środa, 8 stycznia 2014

Wszyscy jesteśmy ultrasami

Witam po przerwie świąteczno-noworocznej. Ostatnio na blogu wpisów coraz mniej, choć jeszcze nie jest tak tragicznie jak na blogach goldbugów. Od kiedy zainteresowałem się powtórnie metalami, wertuję polską blogosferę poświęconą kruszcom i ze smutkiem zauważyłem, że ostatnie krachy na złocie zniechęciły wielu autorów do zamieszczania nowych wpisów. Dziś o giełdzie też nie napiszę, bo od ostatnich analiz niewiele się zmieniło - obstawiłem niewielkie krótkie pozycję na USA i Ger, nazbierałem trochę certów na kawę i pogrywam na futach.

Im więcej biegam i im zdrowiej się odżywiam, tym bardziej cierpi na tym blog. Kiedyś wystarczyło wieczorkiem otworzyć piwko i teksty same się sypały. Teraz rzadko piję, giełda mnie już tak nie ekscytuje (najwyższy czas grać bez emocji ;) , a filozoficzne podróże przycinam naukowym sceptycyzmem. Kiedyś zaczytywałem się racjonalnie brzmiącymi teoriami i zaraz robiłem z nich wykłady, dziś odnoszę wrażenie, że prawdziwe są tylko wzory matematyczne. Jeśli zbiorę się, by o tym napisać, będzie to chyba jeden z ważniejszych wpisów na blogu.

Dziś napiszę o wczorajszym biegu, i wyznam szczerze, że nie z wewnętrznej potrzeby, ale na prośbę Tomka, który chciał poznać inną relację z tej wyprawy. Początkowo co prawda chciałem opisać nasz bieg, ale Tomek zrobił to tak ciekawie, że nie czułem abym mógł coś ciekawego dodać. Bieganie stało się częścią naszego (chłopaków z Drużyny Pierścienia) życia. Przez pierwsze półtora roku 3 razy w tygodniu biegałem sam niewielkie dystanse (5-8 km). Gdzieś w głowie tlił się plan, by zaliczyć kiedyś maraton, ale wydawał się tak odległy i nierealny, że rozkładałem go na lata. Wszystko zmieniło się, gdy zacząłem na początku 2013 roku biegać z Jarkiem (tu fotografia z późniejszego biegu) :



Wymiana doświadczeń i zdrowa męska rywalizacja sprawiły, że zaczęliśmy biegać częściej i na dłuższe dystanse. Jednak prawdziwego motywacyjnego kopa dał mi Tomek, który po kilku miesiącach biegania nie kalkulował czy i jak biec maraton, tylko pewnego dnia wziął butelkę z wodą, parę zł na drogę i przeczłapał królewski dystans. Mityczny maraton okazał się dla niego tylko dłuższym biegiem, więc zrewidowałem swoje plany i postanowiłem zaliczyć jakiś oficjalny bieg na 42 km (swoje przygody z Maratonem Solidarności opisałem kilka miesięcy temu).

Poprzez Tomka poznałem również Michała (vel Gimli), który stał się nieodłącznym kompanem naszych późniejszych wypraw. A pomysły na nie posypały się jak z rękawa, w końcu w promieniu kilkudziesięciu km mamy lasy, jeziora, wsie, 3 miasta, morskie plaże, a nawet góry. Tradycją stały się cotygodniowe biegi morsa:

Michał, ja i Tomek

Zaczęliśmy też wymieniać się książkami. Wcześniej przeczytałem tylko osobistą książkę Murakamiego o maratonach. Kupiłem ją, bo lubię jego powieści, imponowało mi wtedy, że biega co roku maraton, a raz przebiegł nawet ultra - 2 maratony na raz! (coś, czego nawet nie brałem pod uwagę). Kiedy jednak zetknąłem się z książkami Scotta Jurka, Piotra Kuryło, Chrissie Wellington, Deana Karnazesa czy Richa Rolla oraz kultowymi Urodzonymi Biegaczami, dotarło do mnie, że są zwykli ludzie, którzy biegają po kilkaset km. Nie urodzili się tacy, po prostu dużo biegali, zdrowo się odżywiali i czerpali siłę z wewnętrznej potrzeby biegania, którą ja również wiele razy czułem. Dean i Murakami zaczęli biegać w 30-ste urodziny (dokładnie tak jak ja), Rich bodajże 2 lata przed 40-stką. Rzeczy niewyobrażalne leżą na wyciągnięcie ręki.

Zrozumiałem, że mogę przebiec dużo więcej, zapragnąłem również poczuć stan oddzielenia ciała od umysłu, o którym pisali ultra-maratończycy. Zaczęły pociągać mnie trudy i wyrzeczenia. Na samym początku biegania naturalnie odstawiłem mięso inne niż ryby (ryby zostawiłem, bo nie wyobrażałem sobie wigilii bez karpia), ale pół roku później i ryby poszły w odstawkę. Niedawno przechodziłem na weganizm, jednak po dogłębnych studiach problemu z witaminą B12 wśród wegan (a szczególnie sportowców) postanowiłem przywrócić jajka i nabiał do diety. Nie chcę brać sztucznych suplementów - skoro nasz organizm nie może żyć bez odzwierzęcych produktów, będę je spożywał, choć najlepiej czuję się jedząc kasze, soczewicę, fasolę, brązowy ryż, warzywa i sosy pomidorowe. Odrzuciłem słodycze, uwolniłem się nawet od mleczno-czekoladowego nałogu (przerzuciłem się na czekoladę gorzką), zacząłem miksować orzechy z warzywami i owocami.

Nie robiłem tego na siłę, po prostu z czasem zaczęło mi się robić niedobrze po zjedzeniu nadziewanych czekoladek czy ciast; czułem jak spada energia, musiałem po każdej niezdrowej przekąsce przegryźć jabłko czy pomarańczę, żeby poczuć świeży sok. Zaczęło włączać mi się ssanie na "zielsko", a gdy za dużo ćwiczyłem, uzupełniałem niedobory kalorii olejem lnianym-budwigowym lub rzepakowym tłoczonym na zimno. Wewnętrzna przemiana dotyczy każdego z nas, Tomek i Jarek również zostali wegetarianami.

Po maratonie "Amber" postanowiliśmy zorganizować w 2014 prywatny ultra maraton, roboczo nazwany 3city ultra. Dystans 80km, większość trasy trójmiejskimi lasami + najbardziej znane miejsca Gdyni, Gdańska i Sopotu. Ultra nas jednak tak kusił, że w ramach rekonesansu postanowiliśmy wyskoczyć mini ultra 60 km już na początku roku jak wszyscy zjadą z urlopów. Padło na 6 stycznia w 3 króli.

Ok. 7.30 startujemy, 2km dalej spotkanie z Michałem, wbiegamy do lasu, poślizgnąłem się, ubabrałem rękawiczki, Tomek traci zasięg endomondo i się martwi, że mu nie zaliczy pierwszych km. Takie standardowe pierwsze kilometry, nim odezwie się zew natury, euforia biegacza, czy jak tam zwał. Gdy już jesteśmy rozgrzani, podziwiamy piękno przyrody, wystawiam twarz i dłonie na słońce, by łyknąć trochę D3. Pierwsze 30km wspominam najlepiej, uwielbiam leśne trasy, zimą brakuje zapachu drzew, ale i tak pogoda cudowna jak na styczeń. Co jakieś 10km przechodzimy w szybki marsz, żeby oszczędzać energię na ostatnie kilometry (w końcu nie wiemy co będzie po dystansie 42 km). Trochę się gubimy (finalna trasa rozciągnie się do 66 km), ale w takim otoczeniu przyrody to nas cieszy.

Docieramy do Gdyni, przy kupce gruzu uwieczniamy ten ekscytujący moment

Za Witominem kończą się zapasy kalorii, jesteśmy już po 34 km, zatem minęliśmy mityczną ścianę maratońską. Do przodu gna nas wizja obiadku w Green Wayu, robimy najszybszy kilometr wyprawy. Docieramy wreszcie do restauracji, ale witają nas zamknięte drzwi - otwierają za 20 minut. Akurat wystarczy, żeby podskoczyć na skwer Kościuszki i machnąć fotkę przy ORP Błyskawicy:

Obejrzawszy tę fotkę, Michał nadał sobie ksywę "Gimli"

Potem chłopaki wciągają pączki (ja dopijam mocno już spieniony sok jabłkowy teściowej) i wracamy pod dźwierzeje GW. Chłopaki trawią już pączki, więc biorą tylko drugie dania, ja pochłaniam porcję gulaszu sojowego, zupę warzywną i koktajl z mango (ceny niższe o blisko 30% niż w Gdańsku!) :


Po wyjściu zbiegamy na plażę, każdy trochę inaczej - Tomka i mnie niesie świeża energia, a Michał gdzieś z tyłu zmaga się z pełnym żołądkiem. Pokonaliśmy dystans maratonu, przed nami jeszcze 24 km. Czujemy się dobrze, ale Tomek chce przy okazji zaliczyć słynne gdyńskie klify. Pomysł nam się podoba, więc biegamy tu i tam po różnych schodkach, nim trafiamy na szlak. Widoki przepiękne:



ale gdy schodzimy w kierunku plaży jesteśmy już wyraźnie zmęczeni. Robi się nam też zimno - pod kurtką mam tylko koszulkę z krótkim rękawem, gdy biegniemy jest OK, ale przy przejściu w marsz szybko marznę. Trasa staje się nieciekawa - na bulwarze tłumy turystów, trzeba skupiać się na wymijaniu i niekolidowaniu. Za Jelitkowem Michał skręca w park, wreszcie schodzimy z asfaltu i ludzi też dużo mniej. W głowie mam już tylko jeden cel - byle do Brzeźna, tam się tradycyjnie kąpiemy w czasie biegów morsa, z powrotem będzie już tylko 12 km. Skończyła się sielanka, grupa się rozbija, Michał najwyraźniej strawił pączki, bo wyrywa do przodu, potem biegnę ja, a tyły obstawia Tomek. Wpadamy w lekki letarg i każdy drałuje swoim tempem - nawet gdy próbuję zrównać się z Tomkiem, nie udaje mi się utrzymać wolniejszego tempa, z kolei lekkie przyspieszenie do tempa Michała rodzi natychmiastowy bunt systemu.

Brzeźno mijamy bez większych sentymentów. Robimy krótki postój w sklepiku, wchłaniamy różne frugo i tymbarki i szykujemy "plan" na ostatni etap. W teorii powinno być tak: zostało 12 km, więc idziemy 1, biegniemy 5, znowu idziemy 1, biegniemy jednego "park runa" i wreszcie w ciepłym domu. W praktyce po 100 metrach marszu, tak szczękamy zębami, że nie ma zmiłuj - trzeba truchtać. Kolejny przystanek - polibuda, tutaj udaje się przemaszerować na drugi koniec i zaczynamy wspinaczkę po ul. Sobieskiego. Gdzieś na rozstaju dróg po przebiegnięciu 60 km Michał odbija w swoje rejony, co Tomek uwiecznia zdjęciem z telefonu:


Zostało 6 km do domu, ale biegnie się jakoś łatwiej. Umysł nie rejestruje już wszystkich bodźców, kolejne punkty znanej nam dobrze trasy zdają się zlewać. Podbieg łostowicką, który budził trwogę w Brzeźnie, nie robi teraz specjalnego wrażenia. Tylko pies przy zakładzie kamieniarskim tradycyjnie mnie wystraszył (tak bardzo, że aż sam czmychnął spod płotu).

Gdy docieramy w rejony osiedla (ostatnie 2 km) coś się w nas przełącza i przez chwilę prawie się ścigamy. Gdyby nie świadomość lekkiego wkurzenia małżonki, która cały dzień spędziła z dzieciakami i kiedy dzwoniła rozładowała mi się komórka, byłbym skłonny nawet dobić rundkami wokół stawu do 70 km, ale to tylko złudzenie - jak tylko pożegnałem się z Tomkiem, po przebiegnięciu jakichś 300 metrów poczułem ból w okolicach kolana i lewej stopy. Chwilę później prawie skręciłem kostkę na kamieniu. Tyle wystarczyło, bym karnie przemaszerował ostatnie metry.

Jak każda pierwsza impreza, tak i pierwszy ultra był wyjątkowym przeżyciem. W jakiś sposób splotły się nasze losy i choć długich biegów będzie jeszcze wiele, to drugi pierwszy się nie powtórzy. Nie poczułem nic mistycznego, nie dotknąłem skrajnych sytuacji, jakie opisywał np. Dean, prawdę mówiąc oszczędzałem się, żeby mieć pewność, że dobiję do mety. Na ultra walkę przyjdzie jeszcze czas ;) Następnego dnia byłem jeszcze trochę obolały, ale do wieczora zostały tylko lekkie zakwasy. Robię profilaktycznie 2 dni przerwy, ale podobno Michała już dziś niosło, żeby rozbiegać kości.



4 komentarze:

  1. Jestem w szoku i gratuluje wyników. Sam trochę biegam rekreacyjnie dla przyjemności i nie systematycznie (jak odczuwam taka potrzebę to biegnę ) dla mnie przegniecie 5km w zupełności wystarcza i nie mam planów przebiegnięcia maratonu ale i tak zawsze fascynowało mnie jak ludzie potrafią zmieniać swoje życie i z determinacją dążyć do wyznaczonych celi.
    Tak trzymaj!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie napisałeś jak wystraszyłeś joggerkę płci pięknej na Karwinach :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam wystraszyłeś od razu - klasyk, sama wpadła w popłoch jak się zorientowała, że nagle ma za sobą dwóch drabów. Sceneria też jakaś z taniego horroru - skraj lasu, mokradła, przejeżdżający niedaleko skład towarowy :)

      Usuń

W ramach eksperymentu wyłączam moderację komentarzy.

Zasady komentowania:
- żadnego spamu i reklam (także linków do serwisów w nazwie użytkownika),
- komentarze obraźliwe będą usuwane,
- proszę o zachowanie kultury i brak kłótni; różnice zdań należy wyrażać poprzez dyskusję wspartą argumentami.

Podtwórca