sobota, 24 maja 2025

Indeks napływu kapitału

W ramach rozwoju narzędzi stworzyłem kolejny indeks: AllGPW Capital Flow.


1. Wersja uwzględniająca dzienne zmiany spółek.

Dla każdej sesji mnożę dzienny obrót przez dzienną zmianę procentową ceny każdej spółki z GPW i sumuję całość. W ten sposób uzyskujemy pewien miernik ile danego dnia kapitału wpłynęło lub wypłynęło z giełdy. Następnie dodaję wynik do wartości z poprzedniej sesji i otrzymuję sumę wszystkich dotychczasowych wpływów.

Indeks jest odporny na wielkie wzrosty na niepłynnych spółkach. Dajmy na to:

- spółka X rośnie 100% przy obrocie 100 tys. -> otrzymujemy wynik: 100k * 1 = 100k

- spółka Y spada 1% przy obrocie 11 mln -> otrzymujemy 11m * (-0.01) = -110k

- spółka Z rośnie 0.5% przy obrocie 200 mln -> 200m * 0.005 = 500k

Suma: 100k - 110k + 500k = 510 tys.


Spójrzmy jak wygląda taki indeks w skali tygodniowej:


oraz dla porównania WIG:


Podstawowe wnioski już naniosłem na wykresy:

- w czasie wielkiej hossy 2003-2007 widać bessę 01.2004-01.2005 na CapFlow;

- podobnie jak na indeksie VLG z poprzedniego wpisu widać wieloletni odpływ kapitału po szczycie 2007. Największe odpływy wystąpiły od marca 2015 do kwietnia 2018. Tymczasem w okresie 2016-2017 WIG był w hossie;

- podobnie jak na WIG wybicie ATH nastąpiło w 2021;

- z punktu widzenia płynności na GPW nie widać w ogóle bessy 2021-2022, która zmasakrowała WIG20 (-45%) i WIG (-40%); CapFlow rośnie od dołka w 2018, korekty spadkowe nie są w stanie zawrócić średnich kroczących i wyglądają jak knoty świec.


2. Wersja wskaźnika "all-in" - biorąca cały dzienny obrót na spółce.

Stworzyłem jeszcze wersję indeksu bez mnożenia przez zmianę ceny: jeśli spółka urosła, dodaję cały obrót z sesji, jeśli spadła odejmuję, a jeśli cena na zamknięciu się nie zmieniła względem zamknięcia poprzedniej sesji, przypisuję spółce 0.

Wykres był bardzo szarpany, dlatego zamiast zamknięcia tygodnia jako wartość indeksu biorę średnią wartość z całego tygodnia a potem wyciągam jeszcze z całości średnią 30-tygodniową:


Ten wskaźnik pokazuje bardziej impet napływów. W latach 2005-2007 sesje wzrostowe występowały częściej niż spadkowe i wzrosty odbywały się na wyższym obrocie.


Podsumowanie

Obie wersje indeksu pokazują napływ kapitału na GPW. Trzeba też uwzględnić ograniczenia:

- nie posiadam notowań wszystkich spółek, które przewinęły się przez GPW (pracuję nad uzupełnieniem bazy)

- notowania niektórych historycznych spółek nie uwzględniają splitów i dywidend - zatem np. jeśli spółka robi split 1:10 (np. z ceny 100 zł na 10 zł), dzięki czemu znacząco rośnie wolumen, otrzymamy mocny ujemny impuls dla sesji, nawet jeśli realnie kurs urósł. 


poniedziałek, 12 maja 2025

Hossa

 Polski rynek nie bierze jeńców: niemal codziennie nowe maksima na głównych indeksach.

W aktualizacji modelu 2025 brałem jeszcze pod uwagę rodzaj podwójnego dna jak w 2012 czy 2019. I choć druga połowa 2025 może przynieść spadki, to byłaby to tylko super okazja na rozbudowanie pozycji.

ETF na Polskę - ATH


WIG, MWIG40, SWIG80 - ATH

Nie wklejam wykresów, bo w hossie po świeżym wybiciu szczytów wszech czasów, sky is the limit.

Skonstruowałem nawet dla Polski wykres kopię amerykańskiego VLG - value line geometric index. Jego celem jest pokazanie zachowania przeciętnej spółki na giełdzie. Widzimy wyraźnie lata, w których inwestowanie w Polsce było trudne (1995-2002 i 2008-2019 z przerwą w 2009-2010) łatwe (2003-2007, 2009 i 2020).

Od 2021 przeciętna polska spółka konsoliduje się przy lokalnym szczycie, co oznacza, że nawet jeśli trudno nam spektakularnie zarobić, to też nie ponosimy strat.

Jednocześnie wymowa formacji kreślonej w latach 2021-2025 jest bycza - trójkąt zwyżkujący w hossie od dołka z 2020:




Dla graczy, którzy nauczyli się jak przetrwać i jeszcze zarobić w środowisku spadającego VLG to może być frustrujący okres, ponieważ będą rosły spółki nie historycznie dowożące wyniki, tylko obiecujące wyniki.

Choć nie wierzę w dekady wzrostu w Polsce, to w skali kilku najbliższych lat zakładam, że będą tu pasowały słowa Stanleya Druckenmillera (tłumaczenie AI):


Mówiłem już, że miałem trochę szczęścia, że tak się to wszystko ułożyło. Ken Langone dobrze zna mojego pierwszego mentora. To nie jest znana postać, ale był absolutnie błyskotliwy i, powiedziałbym, trochę rodzajem buntownika. Pracował w Pittsburgh National Bank. Zacząłem tam pracę, gdy miałem 23 lata. Trafiłem do działu analiz. Było nas ośmiu. Byłem jedynym bez tytułu MBA i jedynym poniżej 32 roku życia. Miałem wtedy 23 lata.

Po około półtora roku — byłem analitykiem sektora bankowego i chemicznego — ten facet wezwał mnie do swojego biura i ogłosił, że mianuje mnie dyrektorem działu analiz, a tych ośmiu innych facetów oraz mój 52-letni szef będą mi podlegać. Pomyślałem więc sobie: „Jestem naprawdę dobry”. Ale on natychmiast zapytał: „Wiesz, dlaczego to robię?” Odpowiedziałem, że nie. On mówi: „Z tego samego powodu, dla którego wysyła się 18-latków na wojnę. Jesteś zbyt głupi, zbyt młody i zbyt niedoświadczony, żeby wiedzieć, że nie należy atakować. Tutaj wszyscy jesteśmy na rynku niedźwiedzia od 1968 roku.” To był rok 1978. „Myślę, że nadchodzi wielki, sekularny rynek byka. Wszyscy mamy blizny. Nie będziemy w stanie pociągnąć za spust. Potrzebuję więc młodego, niedoświadczonego faceta. Ale myślę, że masz w sobie tę iskrę, żeby poprowadzić szarżę.” Mówiłem ci, że był oryginałem, i jak już pewnie zauważyłeś, był też trochę ekscentryczny. Po tym jak mnie mianował, odszedł po trzech miesiącach. Zaraz do tego wrócę.

Ale zanim odszedł, nauczył mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze: nigdy, przenigdy nie inwestuj w teraźniejszość. Nie ma znaczenia, ile firma zarabia teraz, czy ile zarobiła wcześniej. Nauczył mnie, że musisz wyobrazić sobie sytuację za 18 miesięcy — i to właśnie tam będzie cena, nie tam, gdzie jest dziś. Zbyt wiele osób patrzy na teraźniejszość: „O, to świetna firma, zrobili to i to” albo „ten bank centralny robi wszystko jak należy”. Ale musisz patrzeć w przyszłość. Jeśli inwestujesz w teraźniejszość, zostaniesz rozjechany.



środa, 7 maja 2025

Mieć miedź?

 Kontynuacja wątku miedziowego. W skrócie: w zeszłym roku miałem pozycję na spółkach surowcowych, która słabo spracowała. Rajd na KGHM zrównoważył straty na stalówkach i JSW, ale i tak musiałem salwować się ucieczką i ratowaniem zysku. Cała ta surowcowa pozycja przełożyła się na zmarnowany potencjał kapitału, który mógł zarobić gdzie indziej (choć i tak w drugiej połowie 2024 było o to ciężko, bo GPW osuwała się).

W tym roku odbudowuję pozycję na spółkach surowcowych. Na kilku wykres generuje sygnały odwrócenia rekordowo długiego trendu spadkowego. Od 2 lat sygnały kupna były fałszywe, ale też nie szła za nimi kontynuacja trendu spadkowego. Wsparcia na niskich poziomach działały i mieliśmy do czynienia z trendem bocznym. Jeżeli wystartują trendy wzrostowe, dotychczasowe zachowanie zostanie zakwalifikowane jako akumulacja.

Tak prezentuje się zmarnowany potencjał KGHM:


Sygnał pod który zbierałem papier widać na wykresie ceny do wartości księgowej:


Prostokątami zaznaczyłem zakręcenie średniej 45-tygodniowej w górę. Historycznie zawsze zapowiadało to silne wzrosty na kursie spółki. Działało perfekcyjnie dopóki tego nie odkryłem :D Zacząłem zbierać KGH w 2023, ale główną pozycję zbudowałem kiedy wystartował trend wzrostowy. Niestety - wzrosty trwały krótko i zakończyły się najmniejszym wzrostem w historii.

Czy warto kupować teraz spółkę? Spójrzmy na aktywa bazowe:

- miedź w PLN


- srebro w PLN


Oba surowce znajdują się blisko ATH i w długoterminowych trendach wzrostowych. Tymczasem spółka jest wyceniana jak w dołkach bessy. Cykl na bazie P/B wskazuje na kolejny dołek na przełomie 2027/2028. 

Technicznie mamy trend boczny i nie ma sygnałów kupna na spółce. Nie widzę też jednak podstaw do sprzedaży na obecnych poziomach. Jest wysoki margines bezpieczeństwa, dlatego zakupy traktuję jak długoterminową okazję.

Więcej można wyczytać z wykresu Glencore:


Tutaj jesteśmy już na technicznych poziomach budowania dna. Czy będzie podwójne dno, czy może V odbicie, pokaże przyszłość. Niemniej gdybym miał kupować, to obecnie jest lepszy czas niż ostatnie kilka lat.

Wszystkie wykresy są w świecach miesięcznych bądź tygodniowych, więc ewentualna recesyjna panika na świecie może wygenerować jakieś dolne knoty bądź długie czerwone świece, jednak ja już się tym nie spinam. Powoli buduję pozycję. 


czwartek, 1 maja 2025

Maraton Wiłkopedzie i otwieranie czakry gardła

Kontynuacja wątku o pracy z emocjami

Rok temu opisałem proces pracy z cieniem (https://podtworca.blogspot.com/2024/03/odrodzenie.html), który spowodował "eksplozję serca" - stan przyjemnego uniesienia, poczucia lekkości i szczęścia po radykalnym wybaczeniu sobie wszystkich wyciągniętych z głębi psychiki przyczyn wstydu i poczucia winy. Opierałem się wtedy na technikach wypracowanych przez zachodnich terapeutów.

Mijały miesiące. Nie przywiązywałem jakiegoś większego znaczenia do tamtego zdarzenia. Ot, coś się w ciele odblokowało i zalała mnie fala hormonów, która trwała kilka godzin, dopóki nie zasnąłem. A jednak wydarzyło się coś, co uświadomiłem sobie znacznie później (a może dochodziło to do mnie i nawet opisywałem na tym blogu, ale potem zapominałem i odkrywałem na nowo, co zdarza mi się coraz częściej :) Otóż nieprzyjemne uczucia z okolic klatki piersiowej całkowicie zniknęły. Stało się nawet coś odwrotnego - odczuwam stamtąd płynące niemal nieustannie poczucie spokoju i siły. To nie stało się zapewne od razu - po prostu pewnego dnia zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, żeby jakaś zła emocja tliła się w klatce piersiowej.

Źródło niepokoju/napięcia nie zniknęło jednak zupełnie: przesunęło się do okolic gardła. Czasem też łapię się na mocno napiętych mięśniach z przodu głowy, jakbym wytężał umysł, ale tym na razie nie będę się zajmował. Pierwszy raz tak wyraźnie poczułem gardło na pogrzebie babci. Staliśmy już na cmentarzu, liczna rodzina, sąsiedzi, znajomi ze wsi. Niektórzy popłakiwali, ale ja zachowywałem spokój. Babcia dożyła sędziwego wieku, miała piękne, dobre życie. Przesuwałem wzrok po zgromadzonych. I wtedy natknąłem się na jedno z jej ostatnich zdjęć, wydrukowane i ustawione nad grobem. Uśmiechnięta, jakby patrzyła na nas wszystkich. Momentalnie wzięło mnie na płacz. Ale nie uroniłem łzy, bo tę wezbraną falę uczucia zablokowała tama w gardle. Nie byłem fizycznie zdolny "okazać słabości". Smutek naciskał jeszcze jakiś czas, po czym z powrotem rozlał się po ciele.


Mityczne czakry

Zdarzyło się to prawie dwa lata temu, jednak dopiero w tym roku zaczęło do mnie wracać, kiedy kierowałem uwagę do ciała czując jakiś stres bądź niepokój. Przyszło mi wtedy też do głowy, że przecież stres objawia się również w okolicy brzucha, tymczasem ten podobnie jak klatka żyje sobie w stanie przyjemnej homeostazy. Kiedy to się stało? Nie potrafię sobie przypomnieć. Ale zaczęło coś mi świtać, że miejsca te: brzuch, serce, gardło, czoło, widziałem na rysunkach indyjskich czakr.

Zawsze traktowałem te tematy jak rodzaj lokalnej medycyny naturalnej połączonej z wierzeniami. Zbyt egzotyczne i czasochłonne. A jednak wędrując innymi drogami doświadczyłem tych mitycznych czakr i tego, co się za nimi kryje. Skoro emocje przesunęły się do gardła, czas je odblokować i przepuścić do głowy, aby zobaczyć co tam siedzi. Popytałem asystenta AI o czakrę gardła, poszukałem trochę w sieci, generalnie wychodzi, że trzeba być prawdziwym. Dla mnie oznaczało to jedno: nauczyć się okazywać słabość, zamiast ją tłumić.

Proces odblokowywania czakry, obszaru w ciele, który blokuje emocje, jest prosty, choć nie łatwy. Jesteśmy mistrzami oszukiwania się, dlatego to, co inni widzą w nas w sposób oczywisty, do nas może nigdy nie dotrzeć. Ja kieruję uwagę na napięcie i słucham. Umysł natychmiast podrzuca interpretację, ale to jest tylko stara łatka, mechanizm obronny. Pytam i nasłuchuję dalej. Aż pojawia się jakiś obraz, bądź natychmiastowa odpowiedź, bądź filmik w wyobraźni, który przeżywam jak prawdziwy i dostaję odpowiedź. Odpowiedź jest zaskakująca, kompletnie niespodziewana, stąd wiem, że nie pochodzi od interpretatora. Napięcie przechodzi, a ja przybijam piątkę mojemu drugiemu ja, że kolejna oczywistość dotarła do umysłu.

Czasem nie trzeba szukać odpowiedzi, tylko zwyczajnie wypuścić emocję. Do tego służą spacery, przyroda, muzyka. Moje wspomnienie babci związało się z Obojem Gabriela z filmu Misja. W końcu mogły popłynąć łzy. Dużo chodzę po odludnych nieużytkach, parkach i zdziczałych gęstwinach, gdzie mogę śpiewać, śmiać się jak głupi do sera, a kiedy na ścieżkach jest opcja spotkania innych spacerowiczów, to chociaż pomrukuję różne melodie, żeby nie wzbudzać podejrzeń o brak piątej klepki. Szloch, śmiech, śpiew to sposoby na odblokowanie gardła.


Start maratonu

Spędzamy majówkę na Suwalszczyźnie, więc jak co roku wykorzystuję okazję, żeby pobiec maraton. Zwiedziłem już prawie wszystkie tereny na zachód od Krasnopola, tym razem padło na północny wschód: las za Pawłówką, Rezerwat Ostoja Bobrów Marycha, Murowany Most, Las Borewicza, Żwikiele, Wiłkopedzie, Klejwy, Łumbie, Sejny, Skustele - mnóstwo epickich lokacji. I okazji do samotnej kontemplacji.

Na starcie pogoda idealna: kilkanaście stopni ciepła, niebo zachmurzone, wiatr. Zabrałem pół litra wody, chałwę, wafelka i 10 zł, żeby uzupełnić napój w Sejnach. Do przepaski schowałem MP3 i słuchawki na drugą część trasy.

Pierwsze trzy kilometry to droga do lasu. Wokół pastwiska, pola, pagórki i rozrzucone tu i tam gospodarstwa.



Las

Wejście do lasu jest jak wejście do innego świata. Wyraźnie zarysowana granica między linią drzew i traw. Ten sam las co rok wcześniej (https://podtworca.blogspot.com/2024/12/wiosenny-maraton-marycha-wigry.html), ale inne widoki. Tam gdzie wtedy drzewa wyrastały z bagien, suche, poczerniałe doły. Wyschnięte mokradła, puste koryta strumieni.


Tym razem nie zapuszczam się w chaszcze, niedawno znowu użarł mnie kleszcz, nie chcę ryzykować kolejnej boreliozy. Do ostoi bobrów mam ok. 10 km. Rok temu więcej myślałem. Teraz czas płynie przyjemniej. Kwiaty, świerki, słońce przedzierające się przez chmury.


To dobre miejsce, żeby popłakać myślę. Skupiam się na gardle, które na skutek biegu się spięło i próbuję wydobyć z pamięci coś smutnego. Wtedy dopada mnie śmiechawka. Biegnę i zginam się ze śmiechu przez jakiś kilometr, nie mogę się powstrzymać. Koniec terapii.

Docieram do rzeczki Marychy. Tutaj rok wcześniej odbijałem na zachód. Tym razem przekraczam ją w kierunku Murowanego Mostu.



Wreszcie jest trochę wody.

Wychowałem się w Bydgoszczy blisko Puszczy Bydgoskiej. Tam przez lata rodzice zabierali nas na grzyby. Kiedy przeprowadziłem się do Gdańska, zachwyciły mnie kaszubskie lasy liściaste. Miałem dość sosnowych monokultur. Później jednak doceniłem zieleń poszycia pod iglakami. Mchy, kwiaty, owoce leśne, grzyby.


Powoli las rozrzedza się. Wyłaniają się eleganckie domki z szerokimi werandami. Któż nie chciałby widoku na taką rzeczkę?


Docieram do historycznej inwestycji w regionie, która nadała wsi nazwę:


Robię kilkaset metrów po asfalcie i znowu hop między drzewa: do Lasu (porucznika) Borewicza.


Wiłkopedzie-jezioro

W połowie 15-stego kilometra biegu opuszczam las na dobre. Szutrowa droga wkrótce przechodzi w asfalt.


Mijam nowe domy i nasycone sprzętem gospodarstwa. Świadectwo rozwoju Polski w ostatnich dekadach. Niektórzy zostawili obok stare drewniane domy i tynkowane gliną obory.


Po 17 kilometrach docieram do granicy wsi o najbardziej klimatycznej nazwie na świecie:


Na otwartej przestrzeni robi się gorąco. Moje Ekideny najwidoczniej ugniotły się po latach robienia maratonów na Suwalszczyźnie, bo porobiły mi się pęcherze na stopach. Skręcam nad jezioro Szejpiszki, żeby się schłodzić.

Niestety dojścia do jeziora zagrodzone płotami. Wchodzę w las i nadbrzeżne zarośla. Za dużo trzcin, żeby wejść do wody.


W końcu znajduję jedyną zatoczkę, ale obok wisi znak zakazu i ostrzeżenie o monitoringu. Niech mu będzie, poszukam dalej.


Dalej jest już tylko gorzej: chaszcze, kolce, wyschnięte bagienka, którymi daje się jakoś przejść. Po pół godzinie przedzierania wychodzę na polankę, odczepiam dwa kleszcze i zmykam na asfalt.


Na Sejny

Po 20-stym kilometrze zakładam słuchawki i włączam MP3. Rammstein dokańcza Amerika. Jakbym wbiegł tutaj wprost z Etny, kiedy to pod koniec tamtego maratonu padła bateria. Zmienia się krajobraz, lecą kolejne kawałki ze starej listy: Reise reise, Du riechst so gut, Wo bist du, Rammstein, Stripped, Ohne dich, Rosenrot... Wtapiam się w muzykę.


25-ty kilometr - zbliżam się do kapliczki zaznaczonej na Google Maps. Na zdjęcie załapuje się butelka i woreczek z prowiantem.


Przed Sejnami kończy się lista z muzyką i załącza ostatni zgrany na urządzenie audiobook. Od kilku lat słucham je już z telefonu, więc ze zdziwieniem odkrywam, że to biografia Jobsa autorstwa Isaacsona. Nie mam zamiaru słuchać audiobooka po raz trzeci, ale zostawiam na pół godziny, żeby posłuchać czytającego Jarka Łukomskiego. Mistrz.

Powoli dobiegam do centrum miasteczka. Zapycham się chałwą (za słodka i za dużo, następnym razem zabiorę marcepan) i kupuję drugą wodę.



Powrót

Zostało 8 km do domu. Jestem już zmęczony, na słońcu zawsze gorzej funkcjonuję. Bolą pęcherze i obtarcia. Zmieniam MP3 na telefon i włączam podcast. Posłucham wywiad na ostatnią godzinę biegu. Pić wodę, żeby się nie odwodnić, bo wtedy w nocy boli głowa.

To już znajome tereny, jeżdżę tu często rowerem, żeby ominąć główną trasę. Co prawda wzdłuż głównej trasy biegnie odseparowana ścieżka rowerowa, ale jeździ też dużo aut i hałas utrudnia słuchanie. Wolę nadrobić kilka km po okolicznych wioskach.

Za Marynowem budują drogę, muszę przejść przez pola i pastwiska. Dobrze, że nie wypuścili jeszcze byczków.

Ostatnie 3 km po głównej trasie. Kończy się wywiad, kończy się bieg...