Strony

czwartek, 30 października 2014

Łemkowyna Ultra Trail 70

Aloha góry!

Rekonesans przed pierwszym górskim ultra spełnił dwie ważne funkcje: dostarczył cennych informacji jak nie tracić energii na trasie i potwierdził formę odpowiednią do biegu. Pozostało tylko czekanie na piątkowy poranek 24 października. Punkt 6 zajechał Tomek po mnie i Staszka. Na koncie tylko 5 godzin snu. Kilkanaście minut później zgarniamy Michała i ekipa TriCity Ultra w komplecie obiera kurs na południe.

Prawdziwi ultrasi są przygotowani nawet na uderzenie nuklearne.

Podróż w towarzystwie kolegów nie różni się specjalnie od siedzenia w klubie, poza tym, że gdy kieruje Tomek, nie pijemy. Mimo to czas szybko upływa na rozmowach i udowadnianiu swoich racji.

Zajęliśmy 4-os. pokój na samej górze.
Polska zmieniła się. W czasach gdy jeździłem w góry na kolonie, podróż potrafiła zająć prawie dobę. Tymczasem po autostradach i całkiem niezłych lokalnych drogach dotarliśmy z drugiego krańca Polski (Gdańsk) do Chyrowej w nieco ponad 8 godzin. Oburzało to każdego napotkanego Warszawiaka, który w podróży spędził ledwie godzinę mniej.

Zakwaterowaliśmy się w stacji Chyrowa Ski, która była jednocześnie punktem startowym ŁUT70. Mając kilkanaście godzin do startu, perspektywę wygodnego noclegu i bar pod nosem przystąpiliśmy do uzupełniania minerałów i glikogenu w mięśniach:

Inni goście jeszcze w drodze, więc pizza i pilot do TV nasze.

Potem rejestracja u organizatora, pakowanie plecaków i hulaj dusza - piekła nie ma! Mogę wcinać cukier, jutro i tak wszystko przepalę z nawiązką.

Naprawdę nie wiem po kiego grzyba zapuściliśmy
 z Tomkiem te brody.

Już wkrótce przedostatnia część cyklu o diecie:
cukier - słodka śmierć!


3... 2... 1... 0... START!

Kolejna kiepsko przespana noc, kolejna pobudka przed 5, ale też sporo ekscytacji. Przed biegiem na dyszkę, pół czy maratonem denerwowałbym się, bo tam walczę o wynik. Przed ultra nastawiam się na przygodę. Zasada jest prosta - po dystansie ok. jednego maratonu należy dużo zjeść, wypocząć i czuć się tak, jakby bieg dopiero się zaczynał. Przede mną cały dzień w przepięknym otoczeniu! Ranek jest zimny, lekkie zachmurzenie zwiastuje słoneczko. W ekipie różne nastroje, Staszek powtarza, że trzeba nap...lać, Tomek pełen rezerwy jak to będzie, a Michał wygląda jakby wybrał się zapolować na niedźwiedzia, o którym ostatnio głośno.

Założyłem 2 koszulki i kurtkę, w pogotowiu kurtka przeciwdeszczowa, więc nie powinienem się wyziębić. W tym samym zestawie latałem zimą; dopóki się ruszasz i krąży krew, nie marzniesz. Wreszcie odliczanie i start. Spokojnym truchtem podążam w peletonie.

fot. Organizator

Mijamy klimatyczną cerkiew, niestety czas mam tylko na odwrócenie głowy w jej stronę. Uzbrojony w baterię batonów i żeli Staszek wyrwał do przodu i tyle go widzieli, Tomek ustawił się z tyłu i buszuje w płytach, a my z Michałem co rusz się mijamy. Rzucam do niego: "jak obstawiasz? na którym kilometrze odetnie Stasia od tlenu? Stawiam na 25-ty!" Michał typuje 40-sty. Tempo Michała jest dla mnie zbyt szybkie jak na początek biegu, więc w trakcie podejścia pod Chyrową znika mi z horyzontu. Chodzenie w ultra jest moją piętą achillesową, szybko odstaję, więc wolę truchtać do przodu, a potem czekać na chłopaków. W górach truchtanie na szczyt na razie nie przejdzie, więc po prostu wolno wchodzę i daję się wyprzedzać. Na zbiegach za to pędzę jak lawina i szybko odrabiam straty. W ten sposób często mijamy się z Michałem, który trzyma równiejsze tempo.

Magia gór.

Beskid niski rzeczywiście jest niski. Jadąc tu spodziewałem się czegoś w stylu Karkonoszy, a zobaczyłem porośnięte lasami szczyty, niewiele tylko większe od parowów w rodzinnej pradolinie Wisły. Co z tego, że szczyt ma 700 metrów n.p.m, skoro podłoże jest na 350-400 metrach. Gdańskie moreny mają średnio 120 metrów wysokości, w Gdyni 150, ale patrząc z poziomu morza to tylko 2-3 razy mniej. Tak sobie dywagując wspiąłem się na górę Cergową i pojąłem, dlaczego kocha się góry.


Najpierw dosłownie granica między jesienią a zimą, a potem widok jeszcze piękniejszy, który skłonił mnie do przystanięcia - panorama okolicy. Wciąż nie byłem w pełni świadomy, że jestem na szczycie góry (niestety bieg ultra ma więcej wspólnego z walką i wysiłkiem, niż turystycznym podziwianiem widoków), a nie jakiegoś dłuższego masywu. Dopiero gdy zbiegłem i odwróciłem się, ujrzałem górę w pełnej krasie i uważam ją za najpiękniejszą z całej wyprawy.

Przy okazji zdążyłem już przyzwyczaić się do obłoconych szlaków. Dopóki błoto było po kostki, nie martwiłem się w nieprzemakalnych trailowych lidlerkach. Niektórzy przechrzcili ten bieg na Błotowyna Ultra Trail.

Biegowa rzeczywistość.

Ok. 23 km pierwszy punkt odżywczy w Iwoniczu-Zdrój. Piękne zabudowania uzdrowiskowe, pijalnia wód, architektonicznie skojarzyły mi się z klasycystycznymi Suwałkami. O Staszku nikt nie słyszał, za to spotkałem ponownie Michała. Kawuńcia, orzeszki, izo i w drogę. Tempo Michała nadal zbyt szybkie dla mnie, więc tracimy kontakt na kolejne 20 km.

Zaczyna się etap, za którym niezbyt przepadam - ciało ma jeszcze dużo energii, ale odczuwa zmęczenie; wypala się glikogen w mięśniach. Jednocześnie umysł pracuje na pełnych obrotach, więc myśli biegają głównie wokół wyścigu. Jak przebiec ten, a ten odcinek, czy już wyprzedzać. Bardzo silnie umysłowo angażuje zbieganie po kamieniach, korzeniach i błocie z góry. Kiedy wreszcie trafia się płaski odcinek, oddaję się na chwilę rozmyślaniom i zaraz ląduję w błocie po raz pierwszy. Nie ma lekko, trzeba się cały czas koncentrować.

Do punktu odżywczego na ok. 40-stym km w Puławach docieram po ok. 5 i pół godzinie. Spotykam tam oczywiście Michała :) Po Staszku ani widu, ani słychu. Wreszcie wege zupka dyniowa i wege pieczone ziemniaczki! Rozsiadam się na murku, delektuję obiadkiem, jeden z wolontariuszy uzupełnia bukłak. Załoga punktu spisuje się na medal. Kiedy opuszczamy stację narciarską, zapominamy o maratonie w nogach, zaczyna się prawdziwe ultra!

Przed nami najdłuższy odcinek pod górę. Kilka kilometrów chodzenia. Michał wtedy odchodzi do przodu, a na równiejszych odcinkach podbiegam do niego. Chodzenie nie męczy, więc jest przyjemnie, podziwiam od czasu do czasu widoki. Innych zawodników prawie nie widać. Z przodu majaczy szczyt Skibce, za którym wreszcie będziemy mogli biec. Osiągamy go i strzelamy selfie ku pamięci:

Muzyka w tle: "Don't cry tonight" Savage

Słońce nam sprzyja, jest ciepełko. I tak mógłbym już przejść do finału biegu, gdyby nie małe zamieszanie. Po jakimś kilometrze biegu poczułem głód. Zgodnie z zasadami wyniesionymi z rekonesansu oznajmiłem Michałowi, że muszę się zatrzymać, żeby na spokojnie przełknąć czekoladę, i że później go dogonię. Usiadłem na pieńku, delektuję się czekoladą. W przeciągu kilku minut przebiegają 4 dziewczyny i tylko 1 chłopak. Każdy pyta się czy wszystko OK, oczywiście potwierdzam i proponuję czekoladkę, z której korzysta tylko jedna zawodniczka. Po konsumpcji rzucam się w pościg. Mijając 2 koleżanki schodzę na metr od szlaku na trawkę, która okazuje się sprytnie zamaskowaną kałużą. Ładuję się po kolana w wodę i wszystkie atuty nieprzemakalnych butów grają teraz na moją niekorzyść. Zimna woda chlupocze w prawym bucie i nie ma szans, żeby ją stamtąd wydostać. Mógłbym z 10 razy wyżymać skarpetkę, ale szkoda mi czasu, więc lecę dalej i myślę co z tym fantem zrobić. Na szczęście z czasem woda się ociepla i chyba jakoś wydostaje przez dziurki od sznurowadeł.

Zbieg do ostatniego punktu odżywczego przed metą to najbardziej zakręcony odcinek. 3/4 członków naszej ekipy zaliczyło glebę (dwóch w tym ja ryknęło soczyste k..wa!) na stromej błotnistej ślizgawicy. Udało mi się zejść tylko dzięki skakaniu od drzewa do drzewa. W Przybyszowie nie czuję głodu, więc opijam się colą (której na co dzień nie tykam) i wodą. Oczywiście czeka tam już na mnie Michał :) Tradycyjnie ruszamy razem, tradycyjnie zaczyna się pod górę i tradycyjnie wkrótce zostaję sam z tyłu.

Let's the party begin!

Wchodzę w stan upojenia cukrowo-odległościowego, które pojawia się ok. 60-tego km. Podobnie jak na Tricity Ultra 80 zalewa mnie poczucie mocy. Ale tu kurna tylko w górę i w górę! Ciągłe podchodzenie zaczyna mnie irytować. Przebiegniesz 100 metrów, a tu znowu 100 metrów w górę, które trwa kilka razy dłużej. Wreszcie zaczyna się ostatnie 10km, które biegnie prawie cały czas w dół do Komańczy. Umysł nie zajmuje się już pierdołami typu myślenie, wreszcie rozpoczyna się bieg. Wchodzę w skórę prehistorycznego myśliwego, który ma w głowie tylko jeden cel: dorwać Staszka! Biegnę już cały czas, nawet pod mniejsze górki.

Mijam Michała i grupkę biegaczy, z którymi ruszyliśmy z Przybyszowa. Euforia biegacza zamienia się w obojętność, biegnę już tylko po to, żeby dobiec. Ciało biegnie samo jak idealnie nakręcony mechanizm, a umysł skupia się tylko na poprawnym postawieniu stopy w morzu błota, żeby nic nie skręcić i względnie nie zamoczyć. Wkrótce obojętność przeradza się w amok. Właśnie to słowo przychodzi mi do głowy, gdy próbuję określić stan, w jakim się znajduję. Do mety jakieś 3-4 km, które wydają się dystansem maratońskim, a z drugiej strony czuję się jakbym już ukończył bieg. Przeliczam je na okrążenia wokół stawu, przy którym biegam zimą. Wybiegłem na trening i zaraz wracam do domu, hej!

W tym amoku trafiam na zakręt, za którym umysł nie znajduje w błocie stabilnego punktu oparcia pod stopę. Za chwilę leżę w rowie z nogami w górze i głową w dół. Jedyny obraz jaki podsuwa mi umysł, to pijany brodaty żulik, który wylądował w rowie, więc zamiast przekleństwa jak przy poprzednich obu wypadkach z moich ust wydobywa się śmiech. Wstaję i lecę dalej. Wreszcie widzę w dole za drzewami skrawki ulicy - chodzą słuchy, że od ulicy do mety są już tylko 2 kilometry!

Wybiegam na asfalt, widzę jakichś ludzi, którzy dopingują zawodników. Nie jestem oryginalny, więc zadaję im to samo pytanie, co wszyscy: ile jeszcze do mety?? Jeden przezornie milczy, drugi kłamie mi w żywe oczy: "jeszcze 600 metrów, jesteś prawie na mecie." Wiadomo, że kłamie, tylko jak bardzo kłamie? 600, 1600, 2600? Człapię teraz główną ulicą Komańczy, dobiegam 2 idących zawodników i zagaduję cienkim głosikiem: "chłopaki, podobno za tamtym zakrętem jest meta, dawajcie!" Uśmiechają się i mówią, że zbierają siły na ostatnią prostą. Za zakrętem naprawdę jest już ostatnia prosta! Widzę finisz, podnoszę dłoń, coś krzyczę, wpadam na metę (czas 10:04:38), dostaję medal i let's the party begin!

A taki był ładny bucik, amerykański, szkoda 
Wreszcie dopadłem Staszka - czekał na mecie od pół godziny :) 10 minut później przybiega Michał, a pół godziny po nim Tomek.

When the music's over.

Rozpisałem się okrutnie, ciekawe czy dotarł do tego momentu ktoś więcej poza kolegami z TriCity Ultra :) Wróciliśmy do stacji Chyrowa w świetnych humorach. Jedni marzyli o piwie, inni o schabowym z frytkami, ja o gorącym prysznicu i goleniu. Wreszcie uwolniłem się od postanowienia rzuconego bezmyślnie w sierpniu "chodźcie się nie golimy do łemko" i znowu wyglądałem jak człowiek, a nie ultras. Kiedy następnego dnia wróciłem do domu starsza córka popłakała się, "bo tata jest jakiś inny". Muszę się częściej golić, bo podobno córki wybierają facetów podobnych do ojców, a nie chcę, żeby się zadawała z jakimś wagabundą.

Powrót taty. Od prawej: miszcz, Benny Andersson, Michał i ja



12 komentarzy:

  1. Za krótko ;) Gratulacje!
    Pozdrawim

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, 11 listopada będziesz miał szansę dopaść Staszka:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O ile pamiętam na dychę jeszcze mnie nigdy nie dopadłeś ;) A 11-stego pstryknę ci fotę jak będziesz wbiegał na ostatni kilometr przed metą :P

      Usuń
  3. Gratulacje! Mi się najbardziej podoba jak mózg "odlatuje" i przeprowadza nas przez różne stany przy ultra dystansach. No i w takich okolicznościach przyrody + wysiłek problemy i stresy dnia codziennego znikają w niebycie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też to najbardziej lubię. Poszukiwanie oświecenia poprzez bieganie. Dlatego nawet wolę ciut dłuższe biegi, w których odpada element ścigania z innymi na rzecz walki z samym sobą.

      dedek

      Usuń
    2. Jestem pod wrazeniem Twojej wytrwałosci zmiany Siebie. Sam niestety zaniedbałem swoj rozwoj fizyczny a tym samym swoj wlasny rozwoj osobowosciowy. Stare wzorce cholera wciaż wracaja i nie daja o sobie zapomniec.
      Dobrze ze piszesz tego bloga stanowisz inspiracje dla wielu ludzi.

      Usuń
    3. Dzięki, świadomość że ktoś z tych wpisów może skorzystać jest dla mnie głównym paliwem do pisania.

      Usuń
  4. Brawo moje rodzinne strony - jestem tam parę razy w roku i zawsze wbiegam na Górę Cergowską. Myślę, że muzeum z II wojny w Dukli odwiedziliście. Strony piękne polecam każdemu.

    OdpowiedzUsuń
  5. zawsze czytam do konca.pozdro z Suwałk ;)
    quzyn

    OdpowiedzUsuń
  6. Swietne! mozna sie do Was przylaczyc?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napisz na adres podany na tricityultra.pl, 22 listopada będzie koleżeński bieg Tricity Ultra 80km.

      Usuń
  7. Wyrazy uznania ja po 5 km bym padła.

    OdpowiedzUsuń

W ramach eksperymentu wyłączam moderację komentarzy.

Zasady komentowania:
- żadnego spamu i reklam (także linków do serwisów w nazwie użytkownika),
- komentarze obraźliwe będą usuwane,
- proszę o zachowanie kultury i brak kłótni; różnice zdań należy wyrażać poprzez dyskusję wspartą argumentami.

Podtwórca