Wszystko płynie
i nic nie pozostaje takie samo.
Heraklit z Efezu
Maraton w ramach Ultra Małopolska
Prolog
Czasem fantazjuję, że istnieje we Wszechświecie - tym, lub nad tym - coś, co przechowuje całą historię, i jest możliwe dokładne obejrzenie każdego zdarzenia. O ile podróżowanie w przeszłość w ramach naszego świata powodowałoby kwantowe następstwa z powodu samego faktu obserwacji i wpłynęło na zmianę teraźniejszości, to nie mam problemu z wyobrażeniem systemu wyższego poziomu, który ma podgląd na stan każdego obiektu w dowolnym momencie, podobnie jak można sprawdzić stan pamięci komputera w konkretnym cyklu. Pomińmy losowość w skali atomowej i pytania o dyskretny czy ciągły charakter czasu - moje wynurzenia to tylko wycieczki umysłu, który bardzo chciałby przetrwać, choćby jako ślad w nieskończonej przestrzeni Rzeczywistości.
Wydaje nam się, że wspomnienia są zapisane gdzieś w mózgu poprzez połączenia neuronalne. Ale to nie prawda. Wspomnienia są scenką, składaną na poczekaniu przez umysł z emocji i strzępków informacji. Za każdym razem inną, po latach łączącą się z innymi wspomnieniami, opowieściami bliskich lub fragmentami filmów, które wkompilowaliśmy we własne doświadczenia. Dlatego piszę bloga. Spisana historia pozwala jeszcze raz przywołać i przeżyć sytuację z życia, przefiltrowaną przez bieżące Ja.
I tak próbując opisać wyjazd do Mszany Dolnej, musiałem sięgnąć do rozmów na messengerze, zdjęć i prześledzić trasę na mapie, żeby odtworzyć bieg, który niemal całkowicie zapomniałem. Długo przedzierałem się przez zasłony, by ostatecznie znaleźć zaskakująco dużo szczegółów i drobnych scen, z których ułożył się całościowy obraz.
Wyjazd i przyjazd
To miało być ukoronowanie sezonu biegowego. Coroczna wspólna wyprawa po przygodę. Odcięcie od bieżączki, jak podczas zeszłorocznego Grand Prix. W dodatku po 3 latach przerwy jechał z nami Tomek. Na razie jako towarzysz do kielicha, a nie na szlak. Nie mogłem mocniej napompować balona oczekiwań.
Pierwszy zgrzyt pojawił się już na trasie, gdy ni stąd, ni zowąd Tomek zapytał, czy możemy wrócić w niedzielę, a nie w poniedziałek, bo ma pracę i w sumie to bez sensu przeciągać siedzenie w górach o jeden dzień. Zapadła krępująca cisza i temat pozostał w zawieszeniu. Ostatnie o czym chcieliśmy myśleć w czwartek rano to poniedziałkowa praca.
Drugi zgrzyt pojawił się w wynajętym pokoju. Miejsce ładne, widoki piękne, śniadania wyborne, ale ściany chyba z dykty. Słyszeliśmy w nocy zwykłe rozmowy sąsiadów, więc tym bardziej oni słyszeli nas. A nic bardziej nie wkurza niż przekrzykiwanie się podpitych gości o 2 w nocy. Z tą świadomością włączył mi się tryb opiekuna kolonistów, który zamiast śmiać się pełną piersią, co chwila ucisza niesforne dzieci. Ale nic nie pomogło przy tej akustyce pomieszczeń, bo nawet gdy najspokojniejszy z całej drużyny Piotrek zwykłym głosem zaczął opowieści sercowe, zaraz ktoś łupnął pięścią zza ściany.
Wreszcie trzeci zgrzyt, to mój opór przed zaakceptowaniem faktu, że stare czasy już nie wrócą. Przez lata tworzyliśmy drużynę biegową, non stop pisaliśmy na grupie, spotykaliśmy się nawet kilka razy w tygodniu pobiegać pętelki po osiedlu albo do lasu, organizowaliśmy ultramaratony i dużo imprezowaliśmy. Ale wszystko ma swój kres, po okresie fascynacji ludzie zaczynają oddalać się ku swoim głębszym celom i relacja rozluźniła się do sporadycznych spotkań.
Tomek był zawsze mini-max, jak coś robił to na 110%. Zaczynał jako najwolniejszy grubcio (zawsze mi wypominał, że kiedy pierwszy raz spytał czy może z nami pobiegać, zmierzyłem go wzrokiem i odparłem - wiesz, ale my dość szybko biegamy), by w ciągu 10 lat dwa razy zejść do optymalnej wagi, po czym wrócić na jeszcze wyższą. W 2019 miał BMI niższe ode mnie, pobił wszystkie drużynowe rekordy na 5, 10, 21 i 42 km, po czym w trakcie covida rzucił bieganie (w tym pisanie najlepszego biegowego bloga runaroundthelake.blogspot.com ) i zajął się kolekcjonowaniem winyli i 30/50-letnich głośników. Spotykaliśmy się już rzadko, głównie wypić piwko i posłuchać szlagierów z lat 80-tych na różnych zestawach stereo.
Do Mszany jechał się napić, osiągnąć ekstremum obrażenia na bieganie i kontestować wszystkie aktywności ruchowe.
Dlatego w piątek, dzień przed biegiem, wyskoczyliśmy na rekonesans po górach we trzech: Misiek vel Joszczi, Piotrek i ja. Żonie Tomka (na jego wyraźną prośbę i kategoryczną odmowę ruszenia z nami), która mam nadzieję nie czyta tego bloga, napisaliśmy, że zabraliśmy go ze sobą.
Przepalenie alkoholu z zeszłej nocy, słońce, kwiatki skłoniły nas do podjęcia decyzji, że nie ma co trwać w zawieszeniu i przystaliśmy na powrót dzień wcześniej. Wtedy Tomcio zaczął się wycofywać, że nie chce psuć naszych planów, że to tylko propozycja, ale nikt już nie chciał w piątek myśleć o poniedziałku - decyzja została podjęta. I wtedy niewypowiedziane napięcie zeszło.
Bieg
Początkowo mieliśmy zapisać się na 64 km. Ale Piotrek złamał obojczyk na karatach, ja się nadziałem na ścięte krzaki i pękłem żebro, a Misiek zamiast biegać robił pompki. Po 2 tygodniach, kiedy odzyskałem możliwość nabierania w pełni powietrza, zapisałem się do chłopaków na 35 km. Żeby jednak nie "zmarnować" okazji na maraton, postanowiłem przed startem potruchtać po Mszanie 7 km i w ten sprytny sposób pokonać królewski dystans.
Mogę tylko kolejny raz powtórzyć to, co piszę w większości relacji z górskich ultra: góry są najlepsze do spokojnych spacerów. Bieganie długich dystansów na limit czasowy na dłuższą metę nie ma sensu. Nawet jak masz dobrą formę, to i tak biegniesz szybciej i cierpisz. Kiedy byłem w fazie przekraczania granic i sprawdzania możliwości organizmu miało to sens, ale od lat preferuję już biegową turystykę.
Epilog
Po biegu przychodzi czas świętowania. Ponownie z powodu uszatych ścian nie mogliśmy w pełni docenić uroków miejsca i czasu. Zjedliśmy porządny obiad, deser, zamówiliśmy saunę i banię. I wtedy, gdy uzupełnialiśmy zapasy elektrolitów przed nocą, Misiek zobaczył w sklepie promocję na "FIGUR ZAJAC" po 1 zł. Nie mógł oprzeć się takiej okazji i w ten sposób zyskał przyjaciela, który od tego czasu wysyła na grupę życzenia z okazji urodzin i świąt.
Rzeczywistość była trochę inna. Warstwy cebuli sprawiły, że niewiele ponad pół roku wystarczyło aby przeinaczyć ostatni akapit. Było to tak: ja wypatrzyłem zająca wielkanocnego w promocji i chciałem zrobić żart Michałowi i nabiłem mu na kasę samoobsługową i postawiłem na blaciku do zabrania. Michał był zbyt leniwy aby zająca odłożyć i wołać Panią od anulowania pozycji z listy zakupów, wiec zająca kupił. A skąd nazwa? Otóż na ekraniku kasy nie mieści się cały napis, więc został skrócony do napisu FIGUR ZAJĄC.
OdpowiedzUsuńTa opowieść jest jeszcze bardziej intrygująca.
UsuńWitam. Zazdroszczę wam chłopaki takiej zgranej paki. Pozdrawiam. Seba
OdpowiedzUsuńWiele rzeczy się zmienia, nie mniej zazdroszczę ekipy. Ja praktycznie wszędzie muszę uderzać sam, a chętnie bym się przyłączył do takiej przygody :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do Gdańska w sobotę 27.04.2024 na 7:00 koło Neptuna na Długim Targu. Ruszamy trasą biegu Tricity Ultra 80 km z okazji 10 rocznicy. Można przebiec dowolny dystans: 5, 10, 21 (punkt widokowy Pachołek w Oliwie), 42 km (Gdynia), 80 km (powrót pod Złotą Bramę). Bieg darmowy, będzie nasza ekipa i nieznana liczba uczestników, którzy będą mieli ochotę dołączyć.
Usuń