Strony

poniedziałek, 23 lutego 2009

Opcje po polsku i amerykańsku

W szkole podstawowej uwielbiałem książki o Indianach. Najbardziej utkwiło mi Złoto Gór Czarnych Szklarskiego i mniej znana seria Jana Longina Okońskiego, o wodzu Tecumsehu i jego wojnie u boku Anglików przeciw Amerykanom na początku XIX wieku.

Z którejś z książek pamiętam też "rokowania" pokojowe Amerykanów z wodzami indiańskimi. Wyglądało to tak, że Amerykanie uznali wszystkie głosy wodzów, spisali je na papierze i kazali podpisać. Choć żaden z Indian nie potrafił przeczytać dokumentu, wszyscy postawili "X" w miejscu wskazanym przez oficera. Dokument (oczywiście zawierający zupełnie inną treść niż ustalenia) stał się późniejszym pretekstem do eksterminacji i wysiedleń plemion indiańskich.

Dziś na własnej skórze przekonujemy się, na czym polega anglosaski "porządek prawny". Nieważne co ustalasz, ważne że postawiłeś "X". Jeśli cię oszukano, jesteś looser, naiwniak i sam sobie winien. Dziwią mnie ludzie, którzy przyklaskują zarzynaniu całych firm, ponieważ jakiś pazerny głąb, nieposiadający wiedzy ekonomicznej, spekulował na walutach. Dziwią mnie tym bardziej, że w Niemczech wszelkie Goldmany czy Morgany za takie zagrywki wyleciałyby z rynku.

Rozmawiałem trochę ze zwolennikami ukarania firm za spekulacje. Argumenty są takie: przedsiębiorca oszukany przez bank (odsyłam do artykułu z Dużego Formatu ) niech płaci i płacze a my jesteśmy mądrzy i nie płacimy. Jak zwykle Polak Sobiepan najmądrzejszy, nie da się oszukać, a że inny był głupi, niech płaci. Mało kto rozumie, że straty rozłożą się na wszystkich, łącznie z tymi geniuszami i tradycyjnie pozostaniemy biedni i głupi.

Szprycuje się nas w szkołach ciągłą traumą zaborów, buduje obraz niewinnych ofiar, chociaż sami wysadziliśmy swoje państwo, pozwalając opanować Sejm zdrajcom opłacanym przez zagraniczne dwory. Dzisiaj znowu większość zdroworozsądkowych broni świętości umów, kiedy zachodnie banki sterują akcją wysysania kapitału od frajerów.

Ciekawe jakie umowy podpisywali bankierzy z amerykańskim rządem: 20% drukowanych pieniędzy jako nagrody, 50% na inwestycje w wyciąganie kasy z rynków wschodzących, za resztę podpompujemy zbrojeniówkę, gdyby przypadkiem jakiś dojony kraik zechciał się bronić i trzeba by go wciągnąć na listę terrorystów.

niedziela, 15 lutego 2009

Do ilu spadnie Wig?

Zaprosił do dyskusji App. Po ostatnich "fundamentalnych" wpisach, napiszę dlaczego mimo wszystko spekuluję na giełdzie.

Po 1. z rzeczywistością się nie walczy, jeśli nie mam na coś wpływu, to albo korzystam, albo trzymam się z boku. Po 2. nawet jeśli sytuacja zaczęłaby się normalizować i spekulacje zostały ucięte a zyski dawały tylko rozsądne inwestycje, miną lata, podczas których nadal będą pompowane przeróżne bańki. W taką ewentualność zresztą nie wierzę, człowiek zawsze będzie szukał okazji do łatwego zarobku, więc lepiej poznać reguły gry.

Teraz do rzeczy. Na warsztat wziąłem indeks NASDAQ, ponieważ wyraźniej widać na nim punkty przełomowe.

Wykres 1 (tygodniowy):



1. Trend spadkowy.
2. Pierwszy solidny opór, duża luka 10.10.2008, jeśli pójdzie jakieś odbicie, myślę że nie przeskoczy tej linii.
3. Aktualny pułap trendu spadkowego, liczę że właśnie do niego zmierza wykres (i będzie gwałtowny odwrót).
4. Linia oporu, wyznaczona jeszcze w 2006 roku, póki co raz testowana.

Wykres 2 (miesięczny):



a. Zasięg ostatnich wzrostów, wieloletnia ważna linia.
b. Wieloletni opór, przebity w tej bessie.
c. Ostatni opór miesięczny.
Opierając się na szczytach z hossy bańki internetowej i pierwszej ważnej korekcie wyznaczyłem 3 linie (1,2,3) i zbliżone (4,5,6). Może pukniemy od spodu w 'b' i pojedziemy dalej wzdłóż 'c' (któremu mniej więcej odpowiada '4' z poprzedniego wykresu).

Ostatni wykres(S&P500 dzienny):



Te kanały rozrysowałem wcześniej, ostatnie 2 sesje się na nich oparły. Narysowałem więc moją dość pesymistyczną prognozę na najbliższe sesje. Mózg doszukuje się wszędzie wzorów i podobieństw, więc nie będę opisywał co widzę, ale chyba każdy zobaczy podobnie.

sobota, 14 lutego 2009

Przyczyny kryzysu w szerszym kontekście i wróżenie z fusów

Kiedy pękała bańka internetowa w 2000 roku, większość maturzystów ("include me") szturmowała informatykę. Jak to w życiu bywa, większość z tej większości wybierała studia pod kątem kariery i spodziewanych profitów, a nie faktycznego zainteresowania. Polskie uczelnie nie były przygotowane na taki najazd chętnych: politechniki oferowały dużo więcej miejsc dla elektroników a uniwersytety pod płaszczykiem informatyki, kształciły głównie nauczycieli matematyki.

W USA było trochę inaczej, prywatne uczelnie muszą zarabiać, więc dla przyszłych informatyków miejsc nie brakowało. Do czasu krachu dot-comów. Niskie stopy procentowe, masowo dostępny kredyt, zachęcały do inwestowania (na lokacie pieniądze traciły wartość z powodu inflacji) i nowe fale absolwentów odnalazły swoją przyszłość w finansjerze. O ile bańka spółek informatycznych ominęła Wig (bodajże jedyną firmą nowych technologii był Optimus), również u nas ostatniej hossie towarzyszył wysyp tzw. funduszy inwestycyjnych.

Cechą charakterystyczną większości "inwestorów" jest ignorancja wobec przedmiotu inwestycji. Zwyciężył model tradera, który nie wnika w co inwestuje, tylko podąża za trendem, stosuje narzędzia analizy technicznej i uczy się kontrolować emocje. Wiedza o dziedzinie, w którą lokuje pieniądze, nie ma znaczenia. Inwestowanie przypomina dziś grę komputerową. Druga strona (np. firmy emitujące akcje) całkowicie przyjęła obowiązujące zasady i gra razem z inwestorami. Jaki jest sens, jeśli nie spekulacyjny, inwestowania w firmę, która wypłaca dywidendę co 2-3 lata w wysokości 1% ceny akcji. Ile firm w ogóle nie wypłaca dywidend?

Wbrew pozorom bogactwo łatwiej zdobyć, niż utrzymać. Dom buduje się relatywnie szybko, natomiast podatki, remonty, przemeblowania, sprzątanie czy nawet konserwacja basenu (u Amerykanów basen nie jest niczym nadzwyczajnym) kosztują krocie. W dodatku większość bogaczy chce być rentierami, dlatego lokuje pieniądze w funduszach. W banku się nie opłaca, bo lokata jest niżej oprocentowana niż realna inflacja. Funduszy są setki, więc wybór pada na te przynoszące najwyższy zwrot.

Amerykanie wiedzą, że liczy się stabilność zysków (my jeszcze nie mamy takiego komfortu, większość funduszy ma mniej więcej taką historię: 20%, 40%, -60%). Niestety okazuje się, że nawet przynoszący "skromne" 10% fundusz, może okazać się oszustwem (Madoff). Kto rozkręcał firmę wie, że nim dojrzeje do solidnych przychodów, potrzebuje lat ciężkiej pracy i nauki. Przeciętny "inwestor" chce mieć szybko wysokie zyski. W ten sposób giełda zamieniła się (czy kiedykolwiek nim nie była?) w kasyno, w którym emitenci akcji dostarczają kuleczki a fundusze wyciągają numerki. W dodatku granica między nimi jest czysto umowna, często nie wiadomo czy emisję przeprowadza zakład czy zarządzający nim fundusz. Gdzieś między nimi skubią się leszczyki (do których aktualnie sam należę, ale o tym później).

Wszystko grało, kiedy gospodarka USA realnie się rozwijała, jednak globalizacja doprowadziła do przeniesienia produkcji do krajów słabo rozwiniętych (nazwijmy je "koloniami"). Z czasem kolonie uniezależniały się i Zachód tracił nad nimi kontrolę. Aby utrzymać wysoki zwrot z inwestycji (realna inflacja sprawiła, że nawet w czasie ostatniej hossy Amerykanie mieli niższą siłę nabywczą, niż w latach 80-tych) fundusze pompowały pieniądze w nieruchomości i surowce. Trend rósł, więc lokata wydawała się idealna.

Ponieważ mało kogo było stać na kupno niebotycznie drogiego domu za gotówkę, brał kredyt na całe życie i cieszył się niskimi ratami. Co ciekawe bank udzielający kredytu wcale nie liczył na zyski ze spłaty pożyczki (w teorii bank zarabia na różnicy między kredytem a lokatą), wszak dostawał mniej, niż zjadała mu inflacja. Będąc właścicielem hipoteki (której wartość wciąż rosła), mógł pożyczać dalej pod jej zastaw, aż do pojawienia się NINJA w ostatniej fazie gorączki. W końcu system gruchnął i tyle już wszyscy wiedzą.

Co dalej? W rozwiniętych krajach mamy setki tysięcy bardzo bogatych finansistów, których umiejętności i przydatność społeczną można przyrównać do graczy w StarCrafta czy Counter Strike'a. Kto wie, czy napływ budowlańców i hydraulików z Polski nie przedłużył prosperity Wielkiej Brytanii. Głównym celem finansistów będzie teraz utrzymanie majątków i do tego celu zabrali się w sposób, jaki znają najlepiej, czyli dalej pompują różne bańki (złoto, dolar) i przede wszystkim gra na spadki przeciwko słabym krajom (coś o tym wiemy).

Ciekawe czy nie stąd brała się troska Busha o utrzymanie wolnego rynku. Wkońcu jakby świat zamknął giełdy przed skomplikowanymi instrumentami finansowymi lub poddał je ścisłej kontroli, banki "inwestycyjne" typu JP Morgan straciłyby ostatni sposób na "zarabianie". Albo zwróciły w kierunku poszukiwania inwestycji wnoszących realną korzyść dla ludzi. Nie wróżę przyszłości pomysłowi Francuzów, żeby zarabiać na certyfikatach na CO2 (może my im rypnijmy certy na parę wodną, która ma większy wpływ na mityczne ocieplenie klimatu, a którą emitują ich elektrownie atomowe; albo wprowadźmy na rynek certyfikaty na czyste lasy, wkońcu produkują tlen).

Może Chińczycy dorzucą jeszcze pare żetonów do ruletki, ale nie oszukujmy się, system tonie. Najlepszą aktualnie inwestycją jest solidny fach, przydatny innym ludziom i rodzina na wsi, która w razie czego przygarnie do pracy za jedzenie :)

Kryzys jest rozdmuchiwany do niebotycznych rozmiarów, ponieważ mało kto chce przyjąć do świadomości, że jedynym lekiem jest redukcja finansistów (i biurokracji) mniej więcej o procent spadków giełd w ostatnim roku. Jeśli Chińczycy będą w stanie dźwignąć się już samodzielnie, bogactwo na Zachodzie trzeba będzie tworzyć od nowa, bo za towary z Dalekiego Wschodu trzeba będzie płacić czymś wartościowym.

Polska nadal stoi przed dużą szansą, pod jednym warunkiem: przeprowadzenia nowej reformy Wilczka, rozwiązaniem jest ucieczka w wolność i gospodarność a nie socjale i strach. Milion wolnych ludzi jakoś sobie poradzi, milion spętanych biurokracją i beznadzieją wyjdzie na ulice. Nawet Lenin to rozumiał, kiedy wprowadzał NEP, odwrotność późniejszej planowej gospodarki. Dziś wchodzimy w potężny kryzys i cały świat wybiera centralne sterowanie, bądźmy raz mądrzy i pozwólmy ludziom się bogacić.

środa, 11 lutego 2009

Twarda lekcja pokory

Po całkiem udanym styczniu na parkiecie (zamiast spadających akcji, kupiłem certyfikaty na metale szlachetne), postanowiłem poszaleć w lutym. Założyłem, że czas na korektę: złoto powinno polecieć trochę w dół, złoty się umocnić a akcje odbić po niemal całomiesięcznych spadkach. Taktyka częściowo sprawdziła się - krótko po sprzedaniu metali, ich cena spadła o kilka procent (z ok. 59 na 55), akcje (kupiłem KGHM, PKO i PKN) rosły, ale we wtorek sytuacja się odwróciła. Stany spikowały w dół i straciłem połowę zysku z metali. W dodatku nie zamknąłem pozycji i dziś dalej traciłem a patrząc na S&P500, jutro będę szczęśliwy, jeśli wyjdę na 0. Pomijam fakt, że certyfikaty mógłbym już dziś sprzedać po prawie 61 zł :)

Nie da się przewidzieć zachowania rynku, ale kolejny raz złapałem się na tym samym: zamiast siedzieć na zarabiającej od kilku miesięcy pozycji i nie ciąć zysku, przeskakuję na spadające walory z nadzieją na gwałtowną korektę. Tyle, że jeśli akcje są w trendzie spadającym, zasada "tnij straty, nie zyski" wygląda zupełnie inaczej - "realizuj zysk, ustaw się z kupnem niżej". Popełniłem kardynalny błąd zapominając o niej, patrząc jak zysk zamienia się po 3 dniach spadków w stratę.

Mimo wszystko jestem zadowolony z lekcji. Za bardzo pewny byłem wzrostów do ok. 1700 pkt na Wig20. Spekulacje krótkoterminowe pod odbicie zdecydowanie mi nie wychodzą, dlatego przerzuciłem część środków na małe i średnie, mocno przecenione spółki i zapominam o nich na 2-4 lata. Jeśli nie zbankrutują, przyniosą kiedyś sowity zysk. Nie ma dla mnie znaczenia, czy akcja, która w 2007 roku kosztowała 15 zł, kupiona dziś po 1.50 zł, stanieje jeszcze o 50%, czy podrośnie o 50%. W perspektywie lat statystycznie większość z tych pozycji powinna dać dużo więcej.

Gra na giełdzie daje mi wiele informacji o moim charakterze. Prowadzenie biznesu wiąże się z planowaniem i osiąganiem celów. Nie jestem jednak w stanie rozliczyć się obiektywnie z jakości realizacji celu: niby większość punktów osiągnięta, ale zawsze czegoś brakuje. W trakcie pracy dochodzą nieprzewidziane działania, niektóre planowane elementy się dezaktualizują - jak to w życiu. Na giełdzie jest zupełnie inaczej - tutaj albo zarabiasz, albo tracisz. Ocena jest bardzo prosta i mierzalna. Zmarnowałem niezły początek roku i zaczynam (z pieniędzmi) od nowa. Teraz muszę utrwalić poprawne nawyki:

1. Nie zmieniaj strategii.
2. Nie sugeruj się komentarzami innych graczy (w poniedziałek pod wpływem jednego z komentarzy zrealizowałem bezsensowną stratę, po czym za parę godzin odkupiłem akcje wyżej..).
3. Strategia na bessę: jak akcje rosną (korekta), ustaw dość wysoko zlecenie sprzedaży i jeśli uda się zrealizować zysk, ustaw się niżej, żeby odkupić. Ilekroć stosowałem tą zasadę, osiągałem przyzwoite zyski, a w razie powrotu do spadków, zdążyłem sprzedać z niewielką stratą. Zupełnie nie sprawdza mi się trzymanie akcji ze stop lossem - żeby udało się zarobić (przesuwając stop loss w górę), trzeba by "łapać nóż" na samym dole. Próbując ostatnio zastosować zasadę "tnij straty, nie zyski", zamiast zrealizować 10% zysku, wyleciałem na 10% stop loss. Bessa to bessa, przez 2/3 sesji walory spadają, nim zdążę się połapać, że jest korekta, mija kolejne 15% czasu i zostają te 1-3 dni, kiedy można zarobić.

Największa wartość z grania na giełdzie, wiąże się z opanowaniem emocji, otrzymywaniu na bieżąco obiektywnej oceny podejmowanych decyzji i nabieraniu dystansu do własnych działań. Całe szczęśćie nie mam doświadczenia z grą w czasie hossy, bo w tej bessie bym chyba wszystko stracił.

Ostatnio mam niewiele czasu na analizowanie rynków, bo kończę wymagający projekt. Widzę teraz, że wejście na giełdę było częściowo odskocznią od "twórczego doła". Zrobiliśmy ze wspólnikiem "grę życia", kawał solidnej pracy, z której naprawdę jestem dumny. Niestety z powodu sytuacji rynkowej, zamawiający odłożył ją na półkę. Świadomość, że prawie roczna (przyzwoicie opłacona) praca może pójść do szuflady, podłamała mnie trochę. Ale ostatnio usłyszałem, że chyba coś się kroi, więc siły twórcze wróciły.

Zatem kończę teraz projekt ciągnący się od jesieni 2007 (ten wymyśliliśmy sami, więc za bardzo polecieliśmy z pomysłami i dopiero zaczynamy widzieć koniec, ale stanę na głowie, żeby świat się o nim dowiedział). A potem chwila wytchnienia i zagłębiam się w internet.

wtorek, 10 lutego 2009

Przygotujmy się na zmiany

Na naszych oczach dochodzi do zmiany światowego ładu. Jeszcze kilka lat temu czytałem wywody ekonomistów, że dzięki taniemu importowi z Dalekiego Wschodu mamy bujny rozwój gospodarczy i niską inflację. Niewolnictwo nie jest systemem trwałym, upadło w każdej cywilizacji i dzisiaj obserwujemy początki jego kresu w Chinach, Indiach i innych krajach regionu.

Pisałem już o ulotności zachodniego PKB, generowanego np. przez salony urody, usługi finansowe czy turystykę. Wszystko w teorii wyglądało pięknie, ludzie mieli realizować w pracy pasje i jednocześnie wygodnie żyć. Jak burżuazja i arystokracja w XIX wieku, której ciężka praca robotników zapewniała tanie, masowe dobra, społeczność zachodnia dostaje(wała?) niemal darmowe towary od chińskich robotników.

Dla Chińczyków (będę tym słowem określał wszystkich współczesnych "niewolników") wyzysk w fabrykach był i tak wielkim awansem w porównaniu z nędznym wiejskim życiem. Ale człowiek marzy, chce się piąć wyżej. Jak powiedział pewien Hindus: "człowiek powinien nie mieć nic, lub mieć wszystko, bo jak ma trochę, to zawsze chce więcej". Chińczycy dostali "trochę", ściągnęli kapitał, fabryki, technologie, wykształcili zręby kadr i przestał opłacać im się obecny układ. Nie chodzi tu o to, że nie chcą by dalej było, jak było. Dalej po prostu się nie da.

Plan amerykański zakłada pożyczenie setek miliardów od eksporterów, którzy mają być zainteresowani trwaniem obecnego układu i dalej sprzedawać Ameryce towary za swoje pieniądze. Jednak Chińczycy zasmakowali lepszego życia i pójdą drogą dawnych europejskich socjalistów: będą żądać pracy, lepszych warunków bytowych, ubezpieczeń. Władze Chin mają do wyboru: przedłużyć agonię obecnego systemu i pociągnąć go jeszcze kilka lat, albo całą parę skierować w rynek wewnętrzny i dać ludowi lepsze życie.

Że nie jest to prosta sprawa, przekonuje historia Europy. Człowiek syty zaczyna spoglądać na kwestię praw, demokracji i wolności słowa. Te zabójcze dla azjatyckiego despotyzmu idee spowodują powstania, rewolucje i bunty (które zresztą już są w Chinach zachodnich od lat, ale niewiele do nas dociera). Na razie to bunty chłopów przeciwko nierównościom społecznym i ekonomicznym oraz z powodu silnych różnic kulturowych (na zachodzie mieszka wielu muzułmanów).

Obama obiecał Amerykanom zmianę i ją faktycznie dostaną, choć nie taką, o jakiej marzyli. Ludziom wydaje się, że wystarczy usunąć układy, lobbystów i przywrócić zdrowe regulacje, żeby było fajnie jak wcześniej. Pomijam wiarę w kredytowany dobrobyt, ale też przekonanie, że wsadzi się pieniądze do funduszu i za rok wyciągnie 30% więcej. Że zdobędzie się wielkie pieniądze grając na rynkach. Wielkie zyski nadal będą się pojawiać na rynkach wschodzących, gdzie wzrost gospodarczy realnie wiąże się z polepszeniem bytu człowieka. Skończy się natomiast iluzoryczny "wzrost gospodarczy" w USA, wynikający z dania bezdomnemu domu na kredyt. Ludzie będą zmuszeni do wykonywania potrzebnych prac i zdziwią się, jak wiele dziedzin opanowali imigranci i jak trudno z nimi konkurować z dotychczasowymi nawykami.

Szansa Zachodu na czerpanie korzyści z tych procesów wiąże się z wolnym przepływem kapitału. Ostatnie wzrosty na GPW były przykładem, ile można wycisnąć ze słabiej rozwiniętego kraju (korzyść napływu kapitału była obopulna). O uzależnieniu od kapitału przekonała się Rosja, z której po inwazji na Gruzję, uciekły zachodnie fundusze i kraj stanął na krawędzi bankructwa. Pytanie co zrobią Chińczycy, którzy nazbierali setki mld dolarów i szykują się do wielkich centralnych inwestycji. Bardzo prawdopodobne, że jeśli nie pożyczą ich Amerykanom, ci zdewaluują dolara (zresetują długi) i zostaną z kupką papierków. Wtedy USA może zapomnieć o zarabianiu na rozwoju Dalekiego Wschodu.

Wydaje mi się, że Amerykanie zaplanowali już odejście od dolara jako światowej waluty. Okaże się wówczas, że cała wojna w Iraku była niepotrzebna (wywołali ją, żeby utrzymać światowy handel ropą w dolarach). Plan Obamy, który zakłada odbudowę gospodarki już teraz budzi kontrowersje izolacjonistycznymi zapisami (m.in. zakaz używania importowanej stali). Amerykanie muszą przywrócić gałęzie przemysłu, które wywędrowały na Daleki Wschód.

System w którym centrum zarządzające i projektowe mieściło się w kraju rozwiniętym a cała produkcja w Azji, pozwolił latami czerpać wielkie zyski. Ostatecznie jednak Amerykanie zostali jak kiedyś Brytyjczycy, z rozbudowanym aparatem państwowym i wielkimi symbolami roztrwonionego bogactwa.

Pisałem już wcześniej, że jeśli chodzi o gospodarkę, nadal wierzę w ducha Zachodu, możliwości rozumu i przewagę wolności nad poddaństwem. Niemniej w perspektywie najbliższych lat (10, 20, 30?) społeczeństwa zachodnie będą mozolnie budować bogactwo w starym stylu i dopiero jakaś fala rewolucji młodzieżowych wyrwie je ponownie w stronę konsumpcji.

środa, 4 lutego 2009

Sceptycyzm, myślenie magiczne

Jak najłatwiej pogrążyć człowieka? Pokazać mu prawdę. Żyjemy w świecie iluzji i naruszenie fundamentów naszego światopoglądu, prowadzi do rozpaczy albo agresji.

Zastanawialiście się, czemu wyznawcy Rydzyka z taką nienawiścią reagują na dziennikarzy czy ateistów? Wcale nie chodzi o wyśmiewanie czy poniżanie. Oni się boją zburzenia obrazu Maryjki i Jezuska, stworzonych przez renesansowych włoskich malarzy na zamówienie kleru. Anioła Stróża, który czuwa na moście i św. Krzysztofa, który pomaga prowadzić samochód.

Czy wyśmiewający znają jakąś głębszą prawdę? Wcale nie, też żyją w świecie swoich iluzji. Bardzo niewielu jest ludzi, którzy postrzegają świat "prawdziwie". Nie chodzi mi tu o sceptyków i cyników, którzy zaprzeczają wszystkiemu "nadprzyrodzonemu", jeśli znajdują choć jedno wytłumaczenie zgodne ze znanymi im prawami. Postrzeganie świata jakim jest, to odarcie umysłu z iluzji, akceptacja losu bez doszukiwania się przyczyn.

Nie zgłębimy umysłem złożoności procesów, co nie znaczy że mamy być ignorantami. Nauka bardzo pomaga w osiągnięciu oświecenia, pod warunkiem że nie traktujemy jej dogmatycznie.
Stosowanie nauki zwiększa statystycznie szanse na odgadnięcie prawdy doświadczalnej, pamiętajmy jednak, że nawet w fizyce, wszystko opiera się na eksperymencie. Teorie to funkcje aproksymujące zjawiska, które postrzegamy zmysłami (i urządzeniami zaprzęgniętymi przez inne teorie). Im więcej człowiek wie, tym bardziej zauważa swoje ograniczenia.

Myślenie magiczne jest wprogramowane w nasz umysł. Mechanizm, który je "obsługuje" umożliwił powstanie nauki. Pośród niezliczonej ilości danych, które cały czas bombardują zmysły i myśli kłębiących się po głowie, umysł wychwytuje zależności i analogie. W ten sposób można budować teorie, ale równie dobrze wyłapywać zupełnie przypadkowe podobieństwa.

Wyobraźmy sobie XIX wiek, epidemię, która zabiera 20% populacji dzieci. Zrozpaczeni rodzice przychodzą do znachorki, która odprawia sekwencje zdrowasiek, działających z 80% skutecznością. Choć ich wpływ na pokonanie bakterii jest żaden, każdy święcie wierzy w moc zaklęć. Uratowany do końca życia będzie stosował modlitewną kurację i wierzył, że uratowała mu życie.

Co ciekawe, ludzie wyleczeni z magicznego myślenia, są zazwyczaj pesymistami. Nie korzystają z szans, ponieważ nadażające się okazje redukują do sprawdzonych schematów. Optymista rzuca się w nieznane i nawet jeśli fałszywie w coś wierzy, iluzja pcha go do przodu, pomaga wytłumaczyć porażki i nagradza sukcesy. Sceptyk kalkuluje, przypadek odrzuca, gdyż nie uwzględnia go w planach.

Magiczne myślenie nie ogranicza się do wierzących, cyniczny biznesmen może osiągać wielkie zyski, bo wierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę. Wiara że się uda, daje mu odwagę do wykorzystywania okazji. Stąd skuteczność technik polegających na przeprogramowaniu umysłu na sukces.

Wszystkim zainteresowanym tym zagadnieniem, bardzo polecam komiks duetu Jodorowsky&Moebius "Szalona z Sacre Coeur"
http://www.komiks.gildia.pl/komiksy/szalona-z-sacre-coeur/1/recenzja2