Wchodząc na Horbalovą poznaję towarzyszy, z którymi często będziemy się mijać. Nie jestem w stanie iść ich tempem pod górę (szkoda, bo świetnie się rozmawia), ale wymijam ich na zbiegach; potem przywitamy się na punktach odżywczych. Nazywam naszą grupkę "brygadą pościgową", bo rozmowy coraz częściej schodzą na temat limitu czasowego - czy się zmieścimy? W Wyżnych Rużbachach musimy stawić się do 15-stej, z tym nie będzie problemu, ale później trzeba zaliczyć ostatnią wysoką górę (wtedy właśnie koduję się, że więcej wzniesień już nie będzie). W głowie rysuje się obraz: prawie 20 km odcinek z jedną górą i jakieś 3 godziny na pokonanie go, potem ostatni punkt odżywczy na którym ładuję baterie przed płaskim odcinkiem, na którym można spokojnie biec. Gdybym zajrzał do mapy, zobaczyłbym, że górę i płaski odcinek rozdziela jeszcze jedna góra...
Tymczasem jednak zbiegam z Horbalovej, z satysfakcją odnotowując, że w nogach jest jeszcze sporo mocy. Na podejściach muszę często przystawać, czasem przysiąść, wtedy wydaje mi się, że ciągnę ostatkiem sił. Wystarczy jednak prosty odcinek, żebym rozwinął biegową prędkość. Chodzenie i wchodzenie to elementy, nad którymi muszę sporo popracować... O 14:13 docieram do Wyżnych Rużbachów. 47 minut przed limitem czasowym, wydaje się, że mogę sobie pozwolić na odpoczynek. Wokół smętnie krzątają się zawodnicy, ktoś nalewa colę, ktoś leży i wymiotuje w krzaki, a na trawce siedzi i gawędzi.. Jaromir. Nie spodziewałem się zobaczyć go już przed metą, a tu taka niespodzianka. Drugą atrakcję przygotowali gospodarze w postaci zupy pomidorowej, a raczej cynamonowej z pomidorami. Smakuje dziwnie, ale wchodzi jak opałówka w golfa 2. Jednak prawdziwą fazę mam na pomarańcze - zjadam ich chyba kilogram. Jeszcze kilka wymian zdań z kolegami z brygady i ruszam na Veternego.
Prawie 10 km do góry ze zdartą stopą. Łatwo znieść ból i wysiłek, gdy wierzysz, że to już ostatni ciężki etap, że potem będzie już tylko z góry lub płasko. Przepuszczam kolejne grupki biegaczy, wiem że z większością zobaczymy się na zbiegu. Podejście trwa i trwa. Góry stają się bardziej majestatyczne, niesamowite wrażenie robią Tatry w tle. Próbuję je sfotografować, ale telefon (w dodatku pod słońce) nie jest w stanie oddać ich piękna. Podlinkuję zatem zdjęcie specjalisty od fotografowania górskich biegów Piotra Dymusa:
Ta fotografia oddaje co czułem podczas biegu: majestat gór i trud jaki trzeba włożyć w pokonanie tych zalesionych szczytów |
A tak wyszło Staszkowi z telefonu. |
Może nie spodziewali się tam na górze, że ktoś jeszcze dotrze na punkt, a może spieszyli się na metę. Gdy przekroczyłem linię pomiaru czasu, przy stole siedział tylko jeden zawodnik: Jaromir :) Na punkt dotarłem o 17.10, 20 minut przed limitem. Teraz już każda minuta do mety się liczy. Po chwili robi się gwar, na punkt wpada reszta brygady pościgowej. Znowu opycham się pomarańczami, powiewa chłodny wiatr, więc zakładam bluzę - błąd, zagrzeję się podczas zbiegu. Nie spodziewałem się tej góry i zużyłem za dużo sił na Veternym Vrchu. Jestem pewien, że zdążę na metę, ale wiem również, że będę cierpiał. Nie tak miało być. Zacząłem lekko i wolno, żeby nie umierać na trasie, a teraz siedzę mniej niż 20 km od mety i przygotowuję mentalnie na ból. W końcu zwlekam się od stołu i ruszamy z Jaromirem (a jakże) pod górę.
Brygada Kryzys
Doskwiera mi ból zdartej skóry, ciężko powłóczę nogami, dostrzegam drewnianą wiatę z ławami do siedzenia i stołem - korzystam, żeby odpocząć. Po chwili przysiada się Jaromir; koledzy i koleżanki z brygady krzyczą, żeby przeć do przodu. Spoko, - mówię - zobaczymy się na zbiegu. Jeśli ten zbieg się kiedykolwiek zacznie. Minutę później wstajemy i trzeci raz rozdzielamy się. Wkrótce mój druh znika za horyzontem, a ja człapię pod górę łudząc się przy każdym płaskim odcinku, że szczyt już za mną. Przy jakiejś skale siadam i zrzędzę pod nosem. Niedawno minąłem starą budowlę, o której w normalnych warunkach mógłbym się rozpływać, a teraz jej nie lubię. Nie lubię gór, tego biegu, jak ja nie cierpię smerfów.
Ostatnie 12 km na mapce trasy nosi nazwę "Test charakteru", ale dla mnie testem charakteru była góra Plasna ze słowackimi akcentami w literkach. W końcu teren zaczął się konsolidować pod szczytem, a potem opadać. Odżyłem, sprawdziłem godzinę i wiedziałem, że nic mi już nie odbierze mety. Minąłem kolegę (chyba z Mielca) i krzyknąłem, że teraz już tylko w dół, na pewno minęliśmy szczyt, zbiegłem jeszcze z 20 metrów, zakręciłem, zobaczyłem kolejne podejście i padłem jak długi obok ścieżki. Śmiałem się chwilę jak głupi do sera, a potem zrezygnowany ruszyłem pod górkę. Ale to była tylko korekta w trendzie, za chwilę pędziłem znowu w dół. Ktoś biegł rok wcześniej i przestrzegał, że ostatnia góra jest bardzo stroma, faktycznie nogi waliły w ziemię jak młoty, ale nie zwracałem na to uwagi. Gdy stromizna się skończyła i dotarłem nad rzekę wytyczającą finalny fragment Niepokornego Mnicha, zarządziłem ostatni postój.
Przede wszystkim musiałem zrzucić kurtkę, przez którą się zagrzałem; napiłem się wody, chwilę odsapnąłem i profilaktycznie zjadłem batona. Zapisując się na Niepokornego dziwiłem się, dlaczego organizatorzy włączyli tak długi płaski odcinek do biegu górskiego. Biegnąc wzdłuż Dunajca pojąłem to w lot:
Nie jest to najlepsze zdjęcie tego, co widziałem, ale później nie miałem już czasu na zrobienie ciekawszych. Trochę biegłem, trochę szedłem. Przed ostatnią dychą miałem godzinę do limitu. 10 km w godzinę po płaskim chodniku. Czy da się zrobić dychę w 60 minut na wpół biegnąc, na wpół idąc? Z rozterek wybawił mnie jeden z zawodników, gdy wyprzedzał mnie miarowym truchtem. Patrząc jak powoli się oddala postanowiłem, że gdy zamieni się w kropkę na horyzoncie, również będę już tylko biegł. Ruszyłem.
Ostatnie 5 czy 7 kilometrów było jakby retrospekcją całego biegu. Biegacz-kropka, powodzenia, mam nadzieję, że dotarłeś w limicie, potem kolega z Korbalowej - skarżył się na stopy, ale parł, uśmiechnąłem się do niego, że jesteśmy już na mecie, kolejne sylwetki wyłaniały się w kanionie. Wyobraziłem sobie, że jestem na Parkrunie, zapomniałem o pokonanych 90 kilometrach i leciałem zwykłą piątkę. Niedaleko Szczawnicy trafiłem na pana Józefa, z którym studiowaliśmy mapę pod Niemcową, do mety 15 minut, ktoś mówi, że zostało półtora kilometra. Półtora, to możemy nawet iść i zdążymy. Ale biegnę dalej. Wyłaniają się zabudowania Szczawnicy, widzę Grajcarka wpadającego do Dunajca - ile mostów było do mety? 1 czy 2? (3) Dobiegam do siwego biegacza z włosami upiętymi w kitkę, przypominającego z twarzy Geralta z Rivii - widzieliśmy się na trzech punktach żywieniowych.
No i finalne spotkanie - jakieś 300 metrów przed metą, widzę dwie sylwetki - Karolina wybiegła wesprzeć Jaromira i razem zmierzają do mety. Odwracają się - helou, Jaromir krzyczy z niedowierzaniem "To ty? Myślałem, że cię już nie zobaczę". Jest już za daleko, żeby nawiązać walkę, zresztą przez cały wyścig to on na mnie czekał, a pozycja na mecie i tak nie ma żadnego znaczenia. Docieram 8 sekund za nim na metę z czasem 16:54:08, medal na szyję, ktoś mi gratuluje, otaczają mnie koledzy z TriCity Ultra, słabo kontaktuję. Widzę Tomka i domyślam się, że nie ukończył biegu. Czułem już wybiegając z przepaka na 43-cim kilometrze, że raczej nie zmieści się w czasie. Gdyby limit był dłuższy, pokonałby trasę w lepszym stanie ode mnie, a potem miałby jeszcze siły pobalować do późnej nocy. Niestety jego rytm był ciut wolniejszy od limitów i musiał oddać numer po 64 kilometrach.
Jarek vel Staszek zwalczył problemy żołądkowe i zameldował się na mecie z czasem 16:14:39. Były łzy i szczęście, nie mogę się doczekać jego relacji z biegu. Michał pokazał co znaczy solidne przygotowanie, nie dość że zajął 63 pozycję z czasem 15:02:35, to na mecie w zasadzie nie wyglądał inaczej niż na starcie:
Idę na rybki, zanim dotrze reszta ekipy. |
Finito i wnioski
Na mecie jestem tak zmęczony, że nawet siedząc się męczę. Najpierw chcę iść na piwo, potem wygrażam się, że góry nie są do biegania i przepisuję się z Łemko 150 na 70, bo góry nie są do biegania. Później chcę spotkać kolegów z brygady, ale za duży tam chaos. Ostatecznie opracowuję plan: najpierw wezmę prysznic, a potem idziemy coś zjeść. Po wyjściu spod prysznica postanawiam się ogrzać pod kołdrą, potem budzę się ok. 3 nad ranem, żeby zjeść 2 jabłka przygotowane na przepak...
W niedzielę wracamy z mieszanymi humorami. Jeden z nas nie ma powodu do świętowania. Ale nastrój nie jest minorowy, dla długodystansowca pojedyncze porażki są tylko impulsami by zmienić podejście do treningu. Planujemy kolejne starty, wymieniamy świeżo nabyte doświadczenia. Mój "występ" też nie oszałamia: zmieściłem się tylko 6 minut w limicie, padłem na mecie. Rano czułem się dobrze, nakleiłem plaster, wywaliłem buty, więcej refleksji przyszło z czasem.
Chcieliśmy z Tomkiem wierzyć, że człowiek może niczym Tarahumara z lekkością biegać po 100, 200 kilometrów. Że to nie wieloletnie długotrwałe treningi wyciągają drzemiący w nas potencjał, ale że ta moc jest ukryta przez ewolucję i wystarczy tylko po nią sięgnąć. Ale z bieganiem długodystansowym jest jak z każdą inną dziedziną uprawianą przez człowieka - żeby być dobrym, trzeba dużo ćwiczyć. Jak ktoś ci mówi, że po kilku miesiącach przebiegł ultra, a wcześniej nic nie robił, to albo ściemnia, albo nie pamięta, że przez lata trenował piłkę, w dzieciństwie startował w sztafetach i jego organizm jest przygotowany do mocnego wysiłku, ma wypracowane nawyki regularnego ćwiczenia i nie poddawania się kryzysom.
Pewien człek powiedział: "muszę skończyć ten bieg, bo przegrywanie wchodzi w krew" dlatego wiem, że nasza ekipa ukończy Łemko 150, nawet jeśli statystyka daje każdemu 50% szans. Zamówiłem porządne trailowe buty, założyłem dziennik treningowy, zabiorę 3 komplety nowych baterii, jesienią będę k.. jak brzytwa.
Gdzie zdjęcie z mauzoleum?? Bez niego relacja jest niepełna. Proszę o edit
OdpowiedzUsuńRelacja zrobiła się za długa, nie chciałem przynudzać, ponadto nie dostarczyliście mordek ze stypy :)
UsuńSłaby wykręt
Usuń