wtorek, 25 lutego 2025

Maraton Etna

O wizji, koloniach i turystyce


W trakcie prac nad adaptacją opowiadania Edgara A. Poego zetknąłem się z książką Italczyk Anny Radcliffe, z której zapożyczyłem scenę zachodu słońca na tle Wezuwiusza. Tekst z końca XVIII wieku musiał aktywować się rok później w trakcie spaceru, kiedy Spotify wylosował utwór Perfection or Vanity zespołu Dimmu Borgir. Zobaczyłem wtedy w wyobraźni szczyt wulkanu i obraz ten już na stałe zespolił się z muzyką. Za każdym razem kiedy startowały majestatyczne tony Perfection, widziałem wyrastający z chmur szczyt przypominający górę Fuji. Zaczęła krystalizować się wizja. Nie udało mi się co prawda przeforsować rodzinnego wypadu do Neapolu, gdzie z centrum do Wezuwiusza wychodzi idealnie półmaraton. Ale kiedy pojawiła się opcja Sycylii, wiedziałem już, że wizja urzeczywistni się na wulkanie Etna.

Jestem z pokolenia, które w latach 90-tych granicę przekraczało co najwyżej okrążając słupek w Tatrach czy Sudetach. Z zakładu taty jeździliśmy z bratem na kolonie w polskie góry i nad Bałtyk, gdzie za dnia głównie się chodziło do różnych punktów turystycznych, a wieczorem stawiało grzywkę na żel, spryskiwało Hizem i tańczyło wolne z dziewczynami na dyskotekach. Były też obozy żeglarskie, nawet jeden w Szwecji, ale zawsze bazą były długie wycieczki piesze i tania stołówka. Dopiero pisząc ten akapit zdałem sobie sprawę, że wtedy uformowało się moje podejście do podróży. Córki się buntują, że zamiast poleżeć w jakimś kurorcie nad morzem wybieramy z żoną antyczne miasta, gdzie przeciągam je po 20 km dziennie przez każdą ruinkę. Teraz jak są starsze, mogę przynajmniej zostawić je w jakiejś kawiarni czy perfumerii i obskoczyć w tym czasie kilka kościółków. Myślę jednak, że i one zostały już naznaczone i poleganie na własnych nogach odcisnęło na nich piętno.

Przez kilkanaście lat podstawówki i średniej zaczytywałem się książkami o Grecji i Rzymie, zbierałem albumy ze zdjęciami antycznej sztuki. W 2003 przez tydzień byliśmy z bratem w Paryżu i po przejściu całego Luwru, gdzie na wyciągnięcie ręki stały te wszystkie skarby, przez kolejne 10 lat nie szukałem żadnej nowej okazji do wyjazdu. Po upowszechnieniu się tanich linii lotniczych miałem okres zachłyśnięcia się podróżami, ale potem zwolniłem. Przytłoczył mnie nadmiar wrażeń. Z jednej strony chcesz na własne oczy zobaczyć wszystko, co widziałeś na obrazach, dotknąć murów pamiętających mity, z drugiej to efemeryczne wyobrażenie zostaje zastąpione konkretnym wspomnieniem. Coś zyskujesz, coś tracisz. 

Dlatego w pewnym momencie zacząłem wykręcać się od wyjazdów zagranicznych (szczególnie, że dodatkowo jeździliśmy z ekipą biegać w polskie góry). Wolę kiedy żona czy starsza córka znajdują zorganizowane wycieczki dla siebie. Mi wystarczy spacer do lasu i audiobook. Cytując klasyka:



Jak już gdzieś lecimy razem, to zamiast zaliczać kolejne punkty na mapie, wolę pozostać w jednym miejscu na dłużej i możliwie w pełni je doświadczyć. Przejść boczne uliczki, zapuścić się na okoliczne łąki, zajrzeć w dzielnice mieszkalne, opuszczone domy. Poczuć prawdziwe życie mieszkańców, oddzielić je od wizytówki dla przyjezdnych. Moje turystyczne maratony bardzo w tym pomagają. 40-50 kilometrów wystarcza, żeby zwiedzić duże europejskie miasto w historycznych granicach lub poznać klimat prowincji. Tempo poruszania na własnych nogach ewolucyjnie pomaga zbudować w głowie mapę terenu, a wspomnienia są wyrazistsze, kiedy wiążą się z wysiłkiem. Później oczywiście, mimo początkowego oporu jestem bardzo zadowolony z takiego wyjazdu.


O planowaniu i troskach


W każdym razie wylot na Sycylię był już przypieczętowany i przystąpiłem do planowania podróży oraz samego maratonu. Bazy wypadowe podzieliliśmy na dwie części: Syrakuzy i Aci Trezza. Miasto Archimedesa chciałem zobaczyć możliwie w całości, natomiast miejscowości nad wyspami Cyklopów to niewielkie kurorty, więc spokojnie mogłem wydzielić jeden dzień na Etnę. Termin padł na czwartek, kolejny dzień po przyjeździe do Aci.

Z tego co zdążyłem się dowiedzieć, szlaki na Etnie są zimą dobrze widoczne, bo regularnie przemierzają je pojazdy gąsienicowe wożące turystów. Idąc od południa można dotrzeć do punktu Torre del Filosofo na ok. 2800 metrach. Dalej już wymagany jest przewodnik i kask. Znalazłem też relacje, że nikt tego nie sprawdza i można iść do samego szczytu. Kusiło mnie, by iść do końca, ale decyzję zostawiłem na Torre.

Temperatura o tej porze roku ok. -4 stopnie na górze. Jako że od 8 lat biegam tylko w krótkim rękawku zacząłem się tym spinać, bo widok typka bez odpowiedniego wyposażenia budzi niechęć przewodników i zawodowych wspinaczy. Doskonale ich rozumiem, bo beztroska i głupota są główną przyczyną nieszczęść i niepotrzebnych akcji ratunkowych. Z drugiej strony wiedziałem, że oficjalna trasa jest bezpieczna, a kiedy się ruszam, temperatury do -10 pokonuję w strefie komfortu. Spakowałem więc prewencyjnie do plecaka folię termiczną, kieszonkową wiatrówkę i przeciwdeszczówkę. W razie wypadku ochronią przed szybkim wyziębieniem. Zabrałem też latarkę czołówkę, na wypadek gdyby złapał mnie zmrok. Do tego wafelki, litr wody, litr pulpy gruszkowej i pół litra kefiru, gdybym się przesłodził.

Ubiór: buty Inov-8 do biegania w górach, długie leginsy i koszulka z górskiego ultra, gdyby ktoś się czepiał.


Kilka kilometrów od miejscowości Zafferana Etnea znalazłem parking, z którego do okolic szczytu zrobiłbym akurat półmaraton.

W środę przyjechaliśmy do Aci Trezza, zwiedziliśmy z Elą nabrzeże do zamku Normanów i zrobiliśmy zakupy, bo do biegu górskiego należy zadbać jeszcze o 3 elementy tuż przed startem: wyspać się, opróżnić rano flaki i zjeść porządną jajecznicę (taką jak przygotował Tomek przed Łemkowyną 150 i do teraz mi wypomina, że mu narzekałem, że była za ciężka). Tomku, miałeś rację - jajecznica z cebulką na maśle, pajda chleba i kubek kawy to jest baza na pierwsze 20 km. Może czasem ciężko po niej, ale nie ma lepszego paliwa.

Obudziłem się w środku nocy po 4 godzinach snu i nie zapadłem już w kolejny. W Syrakuzach dałem się ponieść śródziemnomorskiej aurze i wypiłem kilka razy wino. Nie upiłem się ani nie miałem kaca, ale mój organizm reaguje emocjonalnym rozdrażnieniem przez kilka następnych dni. Z tego powodu praktycznie odstawiłem alkohol - w ciągu roku piję kilka razy, zazwyczaj na jakimś wyjeździe i piwka po maratonie. Na stres przed potencjalnym przekroczeniem "legalnego" szlaku za Torre Filosofo, rozdrażnienie po alkoholu, niepokój, że za mało spałem (niepotrzebnie, nie czułem w ogóle senności) nałożyły się informacje o umizgach Trumpa do Putina. Dość tego - zamknąłem wszystkie kanały analityczne, włączyłem muzykę, leżałem i czekałem na start. Niepokój utrzymywał się, ale to było czysto fizyczne uczucie, któremu pozwoliłem trwać. Wiedziałem, że naturalnie wypali się po kilku kilometrach biegu.


Strada Provinciale 92: 0-12 km


Wszystkie elementy przygotowań pomyślnie wypaliły i o 8 wyjechałem. No poza jednym elementem: wygrzebując czołówkę z dna plecaka zauważyłem, że została dociśnięta ubraniami i włączyła się. Musiała długo się palić, bo zostało niewiele światła. Miało to konsekwencje, ale o tym później. Przeoczyłem też jeden ważny fakt: tylko pierwszego dnia widzieliśmy z Katanii szczyt Etny. Później już zawsze tonęła w chmurach.

Zbliżałem się do parkingu. Serpentyny nachylały się coraz bardziej stromo. Kilka razy przeciąłem mgłę. Znalazłem zakręt, zostawiłem auto i witaj przygodo!


Krajobraz przepiękny. Jęzory dawno zastygłej lawy, wyrastające z nich krzewy i trawy. Tempo 5 km na godzinę łagodnym nachyleniem 70-80 metrów w górę na każdy kilometr trasy. Ulica praktycznie pusta, samochody mijały mnie może z raz na pół godziny.




Po pierwszych kilometrach zaczęły wyłaniać się z mgły szczyty pierwszych wzgórz.



Czasami promienie słońca przedostawały się zza chmur. Na tej wysokości (1100-1500 metrów) było ciepło.


Na 4 km natknąłem się na grupkę przy grocie Cassone. Odczekałem aż się ubiorą i wejdą do środka i wszedłem za nimi. Nie miałem kasku, a moja czołówka ledwie dawała światło, więc po kilku metrach zawróciłem.


Czasem teren magmowy ustępował roślinności. Zaczęły się też wyłaniać pierwsze zaśnieżone szczyty.


Biegi górskie mają jedną cechę wspólną: jeśli widzisz jakiś piękny szczyt, to zazwyczaj okazuje się, że musisz na niego wejść. A potem na kolejny i kolejny. Ze szczytu droga, którą przebyłeś wygląda jak drobna wstęga.


Drzewa liściaste ustąpiły iglastym. Niektóre miały takie duże szyszki:


Śniegu było coraz więcej. Kilka razy do biegu zerwały się jakieś zające bądź inne szaro-srebrne ssaki. W końcu linia drzew i krzewów skończyła się.



I wtedy trafiłem na pierwszy parking. Grupa turystów szykowała się do wejścia na jeden z wielu szlaków.


Nagle wszedłem jakby do innego świata. Wcześniej czułem się, jakbym był na tej górze sam. Teraz parking pełen samochodów i autokarów z wycieczkami. Dotarłem nad pierwszy krater: Silvestri.





Kolejny kilometr parkingów prowadził do głównego wejścia na Etnę z hotelem i kolejką linową. Dotychczas wypiłem jedną wodę 0.3 litra. Na kolejny etap wyciągnąłem nektar gruszkowy, cukier będzie potrzebny.


Do Torre Filosofo: 12-18 km


Wcześniej myślałem sobie tak: ale łatwo się idzie, w tym tempie zrobię 20 km w 4 godziny, a potem zbiegnę w dół we dwie. Tym się różni turystyczny spacerek ulicą pod górę od górskiego ultra, gdzie trasa jest zazwyczaj szlakiem, którym wchodzi się jak po schodach.

Zejście z ulicy natychmiast zrewidowało mój optymizm. Nie dość, że szło się jak po schodach, to jeszcze w grząskim śniegu zmieszanym z wulkanicznym pyłem, na którym nogi zapadały się po kostki. 


Nie dało się po tym iść. Zacząłem kombinować z innymi rodzajami podłoża. Zazwyczaj był to lód z pyłem, a czasem pumeksowe podłoże z resztkami lodu. Oba były znacznie lepsze od tej zmielonej brei, bo stopa zapadała się rzadko i można było drałować pod górę.


Po jakimś czasie nabrałem w tym wprawy i wrócił optymizm. Znowu byłem sam. Do stacji kolejki linowej na ok. 2500 metrach spotkałem tylko jednego turystę.


Robiło się coraz chłodniej.


Wkraczałem na tereny z imponującymi podobno widokami, niestety widoczność zanikała proporcjonalnie do wysokości.


W końcu wszystko pokryła mgła.


Z której wyłoniły się szczyty przy Torre Filosofo. W samą porę, bo zaczęły mnie już na stromiznach łapać skurcze przy kolanach. Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcie i przeszły.


Trasa biegła przez przystanek dla autobusów-spychaczy, które przywoziły i zabierały wycieczki. Mój strój zaczął przyciągać spojrzenia, więc przebiegłem kawałek, aby nie wkurzać przewodników. Znowu byłem sam. Wyciągnąłem telefon i zacząłem studiować mapkę. Gdzie to Torre Filosofo? I co to dokładnie jest. Co powinienem zobaczyć w tej mgle i śniegu? Zauważyłem jednego wędrowca, który skręcił w lewo. Poszedłem tą samą ścieżką. I wtedy dotarłem na skraj krateru barbagallo. Wow.


Nie będę ściemniał: bałem się zbliżyć do krawędzi. Przez to źle trzymałem telefon, żeby wiatr nie porwał go w czeluść i na filmie nagrał mi się paluch.


Trzeba było podjąć decyzję: idę dalej, czy zawracam. Niedaleko zobaczyłem parujący kawałek skały. Postanowiłem zrobić przy nim filmik i udać się w drogę powrotną. Miałem nadto wrażeń, a do szczytu jeszcze 3.5 km we mgle. Kiedyś wrócę tu jak będzie ciepło, ruszę spod parkingu i przejdę na drugą stronę góry. Plan minimum wykonany.



Zbieg: 18-30 km


Po filmowaniu i gmeraniu w telefonie zgrabiały mi ręce. Zacząłem truchtać w kierunku zejścia. Zbiegam z góry i... po każdym kroku wpada mi śnieg z pyłem do butów. Po jakichś stu metrach musiałem się zatrzymać, tak się nie dało biec. Stopy kompletnie przemoczone.

Musiałem zmniejszyć tempo i stawiać stopy na lód z boku. Śnieg już nie wpadał, ale raz na kilka minut stopa się zapadała. Podczas jednego z takich tąpnięć wpadłem po kolana i przystopował mnie skurcz łydki. Nie pierwszy, nie ostatni. Bywały gorsze.

Zbieg bez większych historii. Pod koniec, kiedy docierałem do hotelu, napotkałem dandysa w płaszczyku z szalikiem, stawiającego pierwsze kroki pod górę. Zapytał czy daleko jeszcze do baru na 2500 metrach. No, trochę daleko. Spojrzałem na jego buty z płaskimi podeszwami. Będzie w tym ciężko, uśmiechnąłem się. On też się uśmiechnął i spytał czy będzie lawa po drodze. Niestety nie będzie. Życzyłem mu powodzenia i zszedłem na asfalt.


Z parkingu do Torre Filozofo szedłem prawie 2 godziny, z powrotem nieco ponad 40 minut. Łącznie przebyłem dotychczas 24 km, w tym 2 pod górę. To wszystko na porannej jajecznicy i gruszkowym nektarze. Czas już wyciągnąć tajną broń: kefir z paczką wafelków. Dreptałem i zajadałem, obok bębnił mały grad. Z każdym krokiem będzie cieplej i bardziej sucho.

Żeby nie ryzykować wydrenowania baterii z telefonu zabrałem odtwarzacz MP3. Mam go od kilkunastu lat i przebiegłem z nim niezliczone kilometry. Kiedyś wgrywałem na niego audiobooki zgrywane z płyt CD wypożyczanych w bibliotece. Oprócz książek mieści listę utworów, którą znam na pamięć. Założyłem słuchawki i wszedłem do mojego świata. Sunąłem w dół i wyśpiewywałem każdy przebój.


Czas płynął szybko, ale do 40 km brakowało mi 5. Tomek nazywa to maratonem mentalnym, bo brakuje 2 km do pełnych 42, ale przypomnę tylko, że mój zegarek niedoszacowuje odległości i ostatnio jak biegliśmy razem 36 km, miałem o 2 mniej niż Ty ;)

Założyłem, że najwyżej zbiegnę poniżej parkingu i zawrócę, choć taka trasa nie wydawała się zbyt emocjonująca. Nagle zobaczyłem oznaczenie szlaku:


Czerwony szlak i 1.35 km do jakiejś Chiesy - czyli pewnie ruiny jakiegoś mrocznego, starego kościoła. Tak zinterpretowałem ten znak. Skręciłem z ulicy i trafiłem na najbardziej klimatyczny odcinek tego biegu. Jakbym przeniósł się do gotyckiej powieści. Szlak wyznaczały kupki usypane z kamieni. Ledwie je było widać w zagęszczającej się mgle.



Im bardziej wyglądałem kościoła, tym bardziej go nie było. Zacząłem dostrzegać ruiny w zarysach skał.

Tutaj też zetknąłem się z sytuacją, o której czytałem w relacjach z wejść na Etnę: drobinki żużlu wpadały mi do butów i co jakiś czas musiałem zatrzymać się, żeby je wysypać.




Kiedy definitywnie przekroczyłem 1.35 km, dotarło do mnie, że liczba ta oznacza coś innego niż odległość i zawróciłem. Rammstein wyśpiewywał akurat "We're all living in Amerika. Amerika ist wunderbar" gdy zaległa cisza - wyczerpała się bateria w MP3. Wróciłem na drogę asfaltową i do rzeczywistości. Dotarło do mnie wtedy, że im niżej zbiegam, tym gęstsza mgła.


Zacząłem się denerwować. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jechał w takim mleku. Od dawna nie widziałem żadnego samochodu. Zacząłem sobie wkręcać, że w takich warunkach nie można kierować i nie będę miał jak wrócić. Do auta miałem jeszcze jakieś 2 km. Wzniosłem ręce i prosiłem: 

- Boże! Przedmuchaj proszę trochę tę mgłę, żebym nie zarysował wynajętego auta o barierki i nie użerał się z ubezpieczycielem!

Wtedy Bóg odrzekł:

- Tego akurat nie mogę dla ciebie zrobić. Ale mogę zrobić to...

I po chwili wyłoniły się z mgły i powoli przetoczyły koło mnie dwa małe włoskie autka. Dostałem znak, że po takiej drodze można jeździć.

- Dzięki Ci Panie! - W tym momencie serce moje zrobiło się lekkie i radosne. Nie musiałem już pilnować baterii. Założyłem słuchawki i włączyłem listę z telefonu. Na ostatni kilometr biegu ustawiłem Perfection or Vanity:





3 komentarze:

  1. witaj Dedek. Dziekuje Ci jeszcze raz, ze dzielisz sie swoimi przemysleniami nt. rynkow, itd... Widze, po twitter, ze chodza Ci po glowie dalsze wzrosty na gpw, zagadka jest tylko 2025. Obserwujesz epol.us? Tam jest ciekawie, bo powybijali jakis czas temu ta 'wieczna' linie trendu. Ja obserwuje jeszcze na stooq sile relatywna spx/w20. Byl podwojny szczyt w listopadzie 2024.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obserwuję. W weekend będzie wpis z wykresami i aktualizacją strategii na ten rok.

      Usuń
  2. Mój szacunek do Millera wzrósł. On jednak ma jakąś klasę pomimo że "stary komuch". To nie pierwszy wywiad że mówi spokojnie rzeczowo
    https://www.youtube.com/watch?v=TdW23dMct7g

    PS Dobrze że jutro nie ma giełdy bo ...

    OdpowiedzUsuń

W ramach eksperymentu wyłączam moderację komentarzy.

Zasady komentowania:
- żadnego spamu i reklam (także linków do serwisów w nazwie użytkownika),
- komentarze obraźliwe będą usuwane,
- proszę o zachowanie kultury i brak kłótni; różnice zdań należy wyrażać poprzez dyskusję wspartą argumentami.

Podtwórca