sobota, 14 lutego 2009

Przyczyny kryzysu w szerszym kontekście i wróżenie z fusów

Kiedy pękała bańka internetowa w 2000 roku, większość maturzystów ("include me") szturmowała informatykę. Jak to w życiu bywa, większość z tej większości wybierała studia pod kątem kariery i spodziewanych profitów, a nie faktycznego zainteresowania. Polskie uczelnie nie były przygotowane na taki najazd chętnych: politechniki oferowały dużo więcej miejsc dla elektroników a uniwersytety pod płaszczykiem informatyki, kształciły głównie nauczycieli matematyki.

W USA było trochę inaczej, prywatne uczelnie muszą zarabiać, więc dla przyszłych informatyków miejsc nie brakowało. Do czasu krachu dot-comów. Niskie stopy procentowe, masowo dostępny kredyt, zachęcały do inwestowania (na lokacie pieniądze traciły wartość z powodu inflacji) i nowe fale absolwentów odnalazły swoją przyszłość w finansjerze. O ile bańka spółek informatycznych ominęła Wig (bodajże jedyną firmą nowych technologii był Optimus), również u nas ostatniej hossie towarzyszył wysyp tzw. funduszy inwestycyjnych.

Cechą charakterystyczną większości "inwestorów" jest ignorancja wobec przedmiotu inwestycji. Zwyciężył model tradera, który nie wnika w co inwestuje, tylko podąża za trendem, stosuje narzędzia analizy technicznej i uczy się kontrolować emocje. Wiedza o dziedzinie, w którą lokuje pieniądze, nie ma znaczenia. Inwestowanie przypomina dziś grę komputerową. Druga strona (np. firmy emitujące akcje) całkowicie przyjęła obowiązujące zasady i gra razem z inwestorami. Jaki jest sens, jeśli nie spekulacyjny, inwestowania w firmę, która wypłaca dywidendę co 2-3 lata w wysokości 1% ceny akcji. Ile firm w ogóle nie wypłaca dywidend?

Wbrew pozorom bogactwo łatwiej zdobyć, niż utrzymać. Dom buduje się relatywnie szybko, natomiast podatki, remonty, przemeblowania, sprzątanie czy nawet konserwacja basenu (u Amerykanów basen nie jest niczym nadzwyczajnym) kosztują krocie. W dodatku większość bogaczy chce być rentierami, dlatego lokuje pieniądze w funduszach. W banku się nie opłaca, bo lokata jest niżej oprocentowana niż realna inflacja. Funduszy są setki, więc wybór pada na te przynoszące najwyższy zwrot.

Amerykanie wiedzą, że liczy się stabilność zysków (my jeszcze nie mamy takiego komfortu, większość funduszy ma mniej więcej taką historię: 20%, 40%, -60%). Niestety okazuje się, że nawet przynoszący "skromne" 10% fundusz, może okazać się oszustwem (Madoff). Kto rozkręcał firmę wie, że nim dojrzeje do solidnych przychodów, potrzebuje lat ciężkiej pracy i nauki. Przeciętny "inwestor" chce mieć szybko wysokie zyski. W ten sposób giełda zamieniła się (czy kiedykolwiek nim nie była?) w kasyno, w którym emitenci akcji dostarczają kuleczki a fundusze wyciągają numerki. W dodatku granica między nimi jest czysto umowna, często nie wiadomo czy emisję przeprowadza zakład czy zarządzający nim fundusz. Gdzieś między nimi skubią się leszczyki (do których aktualnie sam należę, ale o tym później).

Wszystko grało, kiedy gospodarka USA realnie się rozwijała, jednak globalizacja doprowadziła do przeniesienia produkcji do krajów słabo rozwiniętych (nazwijmy je "koloniami"). Z czasem kolonie uniezależniały się i Zachód tracił nad nimi kontrolę. Aby utrzymać wysoki zwrot z inwestycji (realna inflacja sprawiła, że nawet w czasie ostatniej hossy Amerykanie mieli niższą siłę nabywczą, niż w latach 80-tych) fundusze pompowały pieniądze w nieruchomości i surowce. Trend rósł, więc lokata wydawała się idealna.

Ponieważ mało kogo było stać na kupno niebotycznie drogiego domu za gotówkę, brał kredyt na całe życie i cieszył się niskimi ratami. Co ciekawe bank udzielający kredytu wcale nie liczył na zyski ze spłaty pożyczki (w teorii bank zarabia na różnicy między kredytem a lokatą), wszak dostawał mniej, niż zjadała mu inflacja. Będąc właścicielem hipoteki (której wartość wciąż rosła), mógł pożyczać dalej pod jej zastaw, aż do pojawienia się NINJA w ostatniej fazie gorączki. W końcu system gruchnął i tyle już wszyscy wiedzą.

Co dalej? W rozwiniętych krajach mamy setki tysięcy bardzo bogatych finansistów, których umiejętności i przydatność społeczną można przyrównać do graczy w StarCrafta czy Counter Strike'a. Kto wie, czy napływ budowlańców i hydraulików z Polski nie przedłużył prosperity Wielkiej Brytanii. Głównym celem finansistów będzie teraz utrzymanie majątków i do tego celu zabrali się w sposób, jaki znają najlepiej, czyli dalej pompują różne bańki (złoto, dolar) i przede wszystkim gra na spadki przeciwko słabym krajom (coś o tym wiemy).

Ciekawe czy nie stąd brała się troska Busha o utrzymanie wolnego rynku. Wkońcu jakby świat zamknął giełdy przed skomplikowanymi instrumentami finansowymi lub poddał je ścisłej kontroli, banki "inwestycyjne" typu JP Morgan straciłyby ostatni sposób na "zarabianie". Albo zwróciły w kierunku poszukiwania inwestycji wnoszących realną korzyść dla ludzi. Nie wróżę przyszłości pomysłowi Francuzów, żeby zarabiać na certyfikatach na CO2 (może my im rypnijmy certy na parę wodną, która ma większy wpływ na mityczne ocieplenie klimatu, a którą emitują ich elektrownie atomowe; albo wprowadźmy na rynek certyfikaty na czyste lasy, wkońcu produkują tlen).

Może Chińczycy dorzucą jeszcze pare żetonów do ruletki, ale nie oszukujmy się, system tonie. Najlepszą aktualnie inwestycją jest solidny fach, przydatny innym ludziom i rodzina na wsi, która w razie czego przygarnie do pracy za jedzenie :)

Kryzys jest rozdmuchiwany do niebotycznych rozmiarów, ponieważ mało kto chce przyjąć do świadomości, że jedynym lekiem jest redukcja finansistów (i biurokracji) mniej więcej o procent spadków giełd w ostatnim roku. Jeśli Chińczycy będą w stanie dźwignąć się już samodzielnie, bogactwo na Zachodzie trzeba będzie tworzyć od nowa, bo za towary z Dalekiego Wschodu trzeba będzie płacić czymś wartościowym.

Polska nadal stoi przed dużą szansą, pod jednym warunkiem: przeprowadzenia nowej reformy Wilczka, rozwiązaniem jest ucieczka w wolność i gospodarność a nie socjale i strach. Milion wolnych ludzi jakoś sobie poradzi, milion spętanych biurokracją i beznadzieją wyjdzie na ulice. Nawet Lenin to rozumiał, kiedy wprowadzał NEP, odwrotność późniejszej planowej gospodarki. Dziś wchodzimy w potężny kryzys i cały świat wybiera centralne sterowanie, bądźmy raz mądrzy i pozwólmy ludziom się bogacić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

W ramach eksperymentu wyłączam moderację komentarzy.

Zasady komentowania:
- żadnego spamu i reklam (także linków do serwisów w nazwie użytkownika),
- komentarze obraźliwe będą usuwane,
- proszę o zachowanie kultury i brak kłótni; różnice zdań należy wyrażać poprzez dyskusję wspartą argumentami.

Podtwórca