Choć biegi na dystansach 40-100 km przewijały się dość regularnie, poza nimi niewiele biegałem i słabszą formę obnażył mój start w pierwszej oficjalnej imprezie Sudecka Setka. Przegrzałem się, spuchłem i pierwszy raz w życiu na poważnie rozważałem zejście z trasy. Ostatecznie doczłapałem do mety z ciężką depresją, że w sierpniu czeka mnie kolejny bieg na 80km w upale, a tydzień później Maraton Solidarności. Sierpniowy ultra, czyli Chudy Wawrzyniec (relacja Tomka ze startu naszej ekipy) wypadł na szczęście w jedyny deszczowy dzień i zamiast przegrzania złapałem lekką hipotermię, dzięki której wykręciłem przyzwoity czas. Nigdy nie zapomnę wspinaczki po spływającym z Oszusta błocie :)
Po maratonie skupiłem się na graniu w ping ponga, choć powinienem zacząć poważniej ćwiczyć, bo kilka miesięcy wcześniej podjąłem dość poważną decyzję: zapisałem się na badanie ultrasów organizowane przez prof. Ratkowskiego z gdańskiego AWFiS. Głównym elementem badania miał być bieg na 100km po 400-metrowej bieżni. Wiedziałem, że będzie to dla mnie trudniejszy bieg ze względu na mocniejsze tempo i eksploatowanie głównie dolnych kończyn. W biegach górskich przez większą część czasu maszeruje się pod górę, potem się z niej szybko zbiega i znowu drałuje na kolejny szczyt. Przez cały rajd pracują wszystkie grupy mięśni (np. po Wawrzyńcu największe zakwasy miałem w tricepsach), limit czasowy jest bezpieczny. Termin biegu został wyznaczony na początek listopada.
Był jednak wrzesień, a ja dalej (od roku) suszyłem chłopakom głowy, żeby zorganizować bieg przygodowy w formule "znaleźć tanie bilety lotnicze, machnąć setkę i pozwiedzać". Rysowałem na endo różne pętelki i podsyłałem propozycje, które pozostawały bez odzewu.
- To przestań o tym wciąż gadać, tylko podaj konkrety, a najlepiej kup od razu bilety, jak trafisz na okazję - skwitował przez telefon Tomek.
I tak następnego dnia mieliśmy już bilety do Bergamo we Włoszech po 60zł na koniec listopada. Tomek nagle się nakręcił i zamówił jeszcze bilety po 19zł do Skavsty w Szwecji na przedostatni tydzień października, a dokładniej poniedziałek po Łemkowynie. W tym roku w Łemko startował tylko Stasiu i chłopakom było smutno, że reszta nie jedzie, w końcu na pierwszej edycji biegu przeżyliśmy naszą inicjację w górskich ultra.
Pozostało jeszcze tylko wcisnąć jesienną edycję TriCity Ultra na 19 listopada i nagle okazało się, że w przeciągu 5 tygodni zrobię 4 długie dystanse. Na miesiąc przed setką po bieżni nie mogłem biegać żadnych maratonów, więc ULTRA IKEA odbyła się w formie kilku joggingów na dychę przemieszanych ze zwiedzaniem surowych szwedzkich plaż Bałtyku i nie-szwedzkich "restauracji" Maca i Burger Kinga oraz tradycyjnego uzupełnienia elektrolitów w pokoju hotelowym.
Ten wypad i wcześniejsze cotygodniowe dłuższe wybiegania z Tomkiem wzmocniły mnie przed setką na AWF. Acha - przez ok. 20% trasy padało.
Badanie trwało od piątku wieczorem do niedzieli rano, ulokowano nas w hotelu przy Akademii, więc zżyliśmy się snując przy piwku opowieści ze szlaków. 8 razy pobierano nam krew (5 razy w trakcie biegu), przez jakieś 30 godzin mogliśmy sikać tylko do baniaków, mierzono nam nacisk śródstopia, proporcje tkanek w ciele, ekg, robiono testy psychologiczne itd. Pierwszy raz w trakcie ultra biegłem z muzyką, co po 70-tym km zmieszane ze zmęczeniem i bólem przeciążonych partii nóg sprawiło, że przeżyłem kilka niemal transcendentnych momentów. Gdy kończyłem 50-ty kilometr przyjechali Michał oraz Tomek z pociechami i pomogli mi przebyć pierwsze 6 i pół km kryzysu z kolejnych 40-stu ;) Tomek wcześniej całkiem udanie pokonał Harpagana i opowiedział o ciężkim kryzysie jaki wtedy przeżył i pewności, jaką później zdobył, że każdy kryzys można pokonać. Miałem jego słowa cały czas z tyłu głowy, choć odżyłem dopiero na 10km przed metą, a ostatnie 5 pobiegłem już na euforii.
I znowu padało, tym razem przez jakieś 40km, więc tradycyjnie dostałem hipotermii jak tylko wyszedłem z podgrzewanego namiotu, w którym mierzono nacisk śródstopia i pobierano krew. Od pierwszego maratonu, który przebiegłem 3 lata temu nie byłem tak połamany. Gdyby nie poręcze, nie zszedłbym po schodach. Naderwałem chyba też jakiś przyczep, ale to wyszło dopiero na kolejnym biegu. Ale i tak czułem się świetnie, zrobiłem 100km w 12:51 na 11 lub 12 miejscu z 20 biegnących, myślałem że pójdzie mi znacznie gorzej.
2 tygodnie później pobiegłem 6-stą edycję naszego biegu TriCity Ultra 80. Atmosfera jak zawsze super, po turystycznej IKEI ULTRA i wyczerpującej setce na AWF organizm miał moc. Prowadziłem wyluzowaną grupkę, było wesoło.
A potem zbiegałem z płyty Orłowskiej i nagły ból w nodze uświadomił mi, że na setce AWF musiało dojść do jakiegoś naderwania, bo rypło w tym samym miejscu co wtedy. Przez jakiś czas nie byłem w stanie w ogóle truchtać. W dodatku się ściemniło i zaczęło padać. No super - trzecie ultra i znowu ten je*#! deszcz. Tomek i Michał supportowali biegaczy i wiedzieli już o kontuzji. Biłem się z myślami - nigdy jeszcze nie zszedłem z trasy, bo jak mawiają najstarsi Indianie "poddawanie się wchodzi w krew", a tego wolałem nie doświadczyć. Byłem w stanie spokojnie dokończyć ten bieg idąc, ale za 5 dni mieliśmy z Tomkiem lecieć do Bergamo i przebiec dookoła jezioro d'Iseo (70km). Kiedy odlewałem się przy działkach w drodze na Energa Arena (dawne PGE :) zatrzymał się jakiś samochód, zjechała szybka i usłyszałem głos Michała:
- Wsiadaj. (i coś tam jeszcze, ale nie pamiętam)
Pomyślałem jak to robią weterani ultra, że nie muszę nikomu nic udowadniać i wsiadłem na 65-tym km.
Urosła mi jakaś gulaja z tyłu kolana i zrobiła się sina:
Ogólnie dało się chodzić, ale w necie straszyli, że jak będę z tym dalej biegał, to konkretna kontuzja może mnie wyłączyć na miesiące, jak nie lata. Smarowałem to różnymi traumalami, masowałem, dmuchałem i chuchałem. W czwartek polecieliśmy do Bergamo i zaczęła się jedna z najlepszych biegowych przygód, którą jak zwykle klimatycznie opisał Tomek w cyklu Giro del Lago d'Iseo.
Bardzo się bałem, że kontuzja wyłączy mnie z tego ultra, tymczasem choć znowu trochę spuchło i czułem na pierwszych kilkunastu km, że mogłoby coś pobolewać, ona się po prostu rozbiegała. A - i znowu trochę padało, ale przy kilkunastu stopniach to w ogóle nie przeszkadzało ;)
Starożytne ruiny, średniowieczne miasteczka - mniam! |
Zasłużona pizza po biegu |
Do domu wróciłem w sobotę wieczorem, a już w niedzielę o 6 leciałem w delegację do Aten. Ojczyzny maratonu. Noga się wyleczyła. Takiej okazji nie można było odpuścić..
@Kadafi
OdpowiedzUsuńPewnych rzeczy obok spamu nie puszczam, wiesz dobrze czego. Przytyki kieruj tylko do mnie.