piątek, 19 grudnia 2008

Katharsis

Yes, yes, yes. Projekt skończony, ząb wyleczny, samochód naprawiony. Finisz tego roku zaliczam do najbardziej szalonych w życiu. Ale wreszcie nadeszło symboliczne zakończenie, można się wkońcu ogolić i zobaczyć jak urosło dziecko ;)

W niedzielę wyjeżdżamy na zasłużony urlop i wracamy w przyszłym roku. Tradycyjnie zabieram plecak pełen książek i zeszyty do opracowania nowych teorii, scenariuszy i konstrukcji programistycznych.

Pozdrawiam wszystkich 'n' czytelników, przy 'n<10' i póki co 'n ~ const' i życzę wesołych, zdrowych etc.

wtorek, 16 grudnia 2008

Natłok spraw

Ostatni tydzień potwierdził prawdziwość praw Murphy'ego. Miałem urwanie głowy, końcówka projektu (przedłużona o miesiąc), zaplanowana wizyta a tu nagle samochód "zdechł" i rozbolał mnie ząb. W natłoku spraw najwyższego priorytetu, ból zęba wysunął się na prowadzenie. Co za ironia - kiedy będę wspominał kiedyś ten czas, zapamiętam ważne projekty i umowy, tymczasem przez prawie tydzień głównym rozpraszaczem świadomości jest jakiś zapalony nerw.

Życie przypomina groteskę. Kreślimy wielkie plany, rozpatrujemy warianty, szacujemy ryzyko, tymczasem niepozorne zdarzenie potrafi wszystko zepsuć. Najpierw złorzeczyłem na złośliwość losu, ale po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać. Jak daleko w ten cały biznes zabrnąłem. Życie sprowadziło się do ciągłego wypisywania problemów i pokonywania ich. Sprawy, które wcześniej traktowałem jak zadania, stały się problemami do rozwiązania. Kiedy jeszcze byłem zwykłym pracownikiem, wyskoczenie do miasta i załatwienie kilku spraw traktowałem jak wyprawę. Coś się działo, jak jeszcze wyskoczyłem razem z kolegą, spędzaliśmy miło czas.

Jak poradzić sobie z natłokiem, często bezsensownych, ale koniecznych rzeczy do załatwienia? Zachodnia "szkoła" mówi - zamienić się w automat i bezrefleksyjnie je robić. Tylko jak długo? Na wschodzie powiedzą - zaakceptuj je, skoro są niezbędne nie dyskutuj, tylko ćwicz swoją cierpliwość jak ogrodnik z Okinawy.

Póki co moje podejście jest typowo zachodnie, pukam się w głowę, widząc jak wiele bzdur przedsiębiorca musi w Polsce robić zupełnie bez potrzeby. 4 księgi podatkowe (2 do vatu, kilometrówka, kpir), 3 przelewy do zusu, 2 przelewy podatkowe. Kiedyś robiłem to szybko i sprawnie, teraz tak tego nienawidzę, że przeciągam do ostatnich terminów. Siedzi we mnie ta cała złość na ten prymitywnie zorganizowany kraj, gdzie człowiek uczciwy gnębiony jest tysiącami przepisów, a złodziej bezczelnie nagina prawo i jest nietykalny.

Dlatego, że wszystko tu jest robione, byś niczego broń Boże nie próbował. Chcesz produkować ser pleśniowy i sprzedawać w lokalnych sklepach? No to załatw tysiąc pozwoleń od wszelakiej maści sanepidów, zbuduj laboratoria, zdobądź koncesje i prowadź księgowość. Nasze prawo tak pięknie brzmi, że na pewno po przejściu drogi przez mękę, będziesz produkował już tylko światowej klasy produkty. A jaka jest rzeczywistość? Na całą procedurę stać tylko wielkie przedsiębiorstwa, które potem mają kompletnie gdzieś przepisy. Weterynarz załatwiony? Ok, to już nie trzeba sprzątać chlewni, dolejmy trochę wody do mleka, spuśćmy ścieki do lokalnej rzeczki.

Nie mam pomysłu na zmianę swojego stanu. Buntuję się przeciwko głupocie naszego systemu, nie potrafię go zaakceptować. Kraje takie jak USA czy GB promują ludzi przedsiębiorczych - po prostu im nie przeszkadzają. Niestety kijem Wisły nie cofnę, jedyne wyjście to albo zaakceptować polską głupotę i pokornie piąć się do góry w jej ramach, albo wyjść bokiem. Ominąć to całe bagno i tworzyć to co się kocha, bez oglądania na otoczenie.

Jestem (nie)stety człowiekiem upartym. W tym co robię, podążam za swoim przeczuciem a nie wymaganiami potencjalnych klientów. Przez to szanse na sukces rynkowy mam mniejsze, ale często tych, którzy zakupili moje programy, udaje mi się przekonać do swoich wizji. Mógłbym zlecić prace księgowe do biura i nie przejmować się nimi, ale uważam je za tak bezsensowne przy moich paru fakturach miesięcznie, że na przekór tego nie zrobię. Dla mnie to to samo, jakby zrobić przepis, że co miesiąc masz napisać ręcznie 1000 razy "dupa", ale żeby nie tracić czasu, wynajmij biuro, które zrobi to za ciebie, jedynie za 150 zł miesięcznie. Po kiego chuja się pytam?? Sam siebie niestety.

No i tak póki co trwam z tym moim problemem. Nie chcę się stąd wyprowadzać, za bardzo lubię swoje małe ojczyzny, rodzinę i zabytki. Chciałbym tylko wypisać się z "mojego" państwa, bo nie widzę już szans na zmianę za mojego życia. A na wejście w szarą strefę póki co nie mam jaj. Zły jestem na siebie z tego powodu, chętnie zarobiłbym pierwszy milion uczciwą pracą na czarno i potem się "zalegalizował" i pierdoły zlecił prawnikom. Bo tylko bogatych Polaków stać na uwolnienie się z biurokratycznej tamy.

piątek, 12 grudnia 2008

Ideały

W dzisiejszych czasach wszechobecnego relatywizmu, podchodzimy obojętnie do kwestii, które rozpalały naszych przodków. Jeszcze w wieku nastoletnim wierzymy w wielkie miłości, przeżywamy głębokie duchowe rozterki. Później życie brutalnie odziera nas ze złudzeń i kwitujemy pustym śmiechem młodzieńcze marzenia.

Panuje obecnie pogląd, że ludzie są na tyle podobni wewnętrznie, że można z duża dozą prawdopodobieństwa przewidzieć statystycznie ich zachowanie. Wielka miłość na całe życie? Maksymalnie 3-4 lata burzy hormonów, potem związek się wypali/rozpadnie albo partnerzy stają się przyjaciółmi. Modlitwa o chorych? Nie pomaga. Zrobiono kilka badań, z których wynikło, że modlitwa nie ma żadnego wpływu, a może mieć nawet negatywny, ponieważ kiedy chory widzi, że się za niego modlą, myśli że jest już jedną nogą w grobie i się poddaje. Dobroć, przyjaźń? To tylko zabezpieczanie swoich genów i inwestycja w odwzajemnienie. Święte życie? Nie rozśmieszajcie mnie, to tylko mieszanka genów, kiedyś człowiek stworzy drugiego człowieka z cząsteczek organicznych, więc gdzie tu Bóg? Jak zarodek, którego możemy "wyprodukować" w laboratorium może mieć duszę, jeśli za chwilę się podzieli i urodzą się dwa bliźniaki?

Przeniknięci takim myśleniem (każda epoka ma swoją główną myśl, którą wyznają ludzie), odrzucamy dawne spojrzenie na życie. Ceną modelowania rzeczywistości i odrzucenia duchowości, będącej intuicyjnym szukaniem prawdy w świecie, jest powszechne nieszczęście. Wielu ludzi napędza praca, tylko w niej znajdują radość, będącą faktycznie ucieczką przed nieszczęściem. Czy na pewno sceptyczne podejście jest prawdziwe? Odwróćmy powyższe stwierdzenia:

1. Wielka miłość na całe życie. Oczywiście, że istnieje, dowiedziono tego empirycznie - miliony małżonków przeżyło, ciesząc się wyłącznie sobą, całe życie. Ich świadectwa znajdziemy w tonach pamiętników i wspomnień. To że obecnie w kwestii miłości najwięcej do powiedzenia mają single czy rozwiedzeni (zazwyczaj nadaktywni zawodowo..) nie znaczy, że ich model jest jedyny.

2. Próba naukowego dowiedzenia praktyk religijnych jest niedorzeczna. Jeśli zakładamy, że Bóg jest wszechmocny, to próba "złapania" go na eksperyment jest śmieszna. Gdybyśmy wykryli wpływ modlitwy na chorych, to byłoby to nowe odkrycie fizyczne/biologiczne a nie dowód obecności Boga. Paradoksalnie nie potwierdzenie żadnego wpływu modlitwy, zostawia nadzieję na jej działanie. Choć to koronny przykład dla racjonalistów na absurdalność wiary (jeśli nie działa modlitwa do krasnoludków, tym lepiej dla niej), nie mieszałbym pojęcia Boga Stwórcy i bytów, którym przypisujemy atrybuty czysto fizyczne.

Zakładając istnienie Boga wszechmocnego, nie możemy zakładać dodatkowo, że będzie się stosował do praw przyrody. Skąd się prawa fizyczne wzięły? Wyłącznie z eksperymentów: zrzucając jabłko z drzewa, zawsze obserwujemy jak ono spada. Człowiek zbudował zatem teorię, która pasuje do tego co widzi. Przypuśćmy, że pewnego dnia Bóg zrobił nam psikusa i jabłko pofrunęło do nieba. Co robi naukowiec? Powtarza eksperyment. Ale teraz już za każdym razem jabłko spada. Po wykonaniu 10000 pomiarów jabłko, które wyfrunęło w kosmos staje się błędem statystycznym, może go nigdy nie było? To nie mogło się wydarzyć, na pewno coś mi się przywidziało. Podobnie z modlitwą za chorych - może nie działać dla całego szpitala, a może pomóc tam, gdzie nikt się nie spodziewa.

Wystarczy jedno cudowne uzdrowienie, by mieć podstawy do wiary w jego wystąpienie, natomiast nie można dorzucać Boga do modeli statystycznych!

3. Samolubne geny. W myśl obecnych teorii, robiąc cokolwiek dobrego, liczymy na odwzajemnienie pomocy lub chcemy się lepiej poczuć (jacy to dobrzy jesteśmy). Argumenty naukowe bywają równie mocno naciągane jak religijne. Definicja takiej pomocy opiera się bowiem na popularnym, ale fałszywym poglądzie, że człowiek dobry poświęca swoje życie na pomoc innym. Człowiek szczęśliwy nie potrzebuje dokładać sobie szczęścia (nie mylmy go z przyjemnością). On tym szczęściem obdarowuje innych, natomiast nie zmusza się do ulegania zachciankom nieszczęśliwego.

Jednym z podstawowych punktów terapii AA, jest pozostawienie uzależnionego jego własnemu losowi - jeśli nie chce przestać pić, to niech pije. Fałszywie pojęta dobroć wymaga wyciągania go z każdego problemu, w który przez picie się pakuje. Lekcja jaką chory wyciąga jest prosta - jak masz problem napij się, ktoś go za ciebie rozwiąże a ty jeszcze się fajnie poczujesz. Określenia dobry-zły nie pasują ani do człowieka, który mówi: niszczysz swoje życie piciem, mojego ci zniszczyć nie dam, ani do tego, który znosi cierpienie z naiwną wiarą, że ono kiedyś minie.

4. Pojęcie duszy jest ideą, którą inaczej widzi się w różnych epokach i kulturach. To, że przyjmujemy podział na materię i ducha jest wynikiem naszej wiary. Dlaczego np. rozpatrujemy atom, jako pojedynczą cząstkę o pewnych własnościach? Czy kiedy myślimy kwiat, widzimy jego kielich, płatki czy całą roślinę od korzenia? Może sama budowa atomu i jego powiązania z innymi cząstkami determinuje, że są zdolne do tworzenia życia inteligentnego? A może atom jest bytem duchowym? Nasza wiedza o rzeczywistości jest niewielka, co epokę dochodzi do rewolucyjnych odkryć. Warto je zgłębiać, odnosić do filozofii i religii, natomiast nie powinniśmy używać nauki do przekraczania granic etycznych, które kształtowały się przez całe istnienie gatunku ludzkiego.

Jakie wnioski płyną z całego tego wywodu? Przede wszystkim w naszym życiu wszystko jest możliwe. Jeśli wierzysz w jakąś ideę i ją zrealizujesz w swoim życiu, udowodnisz, że jest prawdziwa. Jeśli ktoś inny wierzy w coś zupełnie odwrotnego i również to wypełni, udowodni, że idea przeciwna też jest prawdziwa :) Na siłę próbujemy znaleźć coś uniwersalnego, niezmienialnego, czego moglibyśmy się przez całe życie trzymać. Zauważmy, że idea Boga nieskończonego zawiera w sobie wszelkie możliwości, obudowanie go modelem jest bez sensu.

Etyka wyrosła z bardzo długiego procesu empirycznego i trzymając się niej, statystycznie zwiększamy prawdopodobieństwo dobrego życia. Jesteśmy jednak indywidualnym bytem i sami definiujemy swoje życiowe cele, które się wciąż zmieniają. Nie ma sensu podążać za tłumem i wyznawać tę samą ideologię, jeśli wewnętrznie się z nią nie zgadzamy. Wiem, że są ludzie idealnie dopasowani do ustroju komunistycznego, którzy byliby w nim szczęśliwi, jednak narzucenie go pozostałym zawsze kończy się tragicznie. Podobnie niektórzy świetnie czują się w ortodoksji katolickiej, niestety rozciągnięcie jej na całą populację kończy się podobnie jak rządy komunistów.

wtorek, 9 grudnia 2008

Dalej w polu

Ciągle kończę projekt, ostatnio po nocach. W dodatku Fortuna postanowiła dołożyć mi atrakcji i samochód rano nie odpalił. Podejrzewam akumulator, te nowoczesne samochody zalewają nas tysiącem głupich alarmów, które w dodatku przy niskiej mocy wariują. Po ciężkich bojach udało mi się go wyciągnąć i nawet żarówkę wymieniłem (co w tym modelu jest tak skomplikowane, że większość ludzi jeździ z tym do ASO..). W moim poprzednim "pełnoletnim" dieselku wszystko było proste, coś się skręciło, wykręciło czy wymieniło śrubkę i działało. Odwołałem ważną wizytę, wracam do domu a tu prąd do 17 wyłączony.

W takich sytuacjach widzimy prawdziwego siebie. Termin przekroczony o miesiąc, stres, masa spraw do załatwienia przed końcem roku, a tu samochód i komputer uziemniony. Rzuciłem paroma maciami, wyciągnąłem zeszyt i jak za dawnych czasów zacząłem spisywać pomysły. Ostatecznie urodziło mi się kilka i zajmę się nimi jak tylko skończę najpilniejsze sprawy.

Po ostatnich doświadczeniach upewniłem się w swoim rosyjskim patrzeniu na technikę (w samochody w szczególności): "czego nie ma, to się nie zepsuje".

Tymczasem wracam do cięcia dialogów, kres już na horyzoncie.

czwartek, 4 grudnia 2008

Etapy budowy kariery

Spotkaliśmy się dziś ze wspólnikiem, by omówić ostatni etap prac nad projektem. Włączyliśmy grę i wymieniliśmy uwagi, jak wiele możnaby jeszcze zrobić, żeby była lepsza. Więcej animacji, więcej komentarzy, gęstsze ferowanie dźwięków. Niestety, w tym projekcie zdobytych doświadczeń już nie wykorzystamy.

Moja filozofia jest prosta: choć proces tworzenia bywa pasjonujący, najważniejsze jest ukończenie dzieła. Będąc dzieckiem zabierałem się za setki przedsięwzięć, malowałem, rzeźbiłem, wymyślałem gry, rysowałem komiksy i pisałem powieści. Zdecydowaną większość z nich zamykałem po kilku stronach czy maźnięciach farbą. Najpierw wyobrażałem sobie, jakie super to będzie, potem z każdą mijającą godziną/dniem obserwowałem, jak moje umiejętności przegrywają z piękną wizją. Na szczęście skończyłem na tyle dużo prac, by wynieść ważną lekcję: daj z siebie wszystko, ile jesteś w stanie zrobić w danym czasie i ukończ dzieło. Jeśli bije z niego twoja pasja, znajdą się ludzie, którym się ono spodoba.

Nie podchodzę do tej nauki dogmatycznie - niejednokrotnie, gdy wchodziłem w zupełnie nową dziedzinę, pierwsze projekty były z góry spisane na straty i po jakimś czasie musiałem zaczynać je od nowa. Ich celem było nauczenie podstaw. Jednak jeśli już wiem co robię, za wszelką cenę doprowadzam to do końca, nawet jeśli efekt razi profesjonalistów.

Nim założyłem firmę, pracowałem w pewnym wydawnictwie. Nie dane było mi tam spełniać swoich ambicji twórczych, więc odszedłem. Z podobnych powodów (dodajmy jeszcze niską płacę i brak stałej umowy, ale kto by wchodził w takie szczegóły ;) odszedł w tym samym czasie kolega. Każdy z nas na własną rękę postanowił robić samemu gry. Jemu towarzyszył bardzo dobry grafik, ja byłem sam. Rozsadzała mnie motywacja i przez kilka miesięcy siedziałem dzień w dzień nad pierwszym tytułem, który wykonałem całkowicie (poza muzyką) sam. Chciałem zrobić grę przygodową, zawierającą wszystkie gatunki mniejszych gier, które lubię i sprzedać do gazetki dla dzieci. Koledzy obrali inną drogę: postanowili wykonać grę życia, zebrali wszystkie tytuły, które wpłynęły na ich życie i przez czas, w którym zrobiłem swoją grę, tworzyli scenariusz.

Kiedy skończyłem, spotkałem się z nimi i dołączyłem do ich drużyny. Zostałem narzędziowcem i wskoczyłem w wir pracy. Jednak różnice w podejściach sprawiły, że współpraca się nie pogłębiła: wykonałem co potrzeba i potem się tylko konsultowaliśmy. Po 8 miesiącach złożyli pierwszą planszę (moja gra powstała w niecałe 4 miesiące) z zakładanych 60-ciu. Według mnie była świetna. Wiele nowatorskich pomysłów, szczegóły dopracowane do perfekcji. Niestety autorowi ciągle w niej coś nie pasowało i wkońcu ją wyrzucił i postanowił przenieść na inną technologię graficzną. Nad każdą postacią, planszą siedzieli tygodniami i wielokrotnie ją ulepszali. Po ok. 2,5 roku wstrzymali projekt i poszli do pracy. Do projektu planują wrócić. Nie wiem czy im się uda, wierzę że tak, bo w wielu sprawach otarli się o ideał.

Historia mojej pierwszej gry również nie była usłana różami. Przez rok nikt nie chciał jej kupić, wkońcu udało się sprzedać do magazynu dla dzieci za 1000 zł :) Miałem już trochę zleceń, więc byłem szczęśliwy, że wreszcie wyłącznie moje dzieło ukaże się w całej Polsce. Finansowo klapa, ale doświadczenia i fakt zaistnienia (powoływanie się na ten tytuł dało mi później kilka kontraktów, przyczyniło się do dotacji) przyniosły duże profity. Co ciekawe do dziś otrzymuję maile od rodziców, których dzieci uwielbiają tę grę i proszą o pomoc w przejściu którejś z plansz. Kiedy czasem włączam grę, czuję gdzieś tego ducha radości twórczej. Może to piękne momenty prac nad nią, może coś w niej jest. Na pewno nie ma w niej potencjału marketingowego, wszystkie maile do wydawców i magazynów zbywane są milczeniem :)

Po pierwszej grze robiłem kolejne (cały czas koledzy pracowali nad swoją grą życia). Drugi większy program (kilka zrobiłem pomiędzy, ale to były małe produkcje) zainteresował wielu ludzi. Zająłem się nieeksploatowaną dziedziną i sporo ludzi chciało go kupić. Wszedłem w spółkę z drugim twórcą i handlowcem i założyliśmy wydawnictwo. Niestety, mimo że program wspiął się na TOP-listy kilku sklepów internetowych, nieuczciwość wielu hurtowni (produkowaliśmy towar, wystawialiśmy im faktury, wysyłaliśmy towar, płaciliśmy za "zyski" podatki, ale nie otrzymaliśmy pieniędzy) położyła naszą działalność. Rozwiązaliśmy wydawnictwo i zostaliśmy sami z grafikiem.

Ukończyliśmy kolejny program, widzieliśmy już, że szukając tylko w Polsce, nie mamy szans na przetrwanie. Pokazywaliśmy nasze programy dzieciom, które były zafascynowane, ale żaden wydawca nie widział w tym zysków. Zaczęliśmy szukać wydawców za granicą i coś ruszyło. Nasi wschodni i południowi sąsiedzi zaryzykowali, programy znalazły nabywców, którym się spodobały i przyszły kolejne zlecenia. Specyfika naszych gier jest taka, że musimy sprzedać 3-4 licencje, żeby zarobić na tytule, więc nadal musimy rozbudować bazę. Znalazła się wreszcie i w Polsce firma, która wyłożyła spore pieniądze i bardzo nam zaufała. Obecny projekt kończymy dla nich. Jeśli mam porównywać jego rozmiar do poprzednich 3 gier, które robiłem, to pod każdym względem bije je na głowę. A mimo to widzimy, jak wiele jeszcze musimy się nauczyć.

W czasie w którym koledzy pracowali nad wielką grą, której nie podołali, my zrobiliśmy 3 i pół gry, nie licząc 3 tytułów, przy których współpracowałem. Obecnie kończymy 2 duże gry, które można śmiało porównywać ze średniobudżetowymi produkcjami, tworzonymi w kilkukrotnie większych zespołach. Gdybym zarzucił pierwszą, z której śmieją się profesjonalni graficy, nie zrobiłbym kolejnych. Pierwsze "Tytusy", "Jonki" czy "Kajtki Majtki" (komiksy Chmielewskiego, Pawel i Christy), wyglądały jak spod ręki dziecka, a mimo to jako mały chłopiec je uwielbiałem.

Żeby zbudować katedrę, trzeba najpierw postawić kilka szop, domków i kamienic. Trzeba też mierzyć wyżej po każdej budowli. Dziś kończymy 2 duże tytuły, potem przyjdzie dłuższy czas poszukiwania licencjobiorców i wydawców. Kiedy naładujemy baterie na kolejną grę, zrobimy ją lepszą i ciekawszą. A w 2015 roku bajkę dla dzieci, która pojawi się w kinach całego świata.

środa, 3 grudnia 2008

Planowanie

Zakładałem pisanie jednego posta na każdy dzień pracy, uzupełniając ewentualne luki w weekendy. Założenie pozostawiam dalej, najważniejsza przy każdym przedsięwzięciu jest konsekwencja i wytrwałość. Ale czasem muszę zrobić wyjątki - jak w tym tygodniu. Kończę już projekt trzeci tydzień i znowu zanosi się na zajęcie kolejnego.

Wziąłem na swoje barki za dużo pracy. Każdy kolejny projekt chcę robić w każdej dziedzinie lepszy - lepsze udźwiękowienie, lepszy scenariusz, lepsze dialogi, lepsza grafika, lepsze oprogramowanie, dłuższa zabawa użytkownika z programem. Początkowy rozmach był za duży, czas na projekt wydawał się obszerny, tymczasem wiele cennych dni zmarnowałem na nieistotne szczegóły.

Z jakości programu jestem zadowolony, z procesu wykonania nie. Zbyt chaotyczna, poboczne zajęcia ciągle rozpraszały uwagę. Przyjdzie czas na rzetelną analizę sposobu pracy i zmiany.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Sposób na stres

Przez wakacje miałem okazję poczytać pare książek u teściów. Żywoty świętych, pamiętniki z obozów koncentracyjnych, biologia ewolucyjna i ciągnik c330. Tematy, których nigdy nie zgłębiałem, nie zastanawiałem się nawet nad kupowaniem książek im poświęconym.

Ponieważ nadal terminaż mam bardzo napięty, nie będę się rozwodził nad przydatnością poznawania pozornie nie interesujących nas zagadnień. Opiszę krótko niezwykle cenną wskazówkę z książki o biologii.

Większość mechanizmów naszego organizmu dzielimy z innymi zwierzętami. Stres występuje już u owadów, np. pszczoły zamknięte w słoiku z nektarem giną z głodu, bo stres blokuje ich normalne zachowanie. Podobnie myszy giną od stresu w spichrzu pełnym ziaren. Stres mimo że dokuczliwy, ma ogromne znaczenie przy unikaniu zagrożenia. Nim człowiek zbudował bezpieczną cywilizację, narażony był na pożarcie, napad innej grupy. Wtedy w niebezpiecznej sytuacji stres często ratował mu tyłek. Wytłumaczę to na przykładzie królika.

Królik buszuje po łące, nagle dostrzega niebezpieczeństwo (zbliża się myśliwy). Stres blokuje wszystkie jego ruchy, wyostrza zmysły i skupia całkowicie uwagę na zagrożeniu. Unieruchomiony zwraca mniejszą uwagę (napastnik szybciej dostrzeże poruszenie niż obiekt). Myśliwy zbliża się, królik czeka, czeka i nagle podrywa się do szalonego biegu, zaskakując łowcę, który nie spodziewał się spotkać królika i nie zdążył nawet zareagować. Reakcja zwierzęcia jest tak gwałtowna, że szybko się oddaliło i uratowało życie, jednak będąc już wystarczająco daleko, nadal biegnie.

Na pierwszy rzut oka, mogłoby się wydawać że biegnie, ponieważ chce mieć większą pewność bezpieczeństwa i kolejne kilkaset metrów mu ją gwarantuje. Tymczasem jest inaczej: królik już wie, że jest bezpieczny, jednak poziom hormonów stresu w jego krwi jest tak wysoki, że należy go natychmiast rozładować - inaczej będą rozkładane w całym organizmie, niszcząc tkanki żołądka czy serca. Czyli: najpierw stres blokuje (jest szansa, że nie królik pozostanie niezauważony), wyostrza całkowicie uwagę na zagrożeniu i daje wielkiego kopa, kiedy trzeba zadziałać (gwałtowna ucieczka). Ale potem trzeba stres wybiegać, ponieważ nagromadzenie stresu jest zgubne dla organizmu.

Tę bardzo praktyczną naukę wyciągnąłem i zapamiętałem z książki o biologii. Każdy stres musi być natychmiast rozładowany wysiłkiem fizycznym. Chomiki w klatkach biegają w kółku nie z nudów, ale by rozładować stres i zachować organizm w zdrowiu. Kiedy w klatce przebywa stado chomików, ustala się między nimi hierarchia. Osobniki z samego dołu biegają prawie non-stop, podczas gdy boss drzemie najedzony i nie biega nigdy. Poziom stresu gryzoni bada się w ciekawy sposób: osobniki uśmierca się na koniec eksperymentu i bada ilość wrzodów w żołądku.

Co więcej, nie można odwlekać rozładowania stresu np. do wieczora. Większość ludzi myśli tak: stresuję się przez 8 godzin pracy, ale potem pójdę na basen się zresetować. Częściowo przyniesie to ulgę, ale hormony stresu są we krwi krótko po stresującym zdarzeniu, potem wnikają w organy i niszczą je. Dlatego wysiłek musi być natychmiastowy i warto znaleźć sposób na intensywne, męczące ćwiczenia.