Maraton arktyczny
W kwietniu 2017 rozpocząłem przygodę z "krio", ćwiczeniami układu odpornościowego opartymi o chłód. Siedziałem wieczorami w gatkach na balkonie, brałem zimne prysznice, do zimy nosiłem tylko t-shirty i krótkie spodenki, po czym dołożyłem sweterek a spodenki zamieniłem na jeansy. Pogoda jednak nie rozpieszczała - temperatura rzadko spadało poniżej zera i musiałem czekać aż do lutego na dwucyfrowy wynik na minusie.
Odbyłem wcześniej sporo 5-10 kilometrowych biegów na mrozie w krótkich spodenkach i t-shircie (lub bez), jednak niewiele mówiły one o formie na 40 kilometrów. Moje doświadczenia z poprzednich lat na długich dystansach były dość jednoznaczne: zazwyczaj na mecie dostawałem drgawek z zimna. Paradoksalnie wywoływało je zakładanie zbyt wielu ciepłych warstw ubrań, co doprowadzało do wygrzania organizmu i biegnięcia w wilgotnym stroju. Po kilkudziesięciu kilometrach ciało emitowało mniej ciepła i wystarczyło się zatrzymać lub nawet mocniej spowolnić, by wilgotny kompres działał jak chłodziarka.
Wraz z treningiem krio zmieniłem taktykę: w październiku pobiegłem Łemkowynę w krótkim rękawku i nie doświadczyłem żadnego wychłodzenia na mecie. Podobnie było w grudniu (maraton 3 mola) w temperaturze ok. 0-2 stopnie. Maraton "arktyczny" przebiegłem w ok. -8 stopniach i pamiętam z niego głównie nieustanne zmagania z kostniejącymi dłoniami. Kiedy w połowie trasy zatrzymałem się na pączka męczyłem się z wyciągnięciem pieniędzy. W mrozie palce funkcjonują w kilkukrotnie zwolnionym tempie.
Po wyjściu z piekarni pokonałem kolejny kilometr w tempie poniżej 5 minut na km co rzadko zdarza mi się na maratonach wycieczkowych, ale w końcu się rozgrzałem. Skłamałbym, gdybym napisał, że był to maraton w którym nawiązałem kontakt ze sobą i czułem harmonię ze światem. Wielokrotnie balansowałem na granicy tego dziwnego stresu, który czuje się przed kontaktem z zimnem. Jeszcze o nim napiszę przy okazji wpisu o moich doświadczeniach z treningiem krio.
Maraton marcowy z Michałem i Piotrem
Michał i Piotr przygotowywali się do 240-kilometrowego górskiego ultra. W ramach treningów często biegli z pracy do domu. Umówiłem się z nimi w centrum na 16 w czwarty czwartek marca. Pogoda była optymalna, żadnych mrozów ani upałów, jeden z tych fajnych biegów, które upływają na rozmowach.
Fiordy Stavanger (80 km)
Dla takich wypraw zamierzam całe życie utrzymywać formę biegową. Do Norwegii polecieliśmy z Piotrkiem, z którym wcześniej biegałem już w Bergen i Atenach oraz Tomkiem, który kończył pierwszą fazę swojej epickiej drogi ze 123 do 85 kg.
Trasę zaprojektowałem według klasycznego schematu: znaleźć jakiś ciekawy punkt na mapie, zahaczyć o kilka innych ciekawych punktów i jakoś to będzie. Trafiło na szczyt Selvigstakken w parku Foreknuten. Zapuściłem nawet brodę, żeby nie wyróżniać się w kraju wikingów:
Po wyjściu z samolotu uderzył nas zapach gnojówki, który towarzyszył nam przez całą drogę przez zamieszkane tereny.
Tak było na ostatnich kilkuset metrach podejścia i samym szczycie:
Wcześniejsze wzgórza nim zaczęły się skały |
Taka mała anegdotka: byliśmy drugi raz w Norwegii i kolejny raz spotkaliśmy się z życzliwością rodaków. Podczas wyprawy do Bergen w jakimś zapadłym Manger przypadkowo spotkany w markecie Polak podwiózł nas do wynajętego domku, a tutaj kiedy skończyły nam się zapasy wody spotkaliśmy schodzące szlakiem 3 dziewczyny z Polski, które odstąpiły nam swoje zapasy.
Schodząc ze szczytu zgubiliśmy szlak. Punkty namalowane na kamieniach zakrywał śnieg, szliśmy na czuja i skręciliśmy nie w ten wąwóz co trzeba. Potem już nie było jak się wycofać, zaczęliśmy zatem powoli schodzić po kamieniach, które zsunęły się ze szczeliny między górami. To był najtrudniejszy moment, ponieważ nie wiedzieliśmy czy zejście nie zwieńczy jakaś przepaść czy jeziorko, których wszędzie było pełno. W końcu jednak zbocze się wypłaszczyło i zobaczyliśmy "las" oddzielający nas od jeziora, którym mogliśmy wrócić na szlak:
Po zejściu cyknąłem fotkę naszej trasy ze szczytu, z tej perspektywy nie uwierzyłbym, że da się tamtędy zejść:
Wyprawę ze szczegółami opisał Tomek:
https://runaroundthelake.blogspot.com/2018/04/wyprawa-nad-fiordy-stavanger.html
Ja zakończę jeszcze jedną anegdotką. W trakcie biegów ultra do butów często wpadają różne kamyczki, patyczki i inne igliwia. Z reguły towarzyszą mi do końca trasy, tak bardzo nie chce mi się zatrzymywać, żeby je wyciągnąć. Czasem jednak coś kłuje tak mocno i nie chce się ułożyć, że w końcu trzeba zdjąć buta i wysypać dziadostwo. Tak też było kiedy już zeszliśmy z górskiego szlaku i biegliśmy drogą na Stavanger. Zdjąłem buta, przemoczoną skarpetkę (kilka razy przechodziliśmy przez strumienie i podtopione trawy), starannie wygarnąłem wszystko co wyglądało jak substancje obce, nałożyłem zestaw z powrotem, ale nieznośne kłucie nie przeszło. Co jest myślę, zdejmuję i przeczyszczam znowu ale dalej boli, aż nie da się iść. W końcu patrzę na stopę, a tam siny kalafior. Cha cha cha tak było!
C.D.N.
Dedi, Ty jesteś hardkorowy masochista! :o
OdpowiedzUsuńWręcz przeciwnie, nie lubię bólu i nieprzyjemności, dlatego dawkując je w bardzo małych dawkach przesuwam granicę. To co innych uwiera, dla mnie staje się neutralne.
UsuńJestem bardzo ciekaw drugiej części, bo tam się zaczęło "więcej dziać" i sytuacja robiła się dynamiczna.
OdpowiedzUsuńponawiam pytanie - kiedy druga część
Usuńzawsze lepiej że siny a nie krwawy kalafior :)
OdpowiedzUsuń