Blog o inwestowaniu, grze na giełdzie, rozwoju osobistym, przemyślenia na temat egzystencji, poszerzanie świadomości. Czasem trochę o żarciu i bieganiu - życie :)
Napisz do mnie: deedees małpa o2 kropcia pl
W 2022 po raz pierwszy od wielu lat mieliśmy do czynienia na świecie z bessą inflacyjną. Od 2007 działał schemat: jeśli akcje spadają, to kapitał ucieka do dolara i amerykańskich obligacji. Tym razem spadki na giełdzie zbiegły się z ucieczką z obligacji. Jeśli ktoś próbował zabezpieczyć kapitał, stracił podwójnie.
Ta zmiana pasuje do opisu lata Kondratiewa. Spójrzmy jak zdefiniował on poszczególne fazy cyklu (każda trwa 10-20 lat):
1. Wiosna
- Wzrost gospodarczy
- Niska inflacja
- Hossa na rynku akcji
- Bessa na rynku złota
- Niski poziom zadłużenia, który stopniowo będzie rósł
- Niski poziom zaufania (wiosna następuje po okresie zimy, czyli depresji, kryzysu finansowego i wojnie)
2. Lato
- Wolniejszy wzrost gospodarczy
- Mocny wzrost inflacji
- Bessa na giełdzie
- Hossa na rynku złota (w konsekwencji wysokiej inflacji)
- Mocna stymulacja fiskalna i monetarna (ale ograniczana wysokimi stopami procentowymi ze względu na wysoką inflację)
- Na początku lata pojawia się wojna letnia
-- Napoleon (pierwszy cykl)
-- Wojna secesyjna (drugi cykl)
-- Pierwsza wojna światowa (trzeci cykl)
-- Wojna w Wietnamie (czwarty cykl)
3. Jesień
- Wzrost gospodarczy napędzany znacznym wzrostem długu
- Dynamiczny spadek inflacji
- Silna hossa na giełdzie oraz na rynku obligacji
- Ceny nieruchomości osiągają bardzo wysokie ceny
- Bessa na złocie
- Bardzo wysoki poziom zaufania (konsumenci, firmy, politycy)
- Gigantyczny wzrost długu publicznego i prywatnego
4. Zima
- Credit crunch
- Bankructwa firm, banków, państw
- Depresja
- Bardzo wysokie bezrobocie
- Delewarowanie gospodarki
- Deflacja (niskie stopy procentowe nie powodują wzrostu akcji kredytowej)
- Hossa na złocie (ze względu na brak zaufania i obawy o bankructwa)
- Spadek zaufania, niepokoje społeczne, rewolucje
- Wojna w konsekwencji krachu, depresji i szukania winnych kryzysowi
Lata 2000-2009 pasowały do zimy. Mieliśmy wtedy w państwach rozwiniętych krach na akcjach, towarach, nieruchomościach, bankructwa firm i konsumentów. Europa nie podniosła się do dzisiaj, USA na 20 lat uwikłały się w wojny w Afganistanie i Iraku.
Koło 2010 Ameryka zaczęła wychodzić z kryzysu a symbolem jej sukcesu został indeks NASDAQ ciągnięty przez technologiczne giganty. Inflacja spadła w wielu krajach do zera, a w bessach nawet mimo dodruków schodziła poniżej zera. Akcje amerykańskie weszły w wielką hossę, natomiast złoto i srebro spadały od 2011 roku. Punktem kulminacyjnym tej fazy był pandemiczny krach: dopiero rekordowe dodruki walut zmieniły trendy i na świecie zaczęło dominować lato Kondratiewa.
Rozpatrzmy punkty charakteryzujące Lato Kondratiewa:
1. Wolniejszy wzrost gospodarczy.
Roczna zmiana PKB nie pokazuje spowolnienia (podobnie jak nie pokazywała spadku w trakcie poprzedniego lata w latach 70-tych)
2. Mocny wzrost inflacji.
Pierwszy silny impuls za nami, zakładam że bliżej nam do kolejnego niż deflacyjnego krachu.
Jako miernik użyję rentowność obligacji 10-letnich:
3. Bessa na giełdzie.
Tutaj na razie nie widać sygnałów. Lata 2021-2022 przyniosły pierwszą poważną bessę w Ameryce od startu mega hossy w 2009, ale czy obecna słabość przerodzi się w coś większego jak pod koniec lat 60-tych, dowiemy się dopiero po fakcie.
4. Hossa na rynku złota.
Trend wzrostowy na dobre ruszył w połowie 2019:
Na wykresie zaznaczyłem też szczyty, które przebiegają co ok. 8 lat. Kolejny wypada w 2028. Złoto pozostaje w hossie.
Złoto powinno pociągnąć z czasem kolejne towary. Tradycyjnie dolar powinien być odwrotnie skorelowany (cykl 10-letni):
Spadek dolara = wzrost na surowcach.
5. Mocna stymulacja monetarna i fiskalna ograniczana wysokimi stopami procentowymi wynikającymi z podwyższonej inflacji.
Dokładnie to widzimy obecnie.
6. Wojna letnia.
Rozpoczęta w 2018 wojna gospodarcza z Chinami przechodzi w serię lokalnych konfliktów z inwazją Rosji na Ukrainę na czele.
***
Nawet jeśli rzeczywiście wchodzimy (jako Zachód? a może samo USA?) w lato Kondratiewa, należy pamiętać, że każdy cykl jest inny. Poprzednie lato wypadło w latach 70-tych i jednym z jego efektów ubocznych był upadek PRL.
Dla nas, graczy giełdowych, warto znać charakterystykę rynków:
1. Bessa sekularna na giełdzie:
- przewaga stock pickingu nad trend followingiem
- value pokonuje growth
2. Wysoka inflacja:
- trzymać się z daleka od obligacji
- towary i spółki surowcowe przynoszą najlepszą stopę zwrotu.
Zacznijmy od siły polskich akcji. Od początku istnienia ETF na Polskę wyglądał jak EKG. Pierwszy raz w historii mamy szansę na prawdziwy trend wzrostowy:
Trend spadkowy EPOL vs SPX został pokonany!
Czy to znaczy, że teraz trzeba na wyścigi wskakiwać do pociągu?
Myślę, że okazje będą cały czas. Na razie polskie indeksy pcha zagranica. Rodzimy kapitał dołączy, kiedy informacje o wysokich dywidendach przedostaną się do mediów.
Dywidendy w Polsce są wyższe niż w dołkach dotychczasowych bess!
Pamiętajmy jednak, że jesteśmy w podażowej fazie cyklu 40-miesięcznego. W planie 2025 zakładałem, że będziemy szli w bok do początku 2026 a bessa cykliczna przyjmie formę podwójnego dna. Założyłem, że pierwsze dno będzie w pierwszej połowie 2025. Jednak rynek zanegował ten scenariusz. Dno szerokiego rynku było w grudniu 2024.
W związku z tym wysuwają się dwa scenariusze:
1. Hossa z krótkimi korektami, która zaneguje działający dotychczas cykl Kitchina.
2. Słabość GPW w drugiej połowie 2025 (sell in may?) i wypełnienie się cyklicznych zależności.
Silny początek roku to nic nowego na GPW, szczególnie na małych i średnich spółkach, w których dominuje polski kapitał. W ostatnich cyklach pojawiła się w 2012, 2015 i 2019. Zobaczmy jak zachowały się MWIG40:
oraz SWIG80:
Na razie przyjmuję ten scenariusz za bardziej prawdopodobny. Pamiętajmy jednak, że te indeksy są mocno zdywersyfikowane - wszystkie te lata: 2012, 2015 i 2019 przyniosły mnóstwo okazji. W przeciwieństwie do 2008, 2011 czy 2018, kiedy większość spółek spadało synchronicznie, w latach rynków bocznych całe branże rosły jak w hossie. Dlatego powoli wracam do akcji: dobieram co rośnie, otwieram inicjalne pozycje. W 2025 chcę znowu wypełnić portfel w 100% akcjami.
Czytelnicy Tożsamości Gracza mogli zwrócić uwagę na powtarzające się nawiązania do heurystyk. Jestem fanem prostych praw, które działają w długim terminie. Z wiekiem i doświadczeniem przyswajamy lub wyrabiamy sobie przekonania, które denerwują młodych, bo nie przystają do ich teraźniejszości. Po czasie często okazuje się, że kryją mądrość. Niestety nie da się tej mądrości przekazać przez książki. Książka może nas przygotować na wypadki lub pomóc je zinterpretować, żeby szybciej wyciągnąć lekcje.
Jedno z takich "praw", które stosuję od lat do szacowania przyszłych cen towarów, nieruchomości czy pensji brzmi:
Ceny podwajają się co 10 lat.
Oczywiście jak każda heurystyka, i ta ma niezliczone wyjątki. Elektronika, usługi telekomunikacyjne, rozrywka - tutaj to "prawo" się nie sprawdza. Ale już przystawiając je do ceny chleba, metra kwadratowego mieszkania czy wypłaty, można przyjąć takie założenie:
Chleb razowy: 2025: 12 zł, 2015: 6 zł, 2005: 3 zł
Metr mieszkania w większym mieście: 2025: 16 tys. zł, 2015: 8 tys. zł, 2005: 4 tys. zł
Zgodnie z prawem cen, w 2035 powinniśmy zobaczyć takie liczby:
Chleb razowy: 24 zł, metr mieszkania w mieście: 32 tys. zł, średnie wynagrodzenie: 17 tys. zł
Prawo to ma zastosowanie tylko w warunkach "normalnych", czyli po upadku komuny i wprowadzeniu nowego złotego.
Wzrost ze 100 do 200 w 10 lat wymaga ok. 7.2% inflacji rocznie. To znacznie więcej od oficjalnych liczb. Ale jak zobaczymy na wykresie podaży pieniądza M3 (na stooq dostępne są tylko dane do stycznia 2024), to 7.2% biegnie blisko środka cyklu:
Metodę przystawiam też do towarów, na które nie spada zapotrzebowanie bądź nie da się optymalizować ich produkcji (np. uprawy roślin). Tutaj dobrze pasują kruszce, które pozwalają przechować wartość nabywczą waluty.
Weźmy na warsztat srebro. Zaczynamy 30 lat temu - Polska uporała się z hiperinflacją po upadku PRL i wprowadza denominację. Dla uproszczenia obliczeń przyjmuję cenę 12.5 zł/uncja w 1995. W 2005 "fair value" dla srebra wynosi 25 zł, w 2015 50 zł, a w 2025 100 zł. W 2035 zł baza będzie wynosić zatem 200 zł:
Oczywiście - patrząc na ekscesy z dekady 2005-2015 - nie możemy zakładać żadnego przebiegu cen. Możliwy jest wzrost do 500 zł, a potem spadek na 200, jak i lata konsolidacji w okolicy 100-150 zł, żeby w kilka miesięcy wyskoczyć na 200.
Nie możemy wykluczyć również dewaluacji złotego czy innych wypadków losowych. Może również zmienić się tempo "dodruku" złotówek, np. spadek podaży do średnio 6% rocznie dałby wzrost cen rzędu 80% co 10 lat, 5% przełoży się na ok. 60% itd. Nie jesteśmy też w stanie przewidzieć w których aktywach, towarach czy usługach zostanie upchana ta dodatkowa podaż.
"- nie będzie długich, synchronicznych spadków całego rynku, w których spada wszystko bez względu na fundamenty,
- selekcja będzie kluczowa, branże i spółki rotacyjnie będą wchodzić w trendy,
- odbicie w 2025 będzie dłuższe niż korekty w 2022,
Początek roku przyniósł wzrosty mocniejsze niż zakładały projekcje:
Tutaj jeszcze mogę przymknąć oko, gdyby indeksy szły w bok przez kolejny rok. Synchronizacja lokalnych ekstremów jest nieistotna, zadaniem projekcji jest wskazać nadrzędny trend (spadkowy, boczny, wzrostowy), a ten zakładałem boczny dla tej bessy cyklicznej.
Problem jest z rozjazdem ceny do wartości księgowej dla WIG:
Możliwe scenariusze:
- odbicie przyszło szybciej. Zakładałem pierwszy dołek w pierwszej połowie 2025, ale możliwe, że wystąpił już w grudniu 2024,
- nadal jest za wcześnie na start pełnoskalowej hossy w Polsce, ale widać wyraźnie, że nasz rynek jest silniejszy od amerykańskiego. Spójrzmy na relację WIG do NASDAQ:
Wciąż poruszamy się w ramach wielkiego trendu spadkowego, trwającego od 2007 roku, aczkolwiek od 2020 roku widzimy konsolidację z fałszywym wybiciem w dół pod koniec zeszłego roku. Wkrótce WIG spróbuje odwrócić trend.
Gdyby doszło do zmiany 18-letniej tendencji, polskie akcje przeżyją co najmniej kilka lat porządnej hossy. Ale moim zdaniem nie odbędzie się to od razu. Ten wykres może rosnąć jeśli WIG będzie w trendzie bocznym, a NASDAQ w spadkowym. Nawet 20 lat temu bessa cykliczna 2004-2005 trwała dłużej niż obecna:
Wykres 2003-2005 został przeskalowany do obecnych proporcji, bo dynamika ówczesnych ruchów była znacznie większa. Patrzę tutaj na timing, a nie zakres wzrostów/spadków.
Podsumowanie
- Nawet wg analogii sprzed 20 lat wzrosty szerokiego rynku zaczęłyby się dopiero od początku 2026,
- polskie akcje są silniejsze od amerykańskich, jest szansa na odwrócenie długoterminowej słabości,
- plan główny cały czas obowiązuje: rotacja, selekcja, brak oznak silnej wyprzedażowej bessy jak w 2008, 2011, 2018 czy 2022.
Dzisiaj krótka wzmianka o wczorajszych wydarzeniach w USA. Mój pogląd wyrażany od początku inwazji na temat strategicznego interesu USA jest wciąż ten sam: Ameryka potrzebuje Rosji przeciwko Chinom. Nie wiem w jakiej formie, nikt nie potrafi dziś tego powiedzieć bez dostępu do danych wywiadowczych. Może wystarczy obstawienie granicy i okrążenie Chin państwami-sojusznikami USA, może coś innego.
Dopóki Putinowi wydawało się, że kontroluje sytuację i buduje odrębne imperium, nie było to możliwe. Ale do Rosjan już dotarło, że USA może zniszczyć rosyjską armię rękami Ukraińców, jeśli wyposaży ich w swoją broń. Gospodarka się sypie i nie przetrwa bez zachodniej kroplówki, podobnie jak padła autarkia ZSRR.
Dlatego Putin przyklepał z Trumpem jakiś deal. Wczorajsze wydarzenia były ustawką, cokolwiek Zelenski by nie powiedział czy podpisał, Trump i tak wywróciłby stolik. Gra teraz idzie o los tych Ukraińców, którzy jeszcze nie zostali podbici przez Rosję. Czy zostaną oddani w całości, co wymaga amerykańskiej pomocy w rozbrojeniu armii ukraińskiej, czy jednak wejdą do systemu zachodniego.
Rosja przegrała z Zachodem w polu, ale wciąż może wygrać wojnę. Zapewne teraz negocjują transfer tech i odbudowę armii w zamian za przesunięcie swoich brygad na Daleki Wschód. Oczywiście w sprzyjających warunkach złamią wszystkie umowy, ale teraz są słabi i muszą się układać.
Rosja od setek lat była używana przez potęgi morskie do niszczenia aspirujących imperiów: Anglicy użyli jej do pokonania Napoleona, potem przekręcili przeciwko Cesarstwu Niemieckiemu, a w czasie drugiej wojny światowej Rosja przyjęła największy ciężar ataku niemieckiego (tu akurat nikt nie namawiał Rosji do sojuszu, bo dla Hitlera podbój wschodu był celem życiowym).
Co to oznacza dla nas? Jesteśmy zbyt przewidywalni, więc łatwi do straszenia i wyciskania. Zapewne przyspieszą prace nad europejskim systemem obronnym. Na miejscu polskiego deep state wpuściłbym jakieś przecieki z opracowań co się stanie, kiedy Rosja podbije Polskę, np. "oceniając sytuację w Donbasie zginie pół miliona Polaków, pięć milionów ucieknie, z tych co zostaną Rosja wcieli do armii dwa miliony i rzuci na Niemcy. Dla przetrwania narodu konieczne jest pozyskanie broni atomowej itd."
Liczby z d..py, wiadomo, że trzeba dobrać proporcje, ale liczy się przekaz, że jeśli Ameryka rezygnuje z racjonalizmu w polityce zagranicznej, szaleństwo rozprzestrzeni się na świat. Europa powinna też opracować plan opodatkowania amerykańskich korporacji. Obecny deal jest taki, że te wszystkie fejsy i google nie płacą podatków, kupujemy broń, konsultacje i socjalmerdia w zamian za ochronę. Dlatego Amerykanie zarabiają krocie, a nie dlatego że dostarczają jakieś kluczowe dla świata produkty. Jeśli przestaną dostarczać bezpieczeństwo, nie ma sensu przepłacać. Wtedy mogą co prawda zrobić to, co inne schodzące imperia: zastraszać i eksploatować. Do tego mają jeszcze siłę co najmniej na dekady.
W trakcie prac nad adaptacją opowiadania Edgara A. Poego zetknąłem się z książką Italczyk Anny Radcliffe, z której zapożyczyłem scenę zachodu słońca na tle Wezuwiusza. Tekst z końca XVIII wieku musiał aktywować się rok później w trakcie spaceru, kiedy Spotify wylosował utwór Perfection or Vanity zespołu Dimmu Borgir. Zobaczyłem wtedy w wyobraźni szczyt wulkanu i obraz ten już na stałe zespolił się z muzyką. Za każdym razem kiedy startowały majestatyczne tony Perfection, widziałem wyrastający z chmur szczyt przypominający górę Fuji. Zaczęła krystalizować się wizja. Nie udało mi się co prawda przeforsować rodzinnego wypadu do Neapolu, gdzie z centrum do Wezuwiusza wychodzi idealnie półmaraton. Ale kiedy pojawiła się opcja Sycylii, wiedziałem już, że wizja urzeczywistni się na wulkanie Etna.
Jestem z pokolenia, które w latach 90-tych granicę przekraczało co najwyżej okrążając słupek w Tatrach czy Sudetach. Z zakładu taty jeździliśmy z bratem na kolonie w polskie góry i nad Bałtyk, gdzie za dnia głównie się chodziło do różnych punktów turystycznych, a wieczorem stawiało grzywkę na żel, spryskiwało Hizem i tańczyło wolne z dziewczynami na dyskotekach. Były też obozy żeglarskie, nawet jeden w Szwecji, ale zawsze bazą były długie wycieczki piesze i tania stołówka. Dopiero pisząc ten akapit zdałem sobie sprawę, że wtedy uformowało się moje podejście do podróży. Córki się buntują, że zamiast poleżeć w jakimś kurorcie nad morzem wybieramy z żoną antyczne miasta, gdzie przeciągam je po 20 km dziennie przez każdą ruinkę. Teraz jak są starsze, mogę przynajmniej zostawić je w jakiejś kawiarni czy perfumerii i obskoczyć w tym czasie kilka kościółków. Myślę jednak, że i one zostały już naznaczone i poleganie na własnych nogach odcisnęło na nich piętno.
Przez kilkanaście lat podstawówki i średniej zaczytywałem się książkami o Grecji i Rzymie, zbierałem albumy ze zdjęciami antycznej sztuki. W 2003 przez tydzień byliśmy z bratem w Paryżu i po przejściu całego Luwru, gdzie na wyciągnięcie ręki stały te wszystkie skarby, przez kolejne 10 lat nie szukałem żadnej nowej okazji do wyjazdu. Po upowszechnieniu się tanich linii lotniczych miałem okres zachłyśnięcia się podróżami, ale potem zwolniłem. Przytłoczył mnie nadmiar wrażeń. Z jednej strony chcesz na własne oczy zobaczyć wszystko, co widziałeś na obrazach, dotknąć murów pamiętających mity, z drugiej to efemeryczne wyobrażenie zostaje zastąpione konkretnym wspomnieniem. Coś zyskujesz, coś tracisz.
Dlatego w pewnym momencie zacząłem wykręcać się od wyjazdów zagranicznych (szczególnie, że dodatkowo jeździliśmy z ekipą biegać w polskie góry). Wolę kiedy żona czy starsza córka znajdują zorganizowane wycieczki dla siebie. Mi wystarczy spacer do lasu i audiobook. Cytując klasyka:
Jak już gdzieś lecimy razem, to zamiast zaliczać kolejne punkty na mapie, wolę pozostać w jednym miejscu na dłużej i możliwie w pełni je doświadczyć. Przejść boczne uliczki, zapuścić się na okoliczne łąki, zajrzeć w dzielnice mieszkalne, opuszczone domy. Poczuć prawdziwe życie mieszkańców, oddzielić je od wizytówki dla przyjezdnych. Moje turystyczne maratony bardzo w tym pomagają. 40-50 kilometrów wystarcza, żeby zwiedzić duże europejskie miasto w historycznych granicach lub poznać klimat prowincji. Tempo poruszania na własnych nogach ewolucyjnie pomaga zbudować w głowie mapę terenu, a wspomnienia są wyrazistsze, kiedy wiążą się z wysiłkiem. Później oczywiście, mimo początkowego oporu jestem bardzo zadowolony z takiego wyjazdu.
O planowaniu i troskach
W każdym razie wylot na Sycylię był już przypieczętowany i przystąpiłem do planowania podróży oraz samego maratonu. Bazy wypadowe podzieliliśmy na dwie części: Syrakuzy i Aci Trezza. Miasto Archimedesa chciałem zobaczyć możliwie w całości, natomiast miejscowości nad wyspami Cyklopów to niewielkie kurorty, więc spokojnie mogłem wydzielić jeden dzień na Etnę. Termin padł na czwartek, kolejny dzień po przyjeździe do Aci.
Z tego co zdążyłem się dowiedzieć, szlaki na Etnie są zimą dobrze widoczne, bo regularnie przemierzają je pojazdy gąsienicowe wożące turystów. Idąc od południa można dotrzeć do punktu Torre del Filosofo na ok. 2800 metrach. Dalej już wymagany jest przewodnik i kask. Znalazłem też relacje, że nikt tego nie sprawdza i można iść do samego szczytu. Kusiło mnie, by iść do końca, ale decyzję zostawiłem na Torre.
Temperatura o tej porze roku ok. -4 stopnie na górze. Jako że od 8 lat biegam tylko w krótkim rękawku zacząłem się tym spinać, bo widok typka bez odpowiedniego wyposażenia budzi niechęć przewodników i zawodowych wspinaczy. Doskonale ich rozumiem, bo beztroska i głupota są główną przyczyną nieszczęść i niepotrzebnych akcji ratunkowych. Z drugiej strony wiedziałem, że oficjalna trasa jest bezpieczna, a kiedy się ruszam, temperatury do -10 pokonuję w strefie komfortu. Spakowałem więc prewencyjnie do plecaka folię termiczną, kieszonkową wiatrówkę i przeciwdeszczówkę. W razie wypadku ochronią przed szybkim wyziębieniem. Zabrałem też latarkę czołówkę, na wypadek gdyby złapał mnie zmrok. Do tego wafelki, litr wody, litr pulpy gruszkowej i pół litra kefiru, gdybym się przesłodził.
Ubiór: buty Inov-8 do biegania w górach, długie leginsy i koszulka z górskiego ultra, gdyby ktoś się czepiał.
Kilka kilometrów od miejscowości Zafferana Etnea znalazłem parking, z którego do okolic szczytu zrobiłbym akurat półmaraton.
W środę przyjechaliśmy do Aci Trezza, zwiedziliśmy z Elą nabrzeże do zamku Normanów i zrobiliśmy zakupy, bo do biegu górskiego należy zadbać jeszcze o 3 elementy tuż przed startem: wyspać się, opróżnić rano flaki i zjeść porządną jajecznicę (taką jak przygotował Tomek przed Łemkowyną 150 i do teraz mi wypomina, że mu narzekałem, że była za ciężka). Tomku, miałeś rację - jajecznica z cebulką na maśle, pajda chleba i kubek kawy to jest baza na pierwsze 20 km. Może czasem ciężko po niej, ale nie ma lepszego paliwa.
Obudziłem się w środku nocy po 4 godzinach snu i nie zapadłem już w kolejny. W Syrakuzach dałem się ponieść śródziemnomorskiej aurze i wypiłem kilka razy wino. Nie upiłem się ani nie miałem kaca, ale mój organizm reaguje emocjonalnym rozdrażnieniem przez kilka następnych dni. Z tego powodu praktycznie odstawiłem alkohol - w ciągu roku piję kilka razy, zazwyczaj na jakimś wyjeździe i piwka po maratonie. Na stres przed potencjalnym przekroczeniem "legalnego" szlaku za Torre Filosofo, rozdrażnienie po alkoholu, niepokój, że za mało spałem (niepotrzebnie, nie czułem w ogóle senności) nałożyły się informacje o umizgach Trumpa do Putina. Dość tego - zamknąłem wszystkie kanały analityczne, włączyłem muzykę, leżałem i czekałem na start. Niepokój utrzymywał się, ale to było czysto fizyczne uczucie, któremu pozwoliłem trwać. Wiedziałem, że naturalnie wypali się po kilku kilometrach biegu.
Strada Provinciale 92: 0-12 km
Wszystkie elementy przygotowań pomyślnie wypaliły i o 8 wyjechałem. No poza jednym elementem: wygrzebując czołówkę z dna plecaka zauważyłem, że została dociśnięta ubraniami i włączyła się. Musiała długo się palić, bo zostało niewiele światła. Miało to konsekwencje, ale o tym później. Przeoczyłem też jeden ważny fakt: tylko pierwszego dnia widzieliśmy z Katanii szczyt Etny. Później już zawsze tonęła w chmurach.
Zbliżałem się do parkingu. Serpentyny nachylały się coraz bardziej stromo. Kilka razy przeciąłem mgłę. Znalazłem zakręt, zostawiłem auto i witaj przygodo!
Krajobraz przepiękny. Jęzory dawno zastygłej lawy, wyrastające z nich krzewy i trawy. Tempo 5 km na godzinę łagodnym nachyleniem 70-80 metrów w górę na każdy kilometr trasy. Ulica praktycznie pusta, samochody mijały mnie może z raz na pół godziny.
Po pierwszych kilometrach zaczęły wyłaniać się z mgły szczyty pierwszych wzgórz.
Czasami promienie słońca przedostawały się zza chmur. Na tej wysokości (1100-1500 metrów) było ciepło.
Na 4 km natknąłem się na grupkę przy grocie Cassone. Odczekałem aż się ubiorą i wejdą do środka i wszedłem za nimi. Nie miałem kasku, a moja czołówka ledwie dawała światło, więc po kilku metrach zawróciłem.
Czasem teren magmowy ustępował roślinności. Zaczęły się też wyłaniać pierwsze zaśnieżone szczyty.
Biegi górskie mają jedną cechę wspólną: jeśli widzisz jakiś piękny szczyt, to zazwyczaj okazuje się, że musisz na niego wejść. A potem na kolejny i kolejny. Ze szczytu droga, którą przebyłeś wygląda jak drobna wstęga.
Drzewa liściaste ustąpiły iglastym. Niektóre miały takie duże szyszki:
Śniegu było coraz więcej. Kilka razy do biegu zerwały się jakieś zające bądź inne szaro-srebrne ssaki. W końcu linia drzew i krzewów skończyła się.
I wtedy trafiłem na pierwszy parking. Grupa turystów szykowała się do wejścia na jeden z wielu szlaków.
Nagle wszedłem jakby do innego świata. Wcześniej czułem się, jakbym był na tej górze sam. Teraz parking pełen samochodów i autokarów z wycieczkami. Dotarłem nad pierwszy krater: Silvestri.
Kolejny kilometr parkingów prowadził do głównego wejścia na Etnę z hotelem i kolejką linową. Dotychczas wypiłem jedną wodę 0.3 litra. Na kolejny etap wyciągnąłem nektar gruszkowy, cukier będzie potrzebny.
Do Torre Filosofo: 12-18 km
Wcześniej myślałem sobie tak: ale łatwo się idzie, w tym tempie zrobię 20 km w 4 godziny, a potem zbiegnę w dół we dwie. Tym się różni turystyczny spacerek ulicą pod górę od górskiego ultra, gdzie trasa jest zazwyczaj szlakiem, którym wchodzi się jak po schodach.
Zejście z ulicy natychmiast zrewidowało mój optymizm. Nie dość, że szło się jak po schodach, to jeszcze w grząskim śniegu zmieszanym z wulkanicznym pyłem, na którym nogi zapadały się po kostki.
Nie dało się po tym iść. Zacząłem kombinować z innymi rodzajami podłoża. Zazwyczaj był to lód z pyłem, a czasem pumeksowe podłoże z resztkami lodu. Oba były znacznie lepsze od tej zmielonej brei, bo stopa zapadała się rzadko i można było drałować pod górę.
Po jakimś czasie nabrałem w tym wprawy i wrócił optymizm. Znowu byłem sam. Do stacji kolejki linowej na ok. 2500 metrach spotkałem tylko jednego turystę.
Robiło się coraz chłodniej.
Wkraczałem na tereny z imponującymi podobno widokami, niestety widoczność zanikała proporcjonalnie do wysokości.
W końcu wszystko pokryła mgła.
Z której wyłoniły się szczyty przy Torre Filosofo. W samą porę, bo zaczęły mnie już na stromiznach łapać skurcze przy kolanach. Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcie i przeszły.
Trasa biegła przez przystanek dla autobusów-spychaczy, które przywoziły i zabierały wycieczki. Mój strój zaczął przyciągać spojrzenia, więc przebiegłem kawałek, aby nie wkurzać przewodników. Znowu byłem sam. Wyciągnąłem telefon i zacząłem studiować mapkę. Gdzie to Torre Filosofo? I co to dokładnie jest. Co powinienem zobaczyć w tej mgle i śniegu? Zauważyłem jednego wędrowca, który skręcił w lewo. Poszedłem tą samą ścieżką. I wtedy dotarłem na skraj krateru barbagallo. Wow.
Nie będę ściemniał: bałem się zbliżyć do krawędzi. Przez to źle trzymałem telefon, żeby wiatr nie porwał go w czeluść i na filmie nagrał mi się paluch.
Trzeba było podjąć decyzję: idę dalej, czy zawracam. Niedaleko zobaczyłem parujący kawałek skały. Postanowiłem zrobić przy nim filmik i udać się w drogę powrotną. Miałem nadto wrażeń, a do szczytu jeszcze 3.5 km we mgle. Kiedyś wrócę tu jak będzie ciepło, ruszę spod parkingu i przejdę na drugą stronę góry. Plan minimum wykonany.
Zbieg: 18-30 km
Po filmowaniu i gmeraniu w telefonie zgrabiały mi ręce. Zacząłem truchtać w kierunku zejścia. Zbiegam z góry i... po każdym kroku wpada mi śnieg z pyłem do butów. Po jakichś stu metrach musiałem się zatrzymać, tak się nie dało biec. Stopy kompletnie przemoczone.
Musiałem zmniejszyć tempo i stawiać stopy na lód z boku. Śnieg już nie wpadał, ale raz na kilka minut stopa się zapadała. Podczas jednego z takich tąpnięć wpadłem po kolana i przystopował mnie skurcz łydki. Nie pierwszy, nie ostatni. Bywały gorsze.
Zbieg bez większych historii. Pod koniec, kiedy docierałem do hotelu, napotkałem dandysa w płaszczyku z szalikiem, stawiającego pierwsze kroki pod górę. Zapytał czy daleko jeszcze do baru na 2500 metrach. No, trochę daleko. Spojrzałem na jego buty z płaskimi podeszwami. Będzie w tym ciężko, uśmiechnąłem się. On też się uśmiechnął i spytał czy będzie lawa po drodze. Niestety nie będzie. Życzyłem mu powodzenia i zszedłem na asfalt.
Z parkingu do Torre Filozofo szedłem prawie 2 godziny, z powrotem nieco ponad 40 minut. Łącznie przebyłem dotychczas 24 km, w tym 2 pod górę. To wszystko na porannej jajecznicy i gruszkowym nektarze. Czas już wyciągnąć tajną broń: kefir z paczką wafelków. Dreptałem i zajadałem, obok bębnił mały grad. Z każdym krokiem będzie cieplej i bardziej sucho.
Żeby nie ryzykować wydrenowania baterii z telefonu zabrałem odtwarzacz MP3. Mam go od kilkunastu lat i przebiegłem z nim niezliczone kilometry. Kiedyś wgrywałem na niego audiobooki zgrywane z płyt CD wypożyczanych w bibliotece. Oprócz książek mieści listę utworów, którą znam na pamięć. Założyłem słuchawki i wszedłem do mojego świata. Sunąłem w dół i wyśpiewywałem każdy przebój.
Czas płynął szybko, ale do 40 km brakowało mi 5. Tomek nazywa to maratonem mentalnym, bo brakuje 2 km do pełnych 42, ale przypomnę tylko, że mój zegarek niedoszacowuje odległości i ostatnio jak biegliśmy razem 36 km, miałem o 2 mniej niż Ty ;)
Założyłem, że najwyżej zbiegnę poniżej parkingu i zawrócę, choć taka trasa nie wydawała się zbyt emocjonująca. Nagle zobaczyłem oznaczenie szlaku:
Czerwony szlak i 1.35 km do jakiejś Chiesy - czyli pewnie ruiny jakiegoś mrocznego, starego kościoła. Tak zinterpretowałem ten znak. Skręciłem z ulicy i trafiłem na najbardziej klimatyczny odcinek tego biegu. Jakbym przeniósł się do gotyckiej powieści. Szlak wyznaczały kupki usypane z kamieni. Ledwie je było widać w zagęszczającej się mgle.
Im bardziej wyglądałem kościoła, tym bardziej go nie było. Zacząłem dostrzegać ruiny w zarysach skał.
Tutaj też zetknąłem się z sytuacją, o której czytałem w relacjach z wejść na Etnę: drobinki żużlu wpadały mi do butów i co jakiś czas musiałem zatrzymać się, żeby je wysypać.
Kiedy definitywnie przekroczyłem 1.35 km, dotarło do mnie, że liczba ta oznacza coś innego niż odległość i zawróciłem. Rammstein wyśpiewywał akurat "We're all living in Amerika. Amerika ist wunderbar" gdy zaległa cisza - wyczerpała się bateria w MP3. Wróciłem na drogę asfaltową i do rzeczywistości. Dotarło do mnie wtedy, że im niżej zbiegam, tym gęstsza mgła.
Zacząłem się denerwować. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jechał w takim mleku. Od dawna nie widziałem żadnego samochodu. Zacząłem sobie wkręcać, że w takich warunkach nie można kierować i nie będę miał jak wrócić. Do auta miałem jeszcze jakieś 2 km. Wzniosłem ręce i prosiłem:
- Boże! Przedmuchaj proszę trochę tę mgłę, żebym nie zarysował wynajętego auta o barierki i nie użerał się z ubezpieczycielem!
Wtedy Bóg odrzekł:
- Tego akurat nie mogę dla ciebie zrobić. Ale mogę zrobić to...
I po chwili wyłoniły się z mgły i powoli przetoczyły koło mnie dwa małe włoskie autka. Dostałem znak, że po takiej drodze można jeździć.
- Dzięki Ci Panie! - W tym momencie serce moje zrobiło się lekkie i radosne. Nie musiałem już pilnować baterii. Założyłem słuchawki i włączyłem listę z telefonu. Na ostatni kilometr biegu ustawiłem Perfection or Vanity: