Kontynuacja cyklu rozpoczętego w maju:
http://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
http://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
Dieta naturalna, idealna dla homo sapiens rozpala umysły ludzi zajmujących się zdrowiem. Jak liście eukaliptusa dla misia koala, tak i dla nas musi istnieć pokarm, który sprawi, że będziemy wiecznie zdrowi, uśmiechnięci i w pełni sił. Podróżnicy, badacze-amatorzy co rusz odnajdują plemię w Amazonii, szczep Buszmenów albo zapomnianą wioskę we Włoszech, której członkowie podobno nie znają chorób. Potem piszą pełne entuzjazmu poradniki wychwalające jakąś magiczną substancję (wszystkie ziarna to zło, bo są od tysięcy lat modyfikowane przez człowieka, ale nasiona trawy z And to coś zupełnie innego...) i na jakiś czas znajdują wyznawców, dopóki ci nie kapną się, że dalej chorują i nie przerzucą na nowy specyfik.
Tymczasem dane statystyczne pokazują, że na długość życia wpływa głównie PKB państwa. Ludzie Zachodu przejadają się i często żywią śmieciami, tyją, tracą zęby, idą do dentysty, wstawiają implanty, chorują na cukrzycę, dostają insulinę, serce niedomaga, lekarze przetykają żyły, wszczepiają bypassy, w bogatych krajach zaawansowana medycyna wykrywa w porę nowotwory. A nasi zdrowi buszmeni nie dożywają 50-tki, bo nie mają antybiotyków albo jakieś pasożyty zjadają im wątrobę. Indyjska wioska, której mieszkańcy nie znali raka ani zawałów traci swój magiczny nimb, kiedy lekarze odkrywają, że schorzenia zwane cywilizacyjnymi zawsze tam występowały, ale po pierwsze rzadko, bo mało kto dożywał 60-tki, a po drugie brano je za ingerencję boskich sił, a nie jakieś tam cholesterole, insuliny, bakterie czy wirusy.
OK - jednak sam wcześniej napisałem, że są znane diety długowiecznych i są dość proste:
- jedzą mało, głównie warzywa i nieprzetworzony ryż/kasze, nie przejadają się,
- jedzą bardzo mało mięsa,
- spędzają aktywnie czas na świeżym powietrzu, uprawiając warzywa na swoich poletkach.
Jednak poszukiwaczom idealnej diety to nie wystarcza, bo jedni nie wyobrażają sobie dnia bez pół kilo kiełbasy, drudzy uważają, że mięso to zło, a jeszcze inni wierzą w składniki (proteiny, tłuszcze omega 3, witaminy itd.) a nie pokarmy. Dlatego szukają teorii, która potwierdzi ich przekonania.
Jedną z modnych diet (systemu żywienia) jest tzw. dieta paleo. W skrócie: je się tylko to, na co polowali nasi przodkowie, bo na sawannie ewoluowali setki tysięcy lat i nasz system trawienny musiał przystosować się do tego co mieli pod ręką: mięsa i trochę warzyw. Żadnych ziaren, nabiału i innych wynalazków młodszych niż 10 tys. lat p.n.e. Dzięki jedzeniu mięsa urosły nasze mózgi, bo dostawały więcej energii z mięsa (a tej mózg potrzebuje bardzo dużo w stosunku do reszty organów), kombinowaliśmy jak zdybać antylopę, więc inteligencja była premiowana, działaliśmy grupowo, co dało początek werbalnej komunikacji i jako tropiciele wczuwaliśmy się w skórę zwierzyny łownej, wykształcając w ten sposób myślenie abstrakcyjne.
Zwolennicy tej diety, którzy wg mnie po prostu lubią mięso i muszą temu nadać "naukowe" podstawy, nie biorą niestety pod uwagę prostego faktu: proto-ludzie żyli wtedy po 30 kilka lat. Wymuszone stepowieniem dżungli przejście na mięso (a raczej podroby, bo drapieżniki wcale nie przepadają za mięsem, po pierwsze rzucają się na wątrobę, nerki, serce) faktycznie wspomagało szybki rozwój, ale równocześnie mogło obniżać potencjalny żywot myśliwego. Tylko jakie miało dla niego znaczenie, że może dożyć 70-tki lub 60-tki, jeśli szansa na przetrwanie 40-stu lat była znikoma z powodu chorób, zimna, głodu i ran?
Jeszcze głębiej sięgają weganie: skoro wcześniej żyliśmy w dżungli i żywiliśmy się bananami, to czym jest te kilkadziesiąt tys. lat polowań w stosunku do wcześniejszych milionów lat ewolucji? Tylko znowu - te małpki oprócz bananów podjadały też jajka, skorupiaki, ponadto z punktu widzenia genetyki, to choć były naszymi przodkami, jesteśmy już zupełnie innym gatunkiem. Weganie (i co zabawne również zwolennicy paleo) dowodzą swoich racji na podstawie uzębienia i długości jelit. Największym cierniem w diecie wegańskiej jest niemożność dostarczenia organizmowi witaminy B12, niezbędnej do produkcji czerwonych krwinek. B12 jest w mięsie, nabiale, jajach, ale nie występuje w żadnych pokarmach roślinnych, co wyklucza dietę bez suplementacji (szczególnie u dzieci, bo dorośli mają zapasy na kilka lat).
I tu leży pies pogrzebany, bo skoro nie da się urodzić i żyć bez suplementacji jako weganin, to nie jest to dieta naturalna. Niektórzy argumentują: nasze bakterie w grubym jelicie produkują tę witaminę, ale ponieważ jest przyswajana w jelicie cienkim, to ludzie musieli kiedyś dostarczać ją w cyklu zamkniętym. I faktycznie, w Iranie i Indiach naturalni weganie nie chorują na anemię, bo nawożą odchodami ogródki. Nie myją też dostatecznie warzyw, więc witamina utrzymuje się na skórkach. "Niestety" taka praktyka jest zakazana w naszym świecie, ale tu nie chodzi o przyswajanie witaminy z warzyw, tylko poszukiwanie dowodu na naturalność systemu żywienia.
Przeprowadźmy teraz szybką symulację. Żyją sobie w dżungli jakieś proto-małpoczłeki i nie muszą martwić się o dostępność jadalnych bulw, owoców, orzechów i jajek. Być może produkują sobie i przyswajają B12 i niektórzy są całe życie weganami. Ale klimat się zmienia, dżungla stepowieje i małpolud, który nie schodzi z drzewa i nie ugania się z kijem za zwierzyną kończy w ślepym zaułku ewolucji. Niestety surowe mięso jest ciężko strawialne, więc przeżywa tylko niewielka ilość osobników, której udaje się zdobyć ogień i z jego pomocą doprowadzić mięso do miękkości. Mijają dziesiątki, setki tysięcy lat, sylwetka małpoludów zaczyna przypominać obecną ludzką. Typki, które produkowały i przyswajały B12 wyginęły, bo nie miały innych, ważniejszych przystosowań, a tym, którzy jedli witaminę w pokarmach odzwierzęcych ów gen nie był potrzebny. Nie będę opisywał różnych faz wędrówek erectusów chińskich, neandertalczyków zmagających się z mamutami, których wyparli biegający homo sapiens.
Przejdźmy od razu do Europy w czasy zdecydowanie nam bliższe. Klimat się zaostrza, przychodzi sroga zima. Ludzie na pewnym terenie potrafią łapać dzikie tury, a nawet uwięzić je w drewnianej proto-stodole. Nie jestem specjalistą od biologii, więc przykład tura może być wadliwy, chcę tylko pokazać mechanizm ewolucyjny w praktyce. Tur zje zebrane i ususzone latem trawy, wygrzebie jakiś korzonek spod śniegu, obgryzie korę. Ludzie tego nie zjedzą, ludzie jedzą tury. Ale zima się wydłuża i kto zjada swoje tury, ten umiera z głodu. Dlatego niektórzy kombinują i zamiast jeść tura, jedzą pochodną z tura - tur żeński zjada niestrawialne siano i korzonki, a człek pije jego mleko. Niestety ludzie mleka wtedy nie trawią i np. zima zabiera 100% turojadów, ale "tylko" 80% turo-mlekopijów. Wśród 10% ludzi, którzy przetrwali na tym terenie znalazły się osobniki, które radziły sobie z trawieniem laktazy. Teraz stanowią już znaczący odsetek populacji. Z każdą kolejną zimą ich liczba rośnie, aż po tysiącach lat dla 98% Szwedów, 85% Niemców strawienie mleka nie stanowi żadnego problemu, a wartości odżywcze jakie daje mleko i jego przetwory są w zimnym klimacie ogromne.
Podobną symulację można przeprowadzić do każdego pokarmu, który umożliwił przetrwanie na pewnym terytorium. Kto nie polował na sawannie, wymarł, kto nie pił mleka w czasie srogich europejskich zim, wymarł, kto nie przyswoił ziaren z [tu wstawić rodzaj ziarna]
, w czasie srogich zim w [tu wstawić region], wymarł itd. itp. Nie istnieje jeden naturalny sposób odżywiania dla homo sapiens! Dieta dająca szanse na długie i zdrowe życie jest prosta, dość postna (niedojadanie, nisko energetyczne składniki) i ściśle łączy się z ruchem na powietrzu. Jeśli trawisz mleko i gluten, całkowite odstawianie nabiału i zbóż jest bez sensu. Problemem nie jest mleko, ani zboże, ale sposób jego przetwarzania: mleko UHT dosłodzone i ze sztucznymi aromatami sprzedawane jako koktajl owocowy, zamiast naturalnego kefiru, ciastko z białej, wyjałowionej mąki, zamiast kaszy z warzywami.
Na koniec jeszcze parę słów o weganizmie, bo ktoś po wpisie mógłby pomyśleć, że jestem przeciwnikiem tego sposobu życia. Po pierwsze nie jest to dieta, bo weganinem można być jedząc głównie warzywa, ale wegańskie są też kluski i naleśniki (zdecydowanie nie polecam drugiego podejścia). Weganizm to styl życia i połączony z przemyślanym doborem posiłków jest dla mnie najciekawszą drogą. Od 3 lat jestem wegetarianinem, choć wolałbym jeść tylko przepyszne posiłki na bazie kasz, fasoli, soczewicy i ton warzyw. Niestety nie lubię spędzać dużo czasu w kuchni, więc gdy organizm domaga się szybko czegoś białkowego, najłatwiej ugotować jajka albo zjeść kanapkę z serem czy sałatkę z fetą. Nie mam problemu z suplementacją B12 (myślałem, że z samych jaj i nabiału wystarczy tej witaminy, ale miałem lekko obniżone erytrocyty), bo równie sztuczna jak te suplementy jest połowa pokarmów na półkach sklepowych.
Wegetarianizm okazał się konsekwencją pewnej drogi. Kilkanaście lat temu ograniczałem mięso i nabiał, bo za dużo go jadłem budując atletyczną sylwetkę i nabawiłem się wielu dolegliwości. Podobnie było z mącznymi potrawami - odczuwałem bezpośrednio w wynikach sportowych gdy ich za dużo jadłem, a pośrednio poprzez wypryski na skórze. Ciało samo kierowało mnie na ograniczanie pewnych składników, ale całkowite wykluczenie ich z diety było już wyborem ideologicznym.
Miałem napisać dziś również o cukrze, ale wpis się bardzo rozrósł, więc temat przerzucam na kolejny odcinek. Będzie również o bieganiu i aktywności ruchowej.
Wszystkie części:
https://podtworca.blogspot.com/2014/05/dieta-cz1-system-wierzen.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/06/dieta-cz2-wybor.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/09/dieta-cz-3-natura-paleo-i-wege.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/11/dieta-cz-45-sodka-smierc.html
https://podtworca.blogspot.com/2014/12/dieta-cz-55-jestes-tym-co-jesz.html