmieniło. Za pieniądze z dotacji możesz kupić tylko środki inwestycyjne (np. komputer, biurko, samochód, telefon, strona internetowa), nie możesz kupić żadnych towarów ani usług, które byś potem odsprzedał. Na szczęście jest coś takiego jak wsparcie pomostowe, czyli pewna kwota wypłacana co miesiąc przez pół roku od momentu rozpoczęcia działalności (np. 700 zł/mies.). Opłacisz z tego ZUS i jeszcze trochę w kieszeni zostanie.

Choć na papierze koszt inwestycji wygląda atrakcyjnie (dostajesz 75% pieniędzy), w rzeczywistości musisz posiadać kapitał, bo w początkowej fazie ponosisz prawie połowę wydatków. Po pierwsze płacisz VAT (który możesz nieprędko odzyskać), po drugie nie dostajesz od razu całych 75% ceny netto inwestycji, tylko zaliczkę 80% (czyli 60% ceny netto) a pozostałe 20% rozliczysz po wielu miesiącach.

Przykładowo: planujesz kupić komputer za 2000 netto i nie osiągasz jeszcze dochodów (start biznesu). Dostajesz zaliczkę 1200, jednak za komputer płacisz 2440 (2k + VAT). Czyli na starcie musisz wyłożyć ponad 50% kwoty. Dopiero jak coś zarobisz i odzyskasz VAT (przy dotacji 20 tys. może to potrwać), rozliczysz faktury (długotrwały proces), ostateczny koszt komputera wyniesie 500 zł - 19% (wkońcu wrzucasz go w koszt) = 405 zł.

Dużo łatwiej jest w przypadku dotacji z Urzędu Pracy. Musisz być bezrobotny (w praktyce rejestrujesz się, żeby następnego dnia złożyć wniosek z biznesplanem, chyba że mieszkasz w dużym mieście, gdzie trzeba być trwale bezrobotnym i zarejestrowanym ponad 3 miesiące - to zadecydowało, że musiałem szukać unijnej). Pieniędzy dostajesz mniej, ale od razu całą kwotę i z tego co wiem rozliczanie jest mniej restrykcyjne. Szkolenie jeśli jest, to krótkie kilkudniowe. Jeśli spieszysz się z założeniem firmy i uczysz na własną rękę, to rozwiązanie wydaje się lepsze.

Dla mnie osobiście rozwiązanie pierwsze okazało się lepsze - z planowanych źródeł dochodu niewiele wypaliło i opóźnienie o 2 miesiące założenia firmy, wsparcie przez pół roku (łącznie 4200), poznanie kilku ciekawych ludzi i szkolenie z księgowości i prawa, bardzo się przydały.

środa, 5 listopada 2008

Jak się uchronić przed fallstartem

Większość mediów sprowadza problemy przedsiębiorców do trudności z rejestracją firmy i braku jednego okienka. Są to przeszkody podobne do utknięcia w korku w czasie dojazdu do pracy. Uciążliwe jednego dnia, w dłuższej perspektywie nikt o nich nie pamięta. Prawdziwa szkoła to pierwsze pół roku działalności, kiedy budujemy mechanizmy naszej firmy oraz pierwsze pół roku po dwóch latach, kiedy ZUS skacze nam do 800 zł/miesiąc. Dla tych, którym się udało, zmiana "składki" nie ma znaczenia, dla wciąż raczkujących (a tych jak pokazują moje doświadczenia jest więcej) to koszmar.

Jeśli wyciągałeś 2000 zł miesięcznie, po opłaceniu ubezpieczenia społecznego (ok. 100 zł) i składki zdrowotnej (ok. 200 zł), podatku (ok. 100-200 zł po odliczeniu różnych kosztów i ok. 160 zł zdrowotnej), zostało ci na rękę jakieś 1500 zł. Kwota pozwalająca przeżyć i planować dalsze ruchy. Po 2 latach z ok. 300 zł ZUS rośnie do 800 zł i jeśli co miesiąc wystawiasz fakturę na 2000 zł, zostanie ci w kieszeni ok. 1000 zł.

Jeśli zarabiałeś 1500 zł miesięcznie, po opłaceniu ZUS i rozliczeniu rocznym miałeś średnią ok. 1350 zł, kiedy zaczynasz płacić 800 zł, albo zaciskasz zęby i zarabiasz 750 zł z wiarą, że jeszcze będzie lepiej, albo zamykasz interes, albo przepisujesz go na kogoś z rodziny i dalej płacisz 300 zł. Ostatni przypadek szczególnie boli ludzi praworządnych, ciężko pracujących by poprawić swój los, ponieważ co jakiś czas muszą wysłuchiwać wszelakiej maści socjologów z ciepłych budżetowych posadek, którzy pouczają jak pięknie by w Polsce było, gdyby ludzie nie kombinowali.

Skok składek musisz przewidzieć, jeśli wystawiasz faktury rzadko. Np. tworzysz produkt, za który wystawisz fakturę za pół roku na 20000 zł. Nim zobaczysz pieniądze, wpłacisz 4800 zł. Przykłady które podaję, dotyczą działalności o niskich kosztach, inaczej wygląda to kiedy zakładasz sklep, jednak problemy z ZUS dla małych pozostają zawsze.

Dlaczego tyle piszę o składkach. Otóż bardzo ważnym problemem ludzi startujących w biznesie, jest nie zwracanie uwagi na koszty stałe. Startujący przedsiębiorca liczy, że szybko zacznie zarabiać, często posiada wypracowany lub pożyczony kapitał. Tymczasem rezerwy szybko się kurczą, bo zakładane plany sprzedaży zazwyczaj drastycznie odbiegają od rzeczywistości. Ludzie przyzwyczajeni do wysokich dochodów na etacie, czują stres, kiedy miesięczny przychód jest niższy a już w ogóle wielu załamuje się, kiedy nie zarabiają nic i dokładają do interesu.

Żeby uniknąć fallstartu, musisz się odpowiednio przygotować:

1. Zbierz kapitał, który pozwoli ci przetrwać najbliższe pół roku przy założeniu, że nic nie zarobisz. Jeśli zakładasz firmę, ponieważ to jedyny sposób byś zaczął zarabiać, poszukaj możliwości wsparcia w rodzinie, urzędzie pracy. Im więcej dowiesz się przed założeniem firmy, tym mniej potem stracisz. Jeśli decydujesz się na kredyt, zrób biznesplan, nawet gdy nie jest wymagany.

2. Staraj się znaleźć zleceniodawcę przed założeniem firmy. Stałe zlecenia od początku to wielki komfort, uważaj jednak, żeby nie uśpił cię brak zagrożeń. Sytuacja może się w każdej chwili zmienić, trzeba przeżyć trochę goryczy porażki i "biedy", żeby nauczyć się je pokonywać.

3. Naucz się jak prowadzić księgowość, nawet jeśli będziesz ją podzlecać firmie księgowej. Umiejętność kalkulowania kosztów i przychodów jest niezbędna do stabilnej pracy. Produkty, które kupujesz jako zwykły klient, zaliczone w koszt firmy są ok. 40% tańsze (odzyskujesz 22% VAT i odpisujesz 19% ceny netto od podatku). Żyj oszczędnie, na konsumowanie owoców przyjdzie czas. Wielu znanych bogaczy, którzy doszli do majątku swoją pracą (a nie odziedziczyli), żyje skromnie i oszczędnie. Podkreślają, że większą wartością jest kształtowanie charakteru i poczucie własnej wartości, niż rozrywka. Człowiek spełniony się nie nudzi, nie potrzebuje kupować przyjemności, żeby zasypać pustkę życia.

4. Oszacuj dokładnie co naprawdę będzie ci potrzebne. Załóżmy, że masz trochę kapitału i chcesz poczynić pewne inwestycje. Jako przyszły biznesmen potrzebujesz laptopa, komórkę z abonamentem i drukarkę laserową. Tylko czy na pewno musisz mieć to wszystko od razu? Jeśli nie masz jeszcze stałych zarobków, używaj stary komputer. Jeśli nie potrzebujesz ciągle dzwonić do klientów, wystarczy ci na początek komórka na kartę. Jak drukujesz niewielkie ilości na swoje potrzeby, kup tanią drukarkę atramentową lub używaną laserową. Zachowaj pieniądze na czarną godzinę albo zainwestuj w towary.

Jeśli chcesz otworzyć firmę za rok czy w bliższej przyszłości, zacznij odkładać pieniądze na inwestycje. Choć rozsądnym wydawałoby się kupować je wcześniej, byłaby to duża strata, ponieważ np. laptop kosztowałby cię jako osobę prywatną ok. 40% więcej.

Pamiętaj, że choć sprzęt się bardzo szybko rozwija, to nie oznacza to, że stary jest słaby. Ja kupiłem skaner za 200 zł, który parę lat wcześniej kosztował kilkukrotnie więcej i miał wysoką pozycję w rankingu jakość/cena. Sprawuje się bardzo dobrze. Komputery do pracowni nabyłem w firmie sprzedającej zachodni sprzęt poleasingowy renomowanych marek i zaoszczędziłem ponad 60%. Jeśli potrzebujesz specyficzną maszynę czy narzędzia, śledź licytacje - firmy wciąż bankrutują i ich majątek wyprzedawany jest często za bezcen.

wtorek, 4 listopada 2008

Dla kogo firma

Potocznie przyjmuje się, że by prowadzić firmę, trzeba mieć pewne cechy osobowości: przebojowość, umiejętność przewodzenia, silne poczucie własnej wartości, łatwność nawiązywania kontaktów - jednym słowem energiczny ekstrawertyk z grupy tych 20%, które decydują o życiu pozostałych 80. Jeśli posiadasz te cechy, trochę pokory, do tego potrafisz się uczyć i nie poddajesz się z byle powodu, masz spore szanse na sukces. Nie ma dla Ciebie znaczenia czy będziesz sprzedawał skarpetki, produkował śrubki, czy stawiał domy. Liczy się organizowanie, budowanie i mnożenie zysków. Okazuje się, że jakkolwiek wśród rekinów biznesu wielu pasuje do tego profilu, większość właścicieli firm (często bardzo dobrze prosperujących) posiada cechy osobowości zupełnie przeciętne. Sukces osiągnęli dzięki determinacji i zdolności uczenia się dzięki kryzysom.

Zacznijmy od tego, czym w ogóle jest sukces dla przedsiębiorcy. Dla jednego to zbudowanie potężnej korporacji, innego zadowala stały pokaźny przychód, niejeden realizuje poprzez firmę swoje pasje i wcale nie musi zarabiać wielkich pieniędzy. Już te różnice ukazują, że branie pod uwagę wyłącznie cech osobowości, nie determinuje powodzenia.

Na swojej drodze spotkałem wielu ludzi startujących i okrzepłych w biznesie. Część z nich zamknęła już działalność, niektórzy bardzo się rozwinęli, najliczniejsza jest grupa (do której sam należę) "walczących" czyli takich, którzy nadal kumulują środki i zbierają doświadczenia. Przedsiębiorców dzielę na kilka typów:

Organizator. Przywołany wcześniej przeze mnie tzw. człowiek sukcesu. W szkole uczył się przeciętnie (poza przedmiotami, które go zaintrygowały), brylował wśród wielu grup towarzyskich, na studniówkę przyprowadził jedną ze szkolnych "lasek". Podejmuje ryzyko, nie przywiązuje nadmiernej wagi do strat, poszukuje optymalnych form działalności. Zajmuje się rzeczami najważniejszymi, co tylko może podzleca innym firmom, buduje zespół wspólników/pracowników. Ma duże szanse na zbudowanie solidnej firmy, jednak często płaci za to zdrowiem, rozpadem rodziny. Towarzyszy mu napięcie związane z ogromną odpowiedzialnością (negocjuje umowy, dopilnowuje pracowników, wysłuchuje narzekania dziewczyny, że nie ma dla niej czasu). Wiecznie w drodze i przy telefonie.

Rzemieślnik. Typ człowieka, który posiadł (dzięki ciężkiej pracy i/lub talentom) unikatową umiejętność lub zwyczajnie solidny fach. Znajdziemy ich na budowie, kładą kafelki, przycinają bukiety, piszą oprogramowanie, grzebią w samochodach lub wywożą szambo. Pracę nie zawsze kochają, większą wagę przywiązują do życia osobistego. Zazwyczaj pracują sami lub w małym zespole podobnych fachowców (często na czarno). Zarabiają różnie, generalnie z racji posiadanych umiejętności, zapotrzebowanie na nich jest. Z punktu widzenia zamawiającego wystarczy, żeby byli w miarę kontaktowi, solidni i dotrzymywali terminy. Do tej grupy dorzuciłbym artystów (ilustratorzy, muzycy), którzy mają trudniejszy start (atutem są niskie koszty) i dłużej pracują na uznanie, ale mają dużo wyższy potencjał rozwoju.

Handlowiec. Człowiek o pewnych wspólnych cechach organizatora (brak sztywnego przywiązania do dziedziny działalności, łatwe nawiązywanie kontaktów) i rzemieślnika (celem nie jest budowa coraz większej organizacji, tylko maksymalizacja zysków i konsumpcja). Największy kapitał to kontakty, wbrew obiegowej opinii dobry handlowiec musi być uczciwy, przy współpracy najważniejsze jest zaufanie.

Spełniony. Ludzie, którzy odnieśli jakieś sukcesy w pracy, mają pieniądze, przyjaciół, odbyli dziesiątki inspirujących podróży po świecie i chcieliby spełnić swoje marzenie: otworzyć knajpkę, biuro podróży, galerię czy firmę szkoleniową. Ich cechy osobowościowe są przeróżne, łączy stabilizacja życiowa, zaufanie do własnych umiejętności i wyborów (potwierdzona dotychczasowym życiem).

Z każdym typem (w rzeczywistości jest ich dużo więcej, nakreśliłem tylko kilka podstawowych, z którymi najczęściej się stykam) wiążą się szanse i zagrożenia. Niedługo je opiszę.