poniedziałek, 1 lutego 2016

Humory Tora cz. 1

Wszystko w tym przedsięwzięciu było kompletną prowizorką, a wyszło jak skrzętnie zaplanowana powieść. No bo tak: męczyłem od tygodni chłopaków z Tricity Ultra, żebyśmy wyskoczyli na weekend gdzieś za granicę, zamiast klasycznie na zorganizowany bieg ultra. Myślałem, że mam wszystkie argumenty - loty z Gdańska za kilka dych, nie trzeba kupować 2 noclegów, bo biegniemy całą dobę, kosztowo wyjdzie jak wyjazd na lokalną imprezę, a przecież zasmakujemy kawałek innej kultury i krajobrazu. Na drugą noc wynajmiemy pokój i trzeciego dnia wrócimy z kolejną porcją wspomnień. Przebiegliśmy w 2 noce Łemkowynę 150, zrobienie gdzieś turystycznie setki, obstawiając lokalne knajpki będzie czystym relaksem. Ale chłopacy są już odporni na moje euforyczne wystrzały wizji, więc musiałem szukać innych naiwniaków. A ci, jak to bywa w prowizorkach, znajdują się sami - ot biurko obok w pracy trafił się kolega, który ściga się zawodowo na dychę i półmaratony.

Posnułem mu trochę, że fajnie byłoby zobaczyć fiordy w Norwegii, zamoczyć palec w Atlantyku, że Thorgal jest super, ale chyba sam pobiegnę, choć loty tylko do Oslo, a stamtąd za daleko do oceanu, ale coś tam znalazłem, pokazałem zdjęcia jakiejś skały. Na to wtrącił się kolejny, że przecież on pracował w Bergen i tam też są loty. Wtedy coś nam (tzn. mi i temu z biurka obok - Rafałowi vel Robo Runner) zaświeciło w główkach, odpaliliśmy stronę Wizzaira i za chwilę kupiliśmy bilety do Bergen po 39zł na 'za miesiąc' - mniej więcej tyle, co kosztuje taksówka na lotnisko. Przystąpiłem więc do planowania trasy na endo i po 2 minutach mieliśmy coś takiego:



Biegniemy z lotniska na koniec mapy, nocujemy, biegniemy znowu na lotnisko i wracamy do Polski. Witaj przygodo ;) Co tam jest na końcu tej mapy? Jakieś Hellesoy z przekreślonym 'o' - super, wchodzę na booking.com, wklepuję nazwę wiochy i bookuję najbliższe miejsce. Cały domek na 7 osób! Będzie się działo. Ale zaraz - domek jest po drugiej stronie wody.. Wtedy podejmuję decyzję, dzięki której bieg w ogóle się odbył - zamiast odwołać rezerwację (jakoś głupio już było odkręcać), rysuję nową mapę:



Też będzie Atlantyk w finale, a przy okazji bardziej górzyście. W swojej naiwności wierzę, że z każdej z tych miejscowości bez problemu dotrzemy do lotniska autobusem albo pociągiem. W końcu Norwegia to pierwszy świat. Skoro u nas wszędzie jeżdżą PKSy, to co dopiero tam. Jedno z wielu naiwnych założeń jak to, że nie trzeba targać jedzenia, bo w krajach pierwszego świata są całodobowe sklepy lub chociaż stacje benzynowe, albo że pogoda w Norwegii jest taka jak u nas, tylko dłużej jest ciemno.

Tak się cieszyliśmy z naszej wyprawy, że wkręciliśmy kolegę z biurka naprzeciwko. Piotr nigdy nie biegał ultra, ale niedawno zaliczył jakiś pierdolnik organizowany przez GROM, cięższą połówkę Tricity Ultra, a kilkanaście lat temu w trakcie półrocznego zwiedzania Ameryki Południowej wybrał się z kolegą na bezludny 6-tysięcznik w Peru i choć nie dotarli na szczyt, to udało im się wrócić po 4 dniach, idąc ostatnią dobę z połówką litra wody na dwóch. Jego spec-doświadczenie okazało się zbawcze w dwóch momentach, ale o tym później..

Drugie zrządzenie losu (pierwszym była zmiana trasy, ale o tym też później) rozwiązało problem komunikacji - gdy podzieliłem się planami wyprawy z sąsiadką, przekazała informację swojej przyjaciółce, która mieszka z mężem i dziećmi w Bergen. A ta przyjaciółka akurat zatrudnia do remontu majstra z Polski, który to majster pali i lubi wypić; a że w Norwegii są to towary luksusowe, spytała czy moglibyśmy przywieźć je samolotem z bezcłowego. Oferowała nocleg, podwózkę i zwrot kosztów używek. Na pierwsze i trzecie oczywiście nie mogliśmy przystać, ale z drugiego ochoczo skorzystaliśmy - nie dość, że mieliśmy już rozwiązany problem powrotu z domku na lotnisko, to mogliśmy ominąć pierwszy 17-kilometrowy odcinek z lotniska do centrum miasta.

No i w kwestii przygotowań to byłoby prawie na tyle - może poza tym, że Robo zaciągnął jeszcze starego druha od trampka i kielicha Maćka vel Gajowego. Kto pochodzi z Fromborka, wie o kim mowa, ja poznałem tego krzewiciela kultury fizycznej na Warmii pierwszy raz dopiero na lotnisku i.. czapki z głów, chyba że macie taśmę (o tym też później hehe).

Zbliżał się dzień wylotu, ale wyprawa nie zaprzątała nam głów. Zimą mało biegam; co tydzień morsuję, kilka razy zestaw 'pompki-przysiady-podciąganie na drążku'. Jeśli już biegałem, to z chłopakami z TU, a w pracy zajmowaliśmy się głównie programowaniem Skyneta. Robo i Piotr założyli, że się znam, a ja też byłem przekonany, że się znam. Robię odprawę, spisujemy co zabrać. Chłopaki wgrywają nabazgraną przeze mnie trasę do zegarków, Stasiu skwituje w trakcie biegu na naszej grupie "Kurwa oni są już martwi. Dominik ma trasę narysowana...". Żeby nie przynudzać, bo wino się kończy, przejdę w końcu do wyprawy.

Spotykamy się w piątek na lotnisku, wylatujemy, dolatujemy i kurczę coś nie ten teges. Samolot opada, a chmury nie ustępują. Telepie jak w busie do Braniewa (słowa Gajowego), wody nie widać, w myślach słyszę już "pull up! pull up!". Lądujemy w Bergen z lekkim opóźnieniem, wychodzimy z aeroportu i "kuuurna ale piździ!". Nie żebyśmy nie byli przygotowani na wiatr z deszczem, zapakowaliśmy po kilka warstw różnego rodzaju plastiku, ale wiało jak cholera. Na wybrzeżach hulał orkan Tor i co jakiś czas rzucał młotkiem w naszą trasę. Odbiera nas Witek, równy chłop, miło się rozmawia. Miasto lekko przykorkowane, bo władze wypuściły ludzi do domów, żeby się pochowali przed sztormem; ostrzegają zamykaniem mostów, odcinaniem prądu itp. Oby tylko nie zamknęli naszych..

Rodacy ugościli nas obiadem i pierwszy raz od 5 lat pożałowałem, że jestem wegetarianinem. Zupa rybna i gulasz z renifera uświadomiły mi, jak wiele mnie ominie w podróżniczym życiu. Witek podrzuca nas jeszcze na starówkę do Bryggen i wreszcie jesteśmy zdani tylko na własne nogi! Zgodnie z 'pieczołowicie' opracowaną przeze mnie trasą biegniemy wzdłuż kamieniczek do zamku króla. A potem zmieniamy plan i lecimy w góry. Wierzcie mi lub nie, ale nie miałem pojęcia, że Bergen leży w górach. Były tak klimatyczne, że świadomie naraziłem kolegów (poza Robem, on jest najlepszym biegaczem z nas) na kilkaset metrów dodatkowych przewyższeń i ok. 10 nadmiarowych kilometrów, ale chyba żaden nie ma o to pretensji.



Znajdź dom fana Władcy Pierścieni







Na szczycie góry popełniamy jeden z największych błędów - zamiast włączyć mapę w telefonie i iść dalej szczytami, kierujemy się wskazówkami z zegarków z trackiem. A te kierują nas z powrotem do miasta. Co gorsza w czasie zbiegu rozrywa się "plecak" Robo. Master ultra zabrał na 100 km bieg po klifach worek rozdawany na gdyńskiej dyszce, ze sznurkami zamiast pasów na ramionach:

Nie utrzymał ciężaru chusteczek
Na szczęście do akcji wkracza Piotr-Commando - nauczony wyprawami do Peru, żeby zawsze nosić taśmę reperuje worek i ostatecznie ten wypełni powierzoną misję:



Część dalsza w odcinku "Escape the city"...

2 komentarze:

  1. poczatek jak w dobrym filmie
    teraz czeka się tylko na wzrost napięcia ...

    ps. swietny pomysł

    OdpowiedzUsuń
  2. Wieje sobie orkan Tor nad fiordami nucąc: "Kto nie z Mieciem, tego zmieciem". Dominik, kiedy druga część? Czy wpadając z piwkiem przyspieszę czy opóźnię jej powstanie?

    OdpowiedzUsuń

W ramach eksperymentu wyłączam moderację komentarzy.

Zasady komentowania:
- żadnego spamu i reklam (także linków do serwisów w nazwie użytkownika),
- komentarze obraźliwe będą usuwane,
- proszę o zachowanie kultury i brak kłótni; różnice zdań należy wyrażać poprzez dyskusję wspartą argumentami.

Podtwórca